środa, 22 lutego 2012

Nurt, Berenta o gen. Dąbrowskim

Wacław Berent ps. Władysław Rawicz ur. 28 września 1873 w Warszawie, zm. 19 lub 22 listopada 1940 w Warszawie, polski powieściopisarz i tłumacz okresu modernizmu. Obok Władysława Reymonta główny przedstawiciel realizmu w literaturze Młodej Polski.

Berent kreśląc losy twórcy Legionów gen. Jana Henryka Dąbrowskiego w ''Nurcie'' posłużył się materiałami dokumentalnymi.

Wacław Berent
Nurt
1934
Opowieści biograficzne
Tom pierwszy - LUDZIE STARODAWNI

ŻYWA PAMIĄTKA

Śród 'nieustannych omyleń i nieszczęść bez przerwy', jakie spadały na to pokolenie, a natychmiastowych dźwigań się jego otuchy, w tylokrotnych odmianach życia i dążeń narodu, wyobrażało imię Niemcewicza niezwalczoną żywotność polskiego ducha — stało się w końcu jej symbolem śród swoich i obcych.
„Przebóg! jak długie pasmo!" — zdumiewał się sam na starość: śmierć Augusta III, sądy kapturowe, elekcja Stanisława Augusta, rządy i gwałty moskiewskie pod bokiem króla, konfederacja barska, porwanie króla, pierwszy rozbiór; Sejm Czteroletni i Konstytucja 3 maja; Targowica, sejm grodzieński i rozbiór drugi; powstanie Kościuszki i Kiliński — pogrom! — grób czasów pruskich, wskrzeszenie, Księstwo, pogrom (1812 r.); Królestwo, powstanie Listopadowe, pogrom i — exodus! (najżywotniejszych właśnie sił narodu)... W dziedzinie życia duchowego ogarnia to okres: od samego dna zastoju i sarmatyzmu pod pieczą najciemniejszych opojów jezuickich, przez odrodzenie polskie, nasz wiek Oświecenia, aż po całkowite wypowiedzenie się romantyzmu emigracyjnego — który nie rządzi już wprawdzie duszami, przecie po dziś dzień panuje odświętnie nad naszym sentymentem publicznym. Słowem — od Augusta III aż po opadające fale duchowe dni naszych!
Zdawałoby się, stulecia całe dziejowego pasma na osnowie, co tu gadać! czarnej, po której przewija się 'znikomy wątek' życia człowieczego — nie widza bynajmniej, lecz orężnego i duchowego czyńcy, a żywotności polskiej sztandaru.
I cóż my dziś wiemy o tej „żywej pamiątce dziejów naszych”? Monografii współczesnej o nim wciąż jeszcze nie ma! historia polityczna milczy o nim niemal; a na tej asfodelowej łące bezcielesnych cieniów — jaką z konieczności stawać się musi sumaryczna historia literatury — wiedzie ów niewczesny romantyk w umiłowaniach poetyckich, a przodownik dramatu i powieści polskiej dość żałosny żywot wieczny, bo oparty na swych najsłabszych właśnie utworach. Tak chciała cenzura rosyjska i fatalność zaprzepaszczeń naszych.
Tymczasem zda się, że rozpierzchliwość i doraźną zawsze pośpieszność twórczości jego powodowało rozszerzenie w nim 'żyły' aktualności przy sercu nadwrażliwym. One to sprawiły, że współtwórca i najpłomienniejszy w sejmie rzecznik Konstytucji 3 maja, pisarz o temperamencie przede wszystkim politycznym, płomienny autor pamfletu „Na hersztów Targowickich" i „Narzekań Szczęsnowych", jako autor 'dramatyczny' tak wstrząsnął ze sceny opinią publiczną, że przytomny temu Król JMć, mieszając spektakl, z loży się wychylił, by wszem tu wobec ślubować, że w obronie Rzeczypospolitej „wystawi się". — Nie spełnił, jak wiadomo, król-artysta i teatru miłośnik obietnicy, danej narodowi właśnie 'na teatrze'; w życiu wolał przymknąć do Targowicy. Wystawił się natomiast — na dziejowej tym razem scenie i na wszystkie jej istotne już dramaty — autor sam. I uwiecznił się — jako bohater prawdziwy — w ich epilogu ostatecznym.
Kanonizowało go to za żywa na Parnasie polskim — dworował sobie zeń na emigracji Mickiewicz. Za czasów Królestwa piastował istotnie 'władzę moralną w Warszawie — aż do despotyzmu', oburza się oportunistyczny biurokrata Skarbek. Sprowadzała się ta władza do drukowanych satyr i bajek, oraz do zjadliwszych jeszcze, krążących z ust do ust, epigramatów jego, którymi pragnął powściągać zapędy ówczesnego rusofilizmu, „lękając się — zrozumiał to przecie inny biurokrata, Koźmian — wystąpienia naszego z drogi cywilizacji (zachodniej) i skażenia charakteru narodowego (przez duszę Wschodu); marzył bowiem inną przyszłość dla Polski". — Nie była to więc kanonizowana mumia na Parnasie, lecz najżywszy bodaj i najdalej patrzący umysł ówczesnego pokolenia.
Ten najwierniejszy towarzysz Kościuszki, wbrew późniejszym nawet wskazaniom samego wodza, zawsze 'nieprzejednany wróg Moskali', pozostawił osobliwy legat na składane procenty dla tego (słowa testamentu), „który by pierwszy odniósł zwycięstwo nad Moskalami". — Nie idzie o dzisiejszą realność tego zapisu, lecz o to przedziwne przezeń nawiązanie przyszłego odwetu do Maciejowickiego pola, które było dla ludzi jego pokolenia tak 'gorzkie i miłe'; na nim bowiem — wierzono — 'zmazał naród polski, mimo klęski, ciążącą na nim hańbę rozbiorów' i — 'zratował ducha swego od śmierci wiecznej'.
Śród obcych nazwisko Niemcewicza kojarzyło się przez długie lata wręcz z imieniem Polski. Dzięki poufałym stosunkom osobistym z Waszyngtonem i całą jego rodziną, z późniejszymi prezydentami Ameryki: Adamsem i Jeffersonem, z jenerałem Hamiltonem, z księciem Orleanu (późniejszym królem Francji), z księciem Sussex (bratem króla angielskiego) itp. — był ten 'kawaler europejski' nieobwołanym przedstawicielem imienia polskiego na szerokim świecie. Pomagała mu w tym nie tylko biegłość w językach obcych, lecz lotność myśli czujnej i dowcip, celniejszy w żywym słowie tego światowca niż pod jego piórem; pomagał zaś nade wszystko ten wszędzie nieodparty urok towarzyski: żywotność człowieka wraz z zaraźliwym uśmiechem jego oczu bystrych. Kobiety ówczesne szły, rzecz jasna, na ten urok, jak na lep, „rozpieszczając go i rozkapryszając do niemożliwości" — zazdroszczą mu pamiętnikarze.
Człek cały był jakby dla Paryża. Toteż popularność jego we Francji przewyższała późniejsze tam poważanie Mickiewicza, była co najmniej bardziej bezpośrednia, powszechna i żywa, jak zrosła na zawsze z jego imieniem legenda Kościuszkowska oraz 'krążące wciąż o niej echa w umysłowej atmosferze świata' — „Najczcigodniejszy", zwraca się doń w liście do Towarzystwa i Goethe sędziwy. — Po wybuchu powstania Listopadowego stał się Niemcewicz nieutrudzonym rzecznikiem sprawy polskiej przed potęgami zachodniego świata — dyplomata osobliwy, bo trzaskający drzwiami i gwałtownik większy bodaj niż później Mickiewicz przed papieżem. Im mniejsze sukcesy odnosiła ta dyplomacja, tym bardziej urastała oczywiście jej popularność. Ten nie nasz już prawie, lecz europejski héros-poete stał się w opinii Francuzów uosobieniem zakamieniałej nienawiści tyranów, a pod rewolucyjne wrzenie lat czterdziestych, w zapalnej wyobraźni paryżan i w szumnym słowie francuskim — vénérable champion de la liberté mourante! co więcej — un grand type de l'humanité resumée dans un homme.
* * *
I Kościuszki kalwaria zaczęła się od wieczerzy ostatniej. I jego nikt wtedy pytać nie śmiał „Dokąd idziesz, Panie?" — choć rozumiano, że nastał czas i wszystko wypełnić się musi. I on był dla (obecnego tu może) Kniaźnina właśnie jak sam „ów świata Kochanek: — gdy otchłań ludzi pożerała wściekła, od śmierci wiecznej i od władzy piekła stawił się zbawcą! niewinny Baranek"... Nawet dla chłodniejszego po wielekroć Czartoryskiego młodego był on wręcz objawem 'cudu': — 'mężem świętym', którego 'umysł boski z człowiectwa się wyzuł': snu i pokarmu nie zna w czynności nieustannej, 'z niczego tworząc' zwyciężające przecie siły obrony ostatniej.
Poeta najgorętszego tonu, Woronicz, wierzył nawet, że to ramię najłagodniejszego wodza było 'uświęconą prawicą... z gromem na zbrodnie'. Te zbrodnie rozbiorów obu, a pastwienie się obcych nad krajem nieobronnym, ich łupiestwo i grabież od lat dwudziestu, sprawiły, że inny znów z poetów nie tylko 'Rejtana świętym ogniem oszalał', lecz, że żołnierz, i krwią się chyba upił, wołając: „Dozwól dla zemsty walczyć, w zgonie zemstę głosić, i pełną zemsty duszę ze świata unosić!" Inny z najgorliwszych wyznawców, Molski — znów poeta — wysłany kurierem na północ, w drodze powrotnej zajeżdżał w tej chwili konie na śmierć, a ptakiem by do Warszawy przyleciał z meldunkiem o triumfalnym zwycięstwie Dąbrowskiego pod Bydgoszczą.
Ostatni z tych poetów-apostołów pomstą dla niej samej się brzydził, 'trąby rewolucyjnej nigdy do ust nie przykładał', szczęśliw, że wreszcie 'nieba raczyły bohatera wskazać, co śmiał kraj uwolnić i wstyd jego zmazać'. I ten ledwie powrócił kurierem — od rozbitego, niestety, korpusu Sierakowskiego na Litwie. Teraz siedzi oto u stołu pobok Kościuszki, najbardziej przezeń umiłowany i wzajem, jak Kniaźnin, ufny, iż Naczelnik to sprawi, że „i polska ziemia znów będzie zielona — odżyją ludzie!" Głowę rzekłbyś gotów w tej chwili wesprzeć na jego piersi, by odtąd nieodstępnie już dopełnić wraz z nim przeznaczeń jego ostatek — Niemcewicz.
Lecz oto słowa Piłata (nie Mateuszowego, co ręce przed Żydami umywał, lecz tego z Ewangelii Jana), Rzymianina mądrego o trzeźwej, jasnej, chędogiej myśli — oto sąd Staszica o Kościuszce: uważał on go za 'człowieka prawego i walecznego', lecz nie dość biegłego w politycznym stanie Europy i nie znającego dość Polski. „On na czele wojska chciałby być Waszyngtonem, a Polski nie zbawi tylko jaki Sulla".
Nie sądzono było Arystydesowi Polski przeobrazić się w jej Sullę. Stał się tym, czym go zawczas niemal uczynili jego tragiczni apostołowie.
Co znaczy jednak ten gromadny szał poetów pod koniec sceptycznej doby Stanisławowskiej, który ich wszystkich odmienił nagle w wyznawców wiary okupnej? — „Naród czuł wtedy potrzebę pomieścić swą żądzę wyłącznego entuzjazmu i wyłącznej ufności w obrazie swych dawnych wielkich ludzi" — powiada jeden z najrozważniejszych wtedy. Już sama 'różność' nieograniczonej wtedy władzy Naczelnika Narodu w porównaniu z całym przebiegiem dziejów polskich i z królem zawsze bezwładnym działać musiała na wyobraźnie. „A Kościuszko był zdolny przemawiać do ludzkiej, a zwłaszcza do polskiej imaginacji przez swą przedziwną prostotę, wysoką cnotę i pogardę bogactw". — Lecz to uwielbienie powszechne, łącznie z ekstazą poetów, poczynało istotnie 'wyzuwać z człowiectwa' uświęconego wybrańca, czyniąc z wodza czasu wojny okupiciela na zmazanie win narodu, pogromcę wrogów, a i bohatera 'cichej postaci' zarazem: prawdziwie obraz, zrazu dla imaginacji polskiej, a z czasem i świata.
Historycznie wierne oblicze Kościuszki ukazali nam właściwie dopiero znakomici historycy doby naszej. Wyprzedziła je o lat sto legenda. I te jej echa, krążące tak długo po świecie, co jego imieniem chrzciły miasta na drugiej półkuli, największą górę w Australii i wpisały to imię między tych najczystszych bohaterów ludzkości, którzy — nie w świetle historii, oczywiście, lecz w wyobraźni ludów — graniczą ze świętością. Tak go wyczuwali ówcześni poeci. Tak go pojął, odgadując instynktownie potrzebę ówczesnej psychiki narodowej, młody Czartoryski. A nie powstydził się tego sądu i na starość.
Jedynie od tej strony wewnętrznej: od tego obrazu w psychice i imaginacji narodu, których najżywszym wyrazem bywają wszędzie poeci, dotykamy tu — ubocznie zresztą — legendy Kościuszki, idąc śladem życia nie jego, lecz Niemcewicza.
Dziejowy węzeł Kościuszkowego naówczas fatum (w które wnikać tu niepodobna!) splótł się w 'raptownie i na jedną kartę wszystko stawiającą decyzję'. Rozumieli to z głuchym niepokojem wszyscy obecni na owym pożegnaniu, zdając sobie sprawę z ogromnego rozproszenia ostatnich sił obronnych w kraju, zagarnianym już ze wszech stron przez wojska wszystkich trzech potęg zaborczych. — Skryty zawsze i skąpy w słowa, najbardziej zaś wtedy, gdy powziął postanowienie po długim wahaniu, miał zarówno przyjaciołom, jak i wrogom tu swoim jedno tylko do powiedzenia: „Szukam boju".
A że ten kielich ufnej rozpaczy uchylony być od niego już nie mógł, więc gdy świtać zaczęło, „Wstańże, pójdźmy!" rzekł do Niemcewicza.
I opuścili obaj wieczerznik.
Dosiedli koni pod ‘błękitnym' pałacem, a minąwszy most i Pragę, wzięli się ostrożnie w bok od traktu, na polne drożyny i ścieżki. Zmieniając co kilka godzin zajeżdżane konie na byle chętki przy chałupach, gnali dalej — jeden chłop zda się w świtce spełzłej, drugi włodarz w burce z kapucą, zarzuconą na się dla niepoznaki wieczorowego stroju. Osobliwie przedstawiała się ta ostatnia stawka Polski, gdy na tych chłopskich rosynantach odpoczywali obaj — pod osłoną przydrożnego wiatraka może? — wypatrując spod dłoni, czy z pobliskiego boru nie wychynie się czata kozactwa, buszującego po całym kraju.
Do Korytnicy dojeżdżali, wciąż na tych chabetach, w strojnej już asyście jeneralicji polskiej, która ze swymi oddziałami ściągała tu zewsząd, z uprzedniego rozkazu. Tu ich dogonił ów poeta Molski z raportemn o triumfalnym rozgromieniu całego korpusu pruskiego przez Dąbrowskiego i zwycięskim rozgorzeniu powstania w Wielkopolsce. Tą wieścią pokrzepiony, zajął się Naczelnik przekształcaniem pobitych niedawno oddziałów Kniaziewicza i Sierakowskiego w nowy szyk bojowego wojska, by na jego czele nazajutrz pod wieczór stanąć kwaterą sztabu w maciejowickim dworze: zameczku starym na wzgórzu, opodal Wisły.
Nie zwlekając, pocwałował wraz z Niemcewiczem bokiem, przez lasek, by po drugiej jego stronie 'rozpoznać nieprzyjaciela'.
Jak oko zajrzeć mogło — przypomina Niemcewicz — rozciągał się jego obóz nad Wisłą, a gwar tego niezmiernego mrowia ze Wschodu, wraz z rżeniem koni, napełniający powietrze, mógł był i z ziemi samej przypomnieć niejedną jej chwilę dziejową. Oto ostatnie promienie zachodzącego słońca uderzyły nagle w te bezliki bagnetów, czyniąc poecie widok 'wspaniały i przerażający'. Podświetlone słońcem i oderwane jakby tym blaskiem nad pobliską rzeczkę Okrzeję i nad płomienistą smugę Wisły, na wyży krwawego horyzontu zawisły, rzekłbyś, te nieprzeliczone chmary — powietrzną zjawą Antychrystowego wojska.
Zapatrzyli się obaj nazbyt: jeden w ten widok grozy wspaniałej, drugi w baczne rozpoznawanie pozycji nieprzyjaciela...
Nagle wywinie się ku nim z dala półksiężycem zagonu cała secina tej dziczy z zaświstem stugębnym. Czuwali tu jednak nad tymi dwoma ludzie przezorniejsi — bo ów świst przeraźliwy odmienił się błyskawicznie w zawycie popłochu. A ledwie przetarli oczy oślepione blaskiem zorzy wieczornej, ujrzeli w dali kilku kozaków, kopiących ziemię w drgawkach ostatnich, i rozbiegane na przedpolu konie...
Szwadron pułku Kamińskiego cofał się tymczasem w składnym już szyku do pobliskiego lasu.
Rychło patrzeć, jak z tej drogi leśnej wykraczać jęły pułki warszawskie na przednie pozycje jutrzejszego boju. Oddział za oddziałem wynurzał się z lasu niespodzianym, jak z cudu, wyrojeniem się odsieczy zbrojnej i rozwijał się na podzamczu nieskończonym wężem. Acz z powstańców teraz dopełniane, w karbach piechoty regularnej maszerowały najchlubniejsze pułki Rzeczypospolitej: szła moc. W pod wieczornej ciszy bębnem zadudniła i ziemia sama pod tych pułków jakiś żwawo odrębny krok, rytm i takt — Działyńczycyl... Żołnierz z zwinnych rzemieślników warszawskich, chłop w chłopa, podążał lekko, z rynsztunku pobrzękiem, szedł 'wesoły i śpiewający'.
Prysł tedy rychło tamten miraż grozy niezwalczonej. A nieodparta sugestia wspólnoty pogodnej i dobrego ducha w gromadzie sprawiły, że i adiutant sam był tego wieczora 'spokojny, co więcej, wesół'.
Był nim, wiadomo z natury, śmieszek ale życie ochoczy. Może i za to upodobał sobie w nim naczelnik, że lżały przy nim struny duszy nazbyt zawsze napięte. Pobłażał więc i tej nocy pustocie jego, gdy w istnym rumowisku tego dworu, zrabowanego niedawno przez kozaków, śród porąbanych mebli i posiekanych szablami portretów, gdzieś w skrzyni rozbitej znalazł jakoweś szpargały sprzed stulecia, z czasów Augusta II, i jął je odczytywać Kościuszce przy posiłku wieczornym, 'niczym damom i literatom w salonie warszawskim', by go rozerwać poczciwym meszkiem czasów dawnych. Z półuśmiechem roztargnienia, goniąc myśli własne, słuchał tego czas jakiś naczelnik, zanim nie przerwał ledwie rozpoczętego posiłku i nie powrócił do swych map.
A literat, pocieszony byle czym jak dziecko, zasnął niebawem z obciążoną powieką.
Tymczasem wprowadzono tu pochwyconego w polu majora od inżynierów moskiewskich, który podkradł się pod obóz, by zrysować teren i pozycje. Okazał się szlachcicem z Litwy, nazwiskiem Podczaski. Zdrajca, czując stryk, próbował się ratować zdradą drugą; jął wskazywać siły i pozycje swych nowych panów. Tak pochylili się niebawem z Naczelnikiem nad jedną mapą, każdy z ołówkiem w ręku. — Gdy szponiastą kusą łapę chciwca o tłustych palcach nakrywała nagle jego dłoń — że łże — kulił się człek jak jeż. Milkł, potniał i spuszczał oczy niespokojne. I wraz prostował, co rzekł byl wprzódy. Tak wychodziła zeń prawda z potem oblicza. Za chwilę znów się zełgal, teraz jedynie, by pomnożyć gorliwość swoją. A gdy go znów dotknęła ta dłoń i zatrzymała się na jego ręce dłużej, opadł mu łeb, jak gdyby ta dłoń jasna w pierś mu wnikła i ścisnęła serce.
Wyrzucił z siebie nagle wszystko: narysował, wypisał starannie na mapie i stanowiska nieprzyjaciela, i ich umocnienia, ile gdzie armat, strzelb I szabel. Wtedy dopiero odważył się podnieść spojrzenie na naczelnika. I zdumiał się, z gębą rozdziawioną, jego chłopskiej sukmanie, której ani spostrzegł w pierwszej trwodze. Spojrzał wreszcie w jego oczy. Z lękiem, zgoła odmiennym, niźli oczekiwał po sobie, nie dostrzegł w nich ani śladu badawczości zaciekłej, wzgardy lub szydu. Co w nich wyczytał, nie wiedzieć — dość, że zwalił się w końcu do nóg. Zdawało się, że będzie skomlił o darowanie życia. Tymczasem szlachcic ów zryczał się naprzód astmatycznie w połę onej sukmany, a potem wyłamując z trzaskiem splecione jak do modlitwy palce, błagał już tylko, by na Boga wszechmogącego! uchylić słabe siły polskie od jutrzejszego boju: — Nazbyt wielka tam przemoga! — bełkotał.
Kazai go naczelnik uprowadzić i nie wieszać. Judasz Iskariota obwiesił się sam.
Była już druga po północy. Zbudzono adiutanta i kazano mu pisać rozkaz do Ponińskiego, by za swym korpusem 4000 ludzi najforsowniejszym marszem pospieszał tu czym prędzej; a przybywszy w czas boju, uderzał w nieprzyjacielu flankę lewą.
— „Za późno! nie zdąży!" — iskrą nagłego wstrząsu przebiegło Niemcewicza aż po stopy. — „Stoi Poniński gdzieś nad Wieprzem, nie zdoła przybyć w porę!... 5600 żołnierza i 21 armat krótkosiężnych przeciw tamtej nawale!"
Z swym gęsim piórem w garści zapatrzył się literat w wodza po raz pierwszy spod czoła, w posępnej z nagła nieufności.
Zapiały kury wtóre we wsi pobliskiej.
Wyprawił kuriera przed gankiem i zasłuchał się na chwilę w jego cwał po nocy; po czym wrócił do sali i przysiadł na stołku pode drzwiami, Lecz pod brzemieniem jakowegoś smutku bez granic, co mu rozdymał grdykę i pchał się do gardła, poeta zdrzemnął się niebawem z obciążoną powieką.
Czuwały wraz z tym nad mapą już tylko portrety na ścianach, posiekane przez kozactwo, co dla większej swawoli i zohydzenia pradziadów cudzych spisami poprzebijało im oczy. Owym pohańbieniem wzbudzili w nich nowe jak gdyby życie, przekłuwszy im źrenice od stuleci martwe. W żółtym blasku świec kandelabrowych na stole, pod ich płomyków kapryśne rozbłyski, zmrugiwały się wzajem te Prymasy, Kanclerze i Hetmany dawne, to znów zdumieniem jakby głuchym wpierały swe oczodoły puste w siermiężnego tu człeka nad mapą, na którym zawisł ostatni los Rzeczypospoiltej Najjaśniejszej.
Urzekli widać, bo odrzucił się nagle od mapy na stole w głąb fotelu. I po krótkiej zadumie padł twarzą w dłonie.
Poruszony do najgłębszych tajników sumienia, 'stawał wódz przed sądem Boga i potomnych'... A w tej niemej burzy nad wszystkie miary człecze mógłby prawdziwie wyzuwać się z człowiectwa duch jego — oną chwilą już dlań niecielesną może.
Nie dziw, że — powiadano — dwoił się wtedy. W tejże chwili widziano go tam, u ognisk, krążącego śród pokotem spoczywających żołnierzy. Niejeden z nich zrywał się i prężył — już w próżnię przed sobą. Widziano go i po tamtej stronie. A gdy doń poskoczyli kozacy, w zjawę — powiadali potem — rozpływał im się w oczach. I choć tak ciałem pierzchł, oczami kota przecie pozostał: „O!-o!-o!" — pokazywała sobie tych oczu łyskanie w dali tłuszcza przesądna. I wszczynała bezładną strzelaninę wzdłuż całej linii ogromnej.
Aż ścichło to równie nagle, jak powstało, i cisza nocna śród rżenia koni zaległa oba obozy.
Pod tę ciszę zjawił się marą i adiutantowi sennemu. Zamajaczył mu w swej świtce jasnej, cały w rdzawym otoku oliwnicowej jakby poświaty. Ręce obie przed obliczem swym rozkłada i rzecze: „Śpiszże znowu i odpoczywasz? Duch w was ochotny, ale ciało mdłe"... Więc pyta go niemo, czemu jawi mu się lubo zwiduje, jakby w Przemienieniu Pańskim... I usłyszy odpowiedź jego słyszeniem wewnętrznym: „Takim chcieliście mnie przecie mieć? i takim wystawiliście przed narodem... Dosyć! przyszła ta godzina".
A gdy się zerwał ze snu jak na rozkaz, gdy poczuł świt pod powieką, nim go ujrzał okiem, usłyszał — jawnie już — jak adiutant służby polnej Kuniewski melduje, że nieprzyjaciel, uprzedzając natarcie, ruszył naprzód. Jakby na potwierdzenie, zadrżał w tejże chwili dom cały i brzękły w nim szyby wszystkie nie milknącym już odtąd rozjękiem — czujny Fiszer grodził przestęp przez rzeczkę Okrzeję.
W mig byli na koniach i zjeżdżali w bój wszczęty.
Nie trwało to wszystko nawet do południa, mimo długiej zrazu przewagi ducha nad mrowiem. Zarzucili jednak w końcu tę garstkę swą przemogą, zagnietli mnogością swych trupów, których tam nigdy nie liczą. Gdy w owym zalewie ognia, bagnetów i spis kozackich oddział konnej milicji litewskiej 'zszedł z pola', grenadierzy krakowscy 'nie dotrzymali placu', a Poniński nie przybywał — na twardszym żołnierzu piechoty obu pułków warszawskich zaciężył bój cały. Przywarł do ziemi i, jak kazano, dał się zdziesiątkować pod nawalnym ogniem dział ciężkich w ciągu godzin sześciu — wciąż w oczekiwaniu na ów atak flankowy Ponińskiego; — póki ludzie z resztek któregoś batalionu nie spostrzegli, że nieprzyjaciel wdziera się na wzgórze zamkowe. Tu w obronie Naczelnika, jak im się zdawało, porwali się do ataku, wbrew dowództwu, pociągając za sobą i szczątki sąsiedniego batalionu. Powstał fatalny rozłam w szyku bojowym: runęło w ten otwór kozactwo; zaczęło się oskrzydlanie i rychły zamęt pogromu.
Tamci zaś, dopadłszy pustych jeno i postrzelanych murów, 'kłuli się' przy nich dalej, w rozsypce już teraz i w pojedynkę, a niebawem jeden przeciw kilku — to wyrywając któregoś z tej sfory bagnetem, jak zwierz osaczony doskokiem i kłów chlapnięciem, to z bliska przybijając kolbą, jak łapy zdzieleniem. Daremnie okrzykiwano im pardon, obwieszczając zakończenie boju tam, na polu; odpowiadali przekleństwem grubym, jak śliny i juchy bełkotem w zębach. I kłuli się wciąż, bez niczyjej komendy nakazu, bez potrzeby teraz i celu nawet, już tylko w tej Mazurów pasji psiąkrewnej — zrazu na dziedzińcu pałacu, potem na jego ganku, po salonach, na schodach, po komnatach pięter wszystkich, wreszcie, gdy z nich wyparto, i w piwnicach maciejowickiego dworu. Tu dokonała się ich rzeź ostateczna. Bluzgając krwią i klątwami, zwalał się każdy z kolei pod sztyków przybicie.
Tak wyginął co do nogi ów żołnierz wczoraj 'wesoły i śpiewający' z rzemieślników warszawskich, który walczył tu z większą zaciekłością i w ważniejszej sprawie od tamtych hałaburdów w Soplicowie — choć te Macieje w żadnym nie uwieczniły się dla nas eposie.
W bezładnym już zamieszaniu na właściwym polu bitwy trafił się któremuś z ciurów moskiewskich, wałęsających się konno po opolu, łup nie lada: gładyszek strojny, panek polski, ranny w prawe ramię, a więc nieobronny, i obfitym skrwawieniem tak przy tym osłabły, że osuwający się już z siodła tuż przed zagajnikiem, w którym ukryć się zamierzał. „Sam w ręce lezie!" — rozgrzeszył się natychmiast oficer rosyjski i pociągnął go na koniu w gąszcz pobliską, by go tu ograbić z konia, worka pieniędzy, zegarka, strojnej, acz zakrwawionej kurtki i z całego przyodziewku na piersiach. A że pierścień kosztowny z obrzmiałego palca rannej ręki zsunąć się łatwo nie dał, więc wsadził sobie ów palec jego w gębę, chcąc go odgryźć wraz z pierścieniem. Wypadło ograbionemu oszczędzić mu zębów i samemu stargać sobie z palca ten cudzy już łup.
Oporządziwszy go tak doszczętnie, a widząc, jak obnażony przezeń dygoce gwałtownie z zimna i krwi coraz to większej utraty, poczuł ów oficer, z rosyjska, niespodziany przypływ litości przewrotnej, niczym jego wielki wódz dla rannego indyka. Z niemałym teraz trudem zwlókł mundur z pobliskiego trupa, nakrył nim starannie swą ofiarę i, nie stojąc o żadne jeńce, poniechał ją w lesie: „ratuj się jak umiesz".
Zapobiegli temu kozacy. Ci, nie znajdując przy nim już nic do złupienia, jęli go śród przekleństw batożyć 'kańczukami'. (Słowa „knut" nie nauczyło się jeszcze wymawiać to pokolenie). Skatowaliby może, gdyby się tu nie nawinął podpułkownik Tołstoj, który w łapach kozackich ujrzał niespodzianie znajomka z salonów litewskich.
Ten dopiero ujął go jeńcem i poprowadził uprzejmie, konwersując po francusku, przed oblicze głównodowodzącego, jenerała Fersena: osoby w stroju cywilnym — w jakowymś tułubie pąsowym, butach jak pocztylion i z rajtpajczem w ręku. Człek ten smukły i suchy, a pogarbiony w sobie, przechadzał się oto statecznie, krokiem bociana, przed zdobytym wreszcie dworem maciejowickim — gdy jęki i klątwy konających 'przerażały powietrze'.
Ograbiony do krwawych strzępów koszuli, ubroczony od rany w tętnicę, obity knutami do bezwładu ramion i szyi, i z głową na piersi opadłą, podtrzymany w ramionach przez sołdatów, stanął jeniec przed zwycięzcą. Hrabia Tołstoj przedstawił go dwornie: „Mój znajomy"...
Tu zdziwił się i zatrzymał na chwilę. „A jak widzę z żywych powitań panów jenerałów Chruszczewa, Tormasowa, Denisowa i Engelharda — nasz wspólny znajomy z Litwy, pan Ursyn-Niemcewicz, poeta polski".
Głównodowodzący powitał go suchym pocieszeniem żołnierskim: „Taka to dola nasza, wojenna" — rzekł doń po niemiecku. Krótkimi gestami rajtpajcza przywołał cyrulika i kazał opatrzyć osobę. Dopiero odwróciwszy się tyłem, dał folgę okrzepłej twarzy w wyrazie żałośliwej pogardy.
I przechadzał się dalej tam i sam krokiem poważnym.
W salonie pałacu, który przed kilkoma godzinami opuścił jako swą kwaterę sztabu, zastał jeniec całą niemal starszyznę polską, zagarniętą z pola, z Kniaziewiczem, Sierakowskim i Fiszerem na czele, oraz tamtych jenerałów rosyjskich, jako uprzejmych już teraz gospodarzy. 'Ubieganie się ich w atencjach dla jeńców nie miało granic': byli to obecnie zakładnicy jedynie i poręczyciele ich awansów, orderów, karier, spodziewanych z nadania majątków i włości w kraju, ostatecznie już teraz przez nich zawojowanym. Ci nie potrzebowali obgryzać palców z pierścieniami.
„Kościuszko umknął pono" — mówili w rzetelnej chęci pocieszenia jeńców.
Lecz oto zamarłe pole bitwy, widziane oczami Niemcewicza. Dwóch godzin wystarczyło szakalom, by je zamienić w goły żer dla kruków. — 'Pobojowisko całe zasłane było trupami, okradzionymi do naga. Ogromne ich ciała, silne ich członki, zlane krwią krzepnącą, wyrazy grozy i rozpaczy na martwych już twarzach, miały coś wielkiego w okropności swojej'.
Cuchnąca jatką wyobraźnia artystów niemieckich doby naszej przedstawiała nad podobną, z luba przez nich wymyśloną, rzezią — germańskiego w wawrzynie bohatera, a pogromcę plemienia obcego, jak tratuje konno takąż padlinę ludzką. Nasz poeta przed stu kilkudziesięciu laty widział na żywe oczy rzetelniejszy tu symbol. Trzebać bo było jeszcze i chichotu wiedźm na tym polu śmierci! Jenerał Chruszczew, wlokący w pochodzie 'żonę swą i córkę', jakoby, w przewidywaniu boju pozostawił je na uboczu. Ledwie ścichły strzały ostatnie, przedzierały się doń te kobiety przez pobojowisko na ponury podziw zarówno żołnierzy rosyjskich, jak jeńców polskich, 'przekraczając z zimną krwią i wesołością' nagie ciała pobitych.
Zagrały tymczasem rytmicznie w rozhukach przybijanych ciszą — właśnie jak te dzwony na Te Deum, wciąż podrywane — salwy armatnie na ich zwycięstwo. Oddawane były te strzały z baterii polskiej, stojącej jak wprzódy pod murem zameczka w istnym teraz okopie powybijanych co do nogi ludzi i koni przy nich.
Rannego jeńca chwytała już gorączka w rozjątrzeniu rany, zsondowanej przez cyrulika, i rozognieniu po całym ciele pręg od niedawnej chłosty. Ułożono go na podesłanym snopie w kącie sali i zarzucono szynelami. Niebawem zerwał się jednak i na pół już przytomny przysiadł, nadsłuchując. Nozdrza, sapliwe gorączką, rozdymały mu się w chrapy: instynktem zdwojonym w tej chwili wyczuł z nagła i na ślepo czyjeś drogie tu pobliże... Jakoż przed ganek dostarczano właśnie z pola na noszach — dużo pokaleczonego człeka, mówili żołnierze rosyjscy: pchniętego włócznią w bok, a z ran na głowie broczącego wąskimi strugami spod włosów, jak spod cierniowej korony.
Do izby wpadł oficer jakiś, szepnął coś jenerałom rosyjskim, zwracając natychmiast oczy i ku polskim. Cała tu starszyzna, jeńce i zwycięzcy razem, rzuciła się tłocznie ku drzwiom. Ranny jeniec w sali zerwał się rysiem ze swego barłogu na słomie, przepchał przez owe jenerały i w tych krwawych strzępach koszuli wypadł jak obłędny przed ganek. A, że ramionami i szyją ruszyć wciąż nie mógł, stanął — ubiczowany — drętwo, jak na rozkaz. Niebawem zachwiał się jednak i runął piersią na te mary.
Ciężkie dymy armatnie, których żaden wiatr w tej chwili nie zwiewał, kłębiły się nad dworem maciejowickim prosto pod chmury: bogowie wojny przyjmowali narodu polskiego żertwę.
W otrzeźwieniu tak gwałtownym począł 'żal trwogą osłupiały' podsuwać myślom, że właśnie bitwa maciejowicka wykazała 'całą niemoc i niepodobieństwo ocalenia naszego', że była dopełniona raczej dla honoru... ...'jakoby za średniowiecznych czasów'. — Istotnie, wszystkie widma średniowiecza wynurzyły się nagle z przeszłości w trzytygodniowej już tylko agonii państwa.
Lud rzemieślniczy Warszawy, a zwłaszcza Pragi, dowiedziawszy się po kilku dniach o wzięciu do niewoli Naczelnika, wyroił się z gołymi rękami na trakt, wiodący ku Maciejowicom — ledwo zdołano opanować tę ostatnią już chyba w dziejach krucjatę bezbronnych. Rój, pozbawiony matki, wyczuwał instynktownie zagładę nieuniknioną. W Warszawie wszczęły się już targi ambicji. Za duszę narodu, która mu ubyła, starano się znaleźć 'człowieka, który by był miły partiom'. Lud tymczasem roił się, kłębił i mrowił jeszcze przez dni kilkanaście, by pod pierwszym szturmem nieprzyjaciela zdobyć się w okopach zaledwie na opór dwugodzinny i wydać szesnastotysięczną ludność Pragi na rzeź, która przeraziła świat upiornym wskrzeszeniem nie tylko najczarniejszych dni średniowiecza, lecz wszystkich 'zniewag ludzkości', jakich dopuszczono się kiedykolwiek na świecie.
Przyszedł Sulla zinąd i nie na targowickie spadł karki. Gdy pożar trawił po nocy Pragę całą — już nie pod bagnetem i kolbą, zda się, lecz pod obuchem i żgadłem: tępą, długą rzezią — przy niemilknącym wyciu kobiet i dzieci w tym szlachtuzie — kończył się tragedii dziejowej akt ostatni.
* * *
Po największych nawet klęskach średniowiecza — wojny, moru i spustoszeń — nie nastawał równie gwałtowny wstrząs psychiki gromadnej. Nagminna zaraza melancholii czarnej, której ofiarą padło aż trzech najwybitniejszych poetów narodu — tego nigdzie nie było! ‘Zmożona rozpacz, bierna, rozbrojona' zapadała w chaos. Co dziwniejsze, że nie szukała zrazu, jak wszędzie i zawsze po kataklizmach wielkich, ratunku w wierze. Przepełnione w chwilach trwogi, po wkroczeniu najeźdźców opustoszały kościoły. 'Żółć wciśniona' zwracała się buntem przeciw Opatrzności, a kończyła na zaciętej niewierze w jej rządy nad światem: przemożniejsze moce gwałtu, zdrady i zbrodni kierują losem narodów. 'Wszystko na próżno! wszystko już zginęło!', a ratunek każdemu 'już w zgonie, nie w życiu'.
'Opadły ręce, myśl z lutnią oniemiała jękliwe tylko wydaje mruczenie'. Prawdziwie, mruczeniem jakichś pacierzy bez wiary, litanią złorzeczeń, różańcem lamentów i skarg staje się poezja onych czasów — dziwnie obfita już od drugiego rozbioru, przeważnie bezimienna, a od niedawna wykopywana częściowo również ze złożysk rękopiśmiennych po bibliotekach naszych. Nie mają te wiersze dziś innej wartości nad bezpośredni wyraz uczuć wtedy powszechnych. Stąd niekiedy desperacka moc ich wyrazu, jak w owym okrzyku: „Dzieci, wy tak gińcie razem!", jak na myśl o targowiczanach: „miotając przeklęstwa, zrujnujem mogiły!", lub za serce chwytająca żałosność cichego lamentu, jak tego starego dziecka, Karpińskiego: „Droga matko, jeśli mnie słuch nie myli, jęk twój słyszę ostatni!" Słowa te stają się tym tragiczniej bezradne, że umieszczone zostały we wspomnianym już tu wierszu... do Repnina. Zdziecinniały pustelnik z Białowieży zwierza się w końcu — jemu właśnie! — że 'ten język i te wiersze słowami polskiemi może za lat sto nieznane będą na tej ziemi'...
Podobnych objawów rozpaczy nagminnej, istnego zawrotu umysłów nad krawędzią przepaści dziejowej, należałoby szukać aż w V (i początkach VI) wieku ery naszej, w obliczu ostatecznej zagłady Rzymu. Tylko że Consolationem nie szukano u nas po rzymsku: w filozofii stoickiej, lecz po słowiańsku: przy lutni, 'by łzy spiekłe wylać'. Nawet najtrzeźwiejszy z trzeźwych naszych, Kołłątaj, nie oparł się w więzieniu austriackim takim lamentom, jakże mimo wszystko przypominającym, w początkowych zwłaszcza rymach, wiersze i zadumy ostatniego konsula Rzymu, Boecjusza, oczekującego kaźni w więzieniu Gotów.
Ginie świat stary! to uczucie mieli i nasi — nie „wieszcze": nie znano wtedy prawie romantycznego koturnu tego słowa; mówiono prostotliwej i bardziej klasycznie: „wieszczek". — Po rozbiorach i oni wybiegali myślą wręcz w świata zagładę. Roi się coś Niemcewiczowi, że później jeszcze, kiedyś (— nad naszymi to jakby wróży się głowami! —) ktoś inny „ziemię krwią zrumieni, wywróci grody, postać narodów odmieni, stanie się straszny zdradą i siłą oręża — świat zburzy!..." Potężniej wypowiedział tę myśl wieszczek inny — co się wówczas stanie, 'gdy stary Chaos krnąbrne siły zbudzi':
Wówczas dumne wierzchołki w przepaści zapadną,
Korne doliny wzbite górami zawładną,
Gwiazdy wstecz ruszą, blade rozbiegną się słońca,
Rozuzdane żywioły w przestrzeni bez końca
Bujać będą, ład niszcząc wszechrzeczy do szczętu.
I nowy kwiat wystąpi z strasznego zamętu.
Tak wróżyli wieszczkowie. Dalibóg, nie gorzej od wieszczów!
Nie runął świat z Polską. A że nie runęła i ona wraz z państwem, sprawiła to niespożyta odporność tego pokolenia. Zratować i zachować! co się jeszcze uratować da — było pierwszym odruchem ockniętej jego żywotności. Tak w Rzymie ginącym załoga rozbitego okrętu dziejów starała się ratować rzeczy najkonieczniejsze (skrótowe, treściwe), ładując je jakby w toboły pośpieszne — powiada nasz dziejopis kultury antycznej. W tym zestawieniu nawet poczciwy ksiądz Kopczyński, niczym Donatus, ów grammaticus arbis Romae, staje się kodyfikatorem języka... ginącego, zdawało się wszakże i jemu. Podobnież „Śpiewy historyczne" Niemcewicza, o których napisanie tak niestrudzenie zabiegał Staszic u autora, miały być dla serc i umysłów prostotliwych jak owe Mirabilia dawne, by chwała miniona nie zginęła całkowicie w pamięci powszechniej. — „Wybór pisarzów polskich", podjęty przez Towarzystwo, a z takim pośpiechem wykonany przez Mostowskiego, odpowiadałby gorączkowej niegdyś pracy mniszych antiquarii, przepisujących żariiwie arcydzieła dawne pod niecierpliwą troską i zachetą „ostatniego rzymianina” Kasjodora. Można by te zestawienia snuć dalej. Czymże był Słownik Lindego, rozpoczęty przezeń właśnie w roku maciejowickiego pogromu, a staraniem i zabiegami Towarzystwa tak szczęśliwie doprowadzony do końca, jeśli nie zagrożonego języka encyklopedią i wielkim Komentarzem pisarzy dawnych?
Ratownikiem "szczątków dawnej chwały”, Kasjodoriuszem naszym, stał się Staszic i jego aniiquarii.
Takim był samych czasów imperatyw przemożny. „Zratować i zachować!” brzmiało wciąż hasło heroicznego okresu konserwatyzmu polskiego.
Działoż się to wszystko w żałobniczym tylko lgnieniu do rzeczy minionych? i pod ich impulsem jedynie? Wszakże nie tylko o język i literaturę dawną szło tym ratownikom i organizatorom życia, pracy i twórczości I polskiej?
Że z maciejowicką ruiną państwa nie odmieniła się samej narodowości ‘postać’ i nie sczezła jej mowa (jak niegdyś po Białogórskim pogromie Czechów); że teraz dopiero, wbrew nawet klęskom późniejszym, spoił się w warstwach wszystkich duch narodu aż do promieniowania na Słowiańszczyznę; że zagrożona mowa polska zakorzeniła się głębiej i rozkonarzyła w spokoju klasycznym na objęcie słowem polskim wszystkich myśli i badań Europy współczesnej — sprawił to zlekceważony trud ówczesnego pokolenia.
Że zaszczepiły się u nas nauki, rozkwitła sztuka: już nie na dworze króla JMci, jego faworem, szkatułą i kaprysem, lecz w narodzie samym, jego potrzebą i na zawsze! — że pobudowała się stolica w gmachy po dziś ‘reprezentacyjne’, na ponowną dzisiaj siedzibę rządów polskich — że wyrosły miasta w kraju, rozkrzewiły sie kunszty, rzemiosla, fabryki — że uszanowano wreszcie i w Polsce prace oświeconą, jedyną wskrzesicielkę ludów pobitych — sprawiło to późne Oświecenie polskie za Księstwa i Królestwa.
Tego ducha, który w Maciejowicach ‘zmazał z siebie hańbę rozbiorów’ i ‘zratował się od śmierci wiecznej’, pobudziło ono do życia nowego — nowoczesnego!
Niestety, romantyzm nasz, który przemilczał rozpaczliwe zmaganie się narodu pod Kościuszką, zlekceważył całkowicie i te późniejsze ratownicze wysiłki w organizowaniu rozgromionego życia — jako zbyt mrówcze i przyziemne, pomawiane nadto o bezbożność, a obciążone nie tylko ‘mędrca szkiełkiem’, lecz czekanem górniczym, triangulem i barometrem...
Z tymi to przyrządami stary już, pęćdziesięciokilkoletni, Staszic czynił z jakiejś doliny orawskiej kolejne w ciągu kilku miesięcy wypady na szczyty, turnie i zbocza tatrzańskie, by zbadać tajemnice i skarby ‘byłej’ ziemi polskiej. Wrychle jeden z geniuszów przyszłego romantyzmu — młodzieńczy Malczewski — wdrapie się tryumfalnie za przewodnikami, jako jeden z pirwszych turystów świata, na szczyt — Montblancu (o czym gęsto pisały swego czasu gazety europejskie). Minie lat niewiele, a młodzieniec drugi, „jak posąg człowieka na posagu świata" stanie na szczyde — Czatyrdahu. Daleko i wysoko ponosiło już za młodu orlęta pokolenia następnego. Nie oczekiwać od nich zrozumienia przyziemnej pracy ojców, którzy przysposobili ich — także i do wzlotów.
Legenda jak świat stara. Dajdalos był mędrcem, badaczem wnętrza ziemi, odkrywcą źródeł gorących, złoży miedzi i złota, budowcą, wynalazcą wszystkich narzędzi pracy ludzkiej — a miał syna Ikara.
Koniec tomu pierwszego

Tom drugi - POGROBOWCY
________________________________________
ŻYWA PAMIĄTKA
SZABLA I DUCH
________________________________________
Ta garstka rozbitków, jaka z hucznego do niedawna życia na Zamku pozostała w Warszawie pruskiej, odnosiła się z głuchą obojętnością do nowo powstałego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, usiłującego zratować polszczyznę i życie umysłowe narodu.
A jednak te właśnie koła z otoczenia ‘księcia Pepi’ wystąpiły w obronie godności narodowej, gdy Albertrandi, jako pierwszy prezes Towarzystwa, pragnął uratować jego istnienie obrzydliwym oportunizmem wobec najeźdźców. Ten karłowaty czytak króla JMCi, wór erudycji, potwór pamięci, a muł pracowitości, wypromowany łaską królewską aż na biskupa, zmienił pana z włoską giętkością dawnych humanistów. I w obecności generałów pruskich jął wywodzić na jednym z pierwszych posiedzeń Towarzystwa o potrzebie 'przelania narodowości (polskiej) w bryłę narodu potężniejszego' (pruskiego).
Na taki głos oficjalnego już wręcz przedstawiciela elity umysłowej kraju odbrzękły nagłym oburzeniem przodowne do niedawna szable polskie w Warszawie. Publicznym rzecznikiem tego gniewu stał się przyszły adiutant i 'trzymający pióro' ks. Józefa, jenerał Hebdowski. Uczynił to, kto wie czy nie za krewkim impulsem, jeśli nie wprost pod dyktandem swego pana.
Przedrzeźniając odwieczną scholastykę oportunizmu uczonych, którzy już w Grecji pono pierwsi kłaniali się wszelkiej przemocy, radził jenerał biskupowi, by wywodził dalej, jak to 'obcięcie języka polepsza mowę, zabór książek pomnaża wzrost nauk, a rozcięcie ciała na trzy części wzmacnia je fizycznie'. Poetom zaś i artystom polskim zarzucał gorzko, że nazbyt rychło zapomnieli 'o źródle swej chwały’: o królu Stanisławie. Nowemu ich Towarzystwu wróżył na koniec, że będzie ono płonym jeno wznowieniem królewskiego towarzystwa uczonych (zebrań czwartkowych). Te bowiem usiłowania, godne ludzi wolnych, są z góry skazane na bezpłodność pód zaborcą. Także i dla braku szkatuły królewskiej, dzięki której co najzdolniejsza młodzież polska kształciła się w Paryżu, Rzymie i... Atenach, gdy starszyzna pisarzy i artystów była najmilszym otoczeniem króla.
„...Nie pozostawiłże on na Zamku, w bliskości sali obrazów królów, swych poprzedników, pokoju dla obrazów uczonych Polaków, iżby te dwie świątynie przedstawiały następcom Jego tę naukę, że chcąc dobrze panować, trzeba mieć obok siebie radę i oświecenie..."
(Pozostawały te portrety na Zamku do czasu sprzedania ruchomości po byłym królu, co nastąpiło dopiero w roku 1815. Nabył je wonczas hrabia Tarnowski z Dzikowa).
Właściwym jednak celem tego głosu spod Blachy była rehabilitacja Stanisława Augusta przed 'załogą niegdyś niesforną, a spędzającą dziś całą winę na sternika'. I nic ponadto. Nie pytać było bowiem autorów tej pierwszej polemiki z Towarzystwem — co czynić teraz? Żałosną odpowiedź na to dawało samo życie pod Blachą i w Jabłonnie, rozpustne już nawet nie po dawnemu: po królewsku czy jaśniepańsku, ale na sposób czczy i desperacki, jak w kasynie zależałego gdzie na prowincji garnizonu. Nawet stosunek do żyjących jeszcze przedstawicieli tej sławionej przeszłości był bardzo osobliwy. I zaprzeczający na żywo wszystkim słowom wspomnianej broszury.
Nieszczęsny Trembecki, który po śmierci króla w Petersburgu znalazł się, jak tylu innych, w nędzy ostatecznej, zwrócił się do ks. Józefa z supliką jakowąś, niezbyt może składną, bo pisaną niemal na progu tej melancholii, jaka pochłonąć go miała beznadziejnie. Najznakomitszy poeta czasów, największy po Kochanowskim odnowiciel mowy polskiej (za takiego przynajmniej uchodził wtedy powszechnie), były przy tym szambelan dworu i przyjaciel króla, nie odstępujący go nawet w niewoli petersburskiej, miał, zdawałoby się, niejakie prawo zwrócenia się do synowca. W niedbałej odpowiedzi raczył sobie książę coś tam przypominać, że petent pisał wiersze polskie dla króla, lecz to przypomnienie, rzecz dziwna, zwiększyło tylko w dalszym ciągu wzgardliwość tonu. — Inaczej odnosił się Repnin do Karpińskiego, Katarzyna i młody Konstanty do Orłowskiego, ba! Suworow do Hoene-Wrońskiego, wreszcie car Paweł do tegoż Trembeckiego — osobliwi mecenasi kultury polskiej po królu Stanisławie.
Synowiec tych jego skłonności nie miał. Ów lekceważący list do Trembeckiego zdołał ciężkiego melancholika, który niebawem na mury i pnie drzewne nałazić pocznie, wstrząsnąć tak gwałtownie, że docucił się w nim godności dawnej:
„...Niech spytać mi się godzi, jaka przymuszała potrzeba, by bilet książęcy do mnie napisany był samym persiflażem?... Były niegdyś wieki tak grube i ciemne, w których mniemano, że człowiek umiejący czytać i pisać niewieściuch jest i do niczego więcej zdać się nie może. W naszych czasach inne jest zdanie... Kiedy komu dystyngowane ciągle okazują względy, jest w tym trochę barbarzyństwa chcieć takowe serca odpychać i obrażać..."
Trochę podobnego barbarzyństwa okazywać radzi wobec życia duchowego junkry wszystkich czasów i krajów.
Przygarnięty przez byłego twórcę Targowicy, Szczęsnego Potockiego, będzie niebawem Trembecki błąkał się po jego parku tulczyńskim jak ów szaleniec z baśni — w chmarze rozćwierkanego ptactwa, co obsiadało ramiona i głowę obłąkanego poety. Widywała służba nieraz, jak, oskrzydlony tym rojem świegotliwym, nałaził w zadumie na pień przydrożny i poczynał walić w niego, niczym w mur przeszłości niepowrotnej.
Tam, na wieży Zamku warszawskiego, gdzie była uczonych królewskich gwiezdnica, 'sowy zastępują dziś Poczobutów i Bystrzyckich'... A podle Zamka, w króla bibliotece, gdzie niegdyś z najświatlejszymi ludźmi czasów dnie całe spędzał nad książkami, tam, jakże rychło, plugawe kozactwo rozniecało swe ogniska pod białymi posągami muz polskich.
Zamarło życie w samym mózgu narodu, jak pod jego czaszką chorą.
Minęłaś, niestety, piękna nauk wiosno!
Tam, gdzie wprzód kwitły róże, dzisiaj chwasty rosną.
A co były zasiane pięknem ziarnem role,
Okryty dziki owsik i smutne kąkole —
— obwoła się za lat kilka poeta następnego pokolenia: Cyprian Godebski.
Chwasty te rzuciły się przede wszystkim na książkę polską wzmożonym nagle zalewem trzeciorzędnej literatury cudzoziemskiej, w tłumaczeniach, co ‘kaziły język nasz aż do żalu'. Zagłuszył dziki owsik i ledwie posiane ziarna na scenie narodowej: — „gdzie dawniej grano Powrót Posła, Meropę i Cyda, tam na polskim Teatrze diabli biorą Żyda".
To poniżenie książki i sceny polskiej do upodobań ulicy było — widać już przed półtora wiekiem — niemylnym wskaźnikiem opadu i nieodporu kultury polskiej. I groźnym, jak zawsze, zwiastunem zamierania publicznego ducha — aż po jego bezwład i prostrację w nędzy.
Dociskiem nędzy ostatecznej wypłaszano z byłej stolicy na cztery wiatry najgroźniejszą dla najeźdźców, a tak liczną wtedy, ludność rzemieślniczą, sprawców niedawnej rewolucji warszawskiej. Wychowana w nowych szkołach Komisji Edukacyjnej pierwsza w Polsce inteligencja niezależna z drobnej szlachty i mieszczan jakby istnieć nagle przestała. Wśród pozostałej i w Warszawie biedoty dławił ów docisk w samym zarodku wszelką możność przeciwu, kierując resztki myśli stępiałych wyłącznie ku sprawom chleba codziennego. Tak gruntowały się nowe władze na nędzy powszechnej, na zastoju i zamierania życia.
Rzeczy te są znane. Przypomnijmy tu jedynie, iż najbardziej beznadziejne stało się wówczas położenie starszyzny i młodzieży do niedawna orężnej. Żony i siostry nawet wyższych wojskowych wynajmowały się i w zamożniejszych domach do szycia, a nawet do prania, lub krzątały się jako bawarki po gospodach. Urodziwszym naprzykrzał się łatwy chleb w ramionach oficerów rosyjskich. — Niezwykłą zaradność życiową okazała, tak popularna wówczas, Magdalena, była wywiadowczym głównego sztabu Kościuszki, która w potrzebie zarobku zasiadła z fantazją za straganem na Rynku, równie teraz pyskata, jak do niedawna milkliwa i roztropna.
Reszta obojga pogłowia ludności niegdyś wojskowej żebrała, zwłaszcza przed hotelami, gdzie oblegała ziemian przyjezdnych. Przedmurza kościelne zalegał ponury plon wojen ostatnich — wyrojem kalek i połamańców w fantastycznych łachmanach glorii wojennej, wystawą niezliczonych kikutów, kosturów i ruszydeł, czyli samorodnych podwozi u kadłubów beznogich. Przed nimi na wyludnionych i trawą już porosłych ulicach Warszawy rozlegał się głośnym tryumfem język niemiecki i żargon żydowski.
Kiedy niekiedy słychać było miększą, bardziej śpiewną mowę słowiańską. I sypały się jałmużny szczodre. Oficerowie rosyjscy opuszczali opornie zdobytą dla Prusaków Warszawę. A że roznosili po całym mieście gęste na nich klątwy, więc ludność byłej stolicy żegnała ich niemal z żalem. Ludzie łatwiej godzą się w myślach z chwilami grozy, co przeminęła jak burza, niźli z wampirami dnia powszedniego: wiedział o tym i Machiavel.
Skutki tego zamętu uczuć powszechnych, słaniających się od diabła do szatana, okazały się niebawem. Nadmiar onej młodzieży do niedawna wojskowej, której 'ciążyły za katy puste kieszenie', jął zrazu w pojedynkę, a niebawem i gromadnie zaciągać się do wojska Suworowa, przenikając nawet do jego sztabu głównego. Działo się to niemal nazajutrz po Maciejowicach i Pradze. A miało już za lat kilka ponure epilogi rzezi bratnich, bagnet w bagnet, z najdzielniejszymi ówczesnego pokolenia — na polach Trebii, Austerlitzu, Frydlandu... Lud prosty wcielała w wrogie sobie szeregi na wytępianie się wzajemne przemoc obca. Oficerowie szli z dobrawoli.
Gdy zamarło życie w mózgu narodu, i szablami jego pokierowały brzuchy.
Na zapuszczonej do cna niwie duchowej plenił się już tylko ten najżałośniejszy chwast spod opłotków nędzy oświeconej: poezja pochlebcza. Na razie pisano wprawdzie tylko nieliczne ody na cześć Katarzyny i gubernatorów moskiewskich na Litwie; za lat dziesiątek natomiast oczekiwał tę poezję rozkwit nie lada, gdy Warszawa stała się istnym domem zajezdnym wszystkich, kolejno świata zwycięzców i bohaterów, a Polski ‘pomścicieli’, ‘zbawców’ i 'odnowicieli'. — Lecz już za czasów Godebskiego plenić się musiał ten chwast dość bujnie, skoro tak żarliwie świadczy się on przed Niemcewiczem, że 'muzy swojej pochlebstwy nie skaził'.
Cóż ponadto wydawać mogła rola, na której zmarniały ziarna wiosną posiane? Już chyba tylko te istne kąkole smutku: tak zwaną dziś 'porozbiorową poezję elegijną', o której mówiło się poprzednio. — Tutaj ominąć wręcz niepodobna wspomnienia o jej płodzie najosobliwszym, acz powstałym niewątpliwie pod wpływem Karpińskiego i Niemcewicza, bo zaczynającym się, jak u nich, od smętnego zwrotu 'do lutni', a kończącym na 'żalach Sarmaty'. Wiersz to... niemiecki. I dodajmy od razu: bardziej twardy, męski nareszcie, pisany jak gdyby z szabli przybrzękiem, a z szerszym rozejrzeniem się po świecie. Spróbujmy odczytać go w skrócie po polsku:
'...Nie na tej ci ziemi, lutnio, radosną wszczynać pieśń, nie tu ci sławić wino, kobiety i śpiew. Gdzie na tronie zasiadł gwałt, gdzie przemoc pisze księgę praw, samochlubny gdzie pochlebca do rąk lutnię wziął, tam zmilknąć twojej! — drum hänge Leier bis ich wieder..’
Lecz, że podobne ewokacje do lutni 'zamilkłej' stroją zaledwie głos muzy, więc za rytmicznie dość mocnym okrzykiem: Wo bist du hin Sarmatiens Zierde? snują się dalej żale osobliwego Sarmaty, zwrócone jednak tym razem nie łzawie do Opatrzności, lecz z przestrogą i wręcz pogrozą w stronę ludów Zachodu, że dopuściły do zbrodni rozbiorów.
Ów wiersz rękopiśmienny z datą 1795 r. zachował się w papierach tego, który już w roku następnym wywiódł szable i sztandary polskie między zbrojne ludy Europy.
* * *
Ten jedyny jenerał powstania Kościuszkowskiego zwyciężał zawsze. To rozdrabniając swe siły na dawne podjazdowe komuniki wojny szarpanej, to skupiając je niespodzianym zaskoczeniem boju walnego, bił, doprowadzał do wyczerpania i dezorientacji najświetniejszą podówczas i niezwalczoną armię pruską. Nie wódz powstania niestety, nie dyktator, jak biadał jenerał Kołaczkowski, nie bohater narodowy za życia — odmówiła mu natura i w zewnętrznym wyglądzie, i w całym trybie oraz wysławianiu się wszystkiego, co działa na wyobraźnie ludzkie — lecz po prostu żołnierz udały, dźwigał zwycięsko cały ciężar działań wojennych na zachód od Wisły. 'W klęsk potopie on jeden zbierał wojenne wawrzyny' — przyznawała mu nawet niechęć zawistna.
Po poddaniu się Warszawy i ogólnej kapitulacji radoszyckiej został przez Suworowa otoczony szczególnymi względami — oficerom sztabu pruskiego na złość i nieustanne jątrzenie ich pychy. Wódz rosyjski wychwalał przed nimi z upartą dokuczliwością 'wysoce interesującego człowieka, generała polskiego Dąbrowskiego, który tak dał się wam we znaki' — lub innym razem wręcz: ‘który was bił i zwyciężał zawsze'. To przekorne honorowanie Dąbrowskiego — a było i publiczne, właśnie na bankiecie wydanym na cześć sztabowców pruskich — wydało rezultat zdumiewający: list Fryderyka Wilhelma do Suworowa, w którym król pruski w nieprawdopodobnie brutalnej formie oskarża 'ex-generała' i 'rewolucjonistę' Dąbrowskiego o... kradzież dworskiej porcelany z Bydgoszczy. Starannie zachował Dąbrowski w swych papierach to niebywałe oskarżenie łącznie ze swą odpowiedzią, dostatecznie wzgardliwą. Suworow bowiem odesłał mu ten list dla osobistego załatwienia tej błahej dlań sprawy. I swym chytrym śmiechem złośliwego szuta, którego nienawidzono nawet na dworze petersburskim (nienawidził go i Paweł) za tę jego niepokojącą manię uporczywego komedianctwa w odgrywaniu całych scen dokuczliwych — Suworow chichotał pewnie w kułak nad tym, jak łatwo rozjątrzana przezeń pycha pruska chwyciła w końcu nętę aż tak niewybredną.
Wygląda ona istotnie na delację rosyjską o niewyszukanej treści, celem ostatecznego uniemożliwienia jakichkolwiek porozumień się rządu pruskiego z Dąbrowskim. Równocześnie bowiem proponował mu wódz rosyjski służbę w sztabie swoim, łudząc go dla zachęty równie niewiarygodną, jak nieponętną nadzieją tworzenia jakiegoś nowego wojska polskiego pod egidą Katarzyny.
Ten 'ex-generał' a żołnierz zawodowy w trzecim już pokoleniu (po ojcu i dziadzie), od dziecka prawie wychowaniec najlepszej podówczas wojskowej szkoły saskiej, uczeń, z czasem adiutant słynnego wówczas stratega Bellegardy, w końcu jenerał polski, mógł być dla obu najeźdźców czymś więcej niźli wysoce interesującą osobistością. Zastanawiał ich nie tylko swą głęboką wiedzą wojskową i ogólną, lecz doznanymi tak dotkliwie przez Prusaków talentami wodza w polu. Niepokoić zaś mógł nade wszystko zdolnościami organizatora — wszakże to żołnierzem na poły nowozaciężnym, któremu zbywało na wszystkim, kompromitował on najświetniej wyćwiczoną i zasobną armię pruską. Ten człowiek mógł każdej chwili zamienić się w wojsko bitne. (Jakoż w ciągu życia wyrastało ono pod nim nieraz, a zawsze 'jak spod ziemi'). Należało go czym prędzej zjednać, by w rychłej może już potrzebie wygrać przeciw sprzymierzeńcowi w tych nieustannych tarciach z bronią w ręku.
Przekreślając tedy swe kramarzenie się o porcelanę, wszczynał król pruski targi inne: o duszę wodza polskiego. A przesadził niebawem i Suworow zabiegach o pozyskanie 'rewolucjonisty' dla swej armii.
Że w obecnych okolicznościach nie mógłby korzystać sam z tej łaski królewskiej — brzmiała odpowiedź Dąbrowskiego na osobistą propozycję Fryderyka Wilhelma w Berlinie — 'Gdy król pruski ogłosi się królem polskim, natenczas Dąbrowski stanie na czele wojska narodowego'. Wysłuchano tego bez najlżejszego gestu sprzeciwu, lecz w głuchym milczeniu.
Ile okazał tu Dąbrowski godności osobistej i narodowej (nawet w zewnętrznym wystąpieniu), zaświadczył niespodzianie czujny świadek z ubocza: poseł francuski w Berlinie w swych tajnych i zdumiewająco szczegółowych raportach do Dyrektoriatu.
Tych reminiscencyj historycznych niepodobna było tu ominąć. Bez nich niepojęte wręcz stawały się najtragiczniejsze właśnie przeżycia Dąbrowskiego, ani ta potworna nagonka, jakiej tyloletnim celem był bohater polskiego hymnu narodowego. Z tej bowiem jego 'konduity' w 'konszachtach' z zaborcami uwarzyła dlań zawiść przeraźliwie jadowitą cykutę. Jej ciemna struga przelewa się nieustannie po papierach sztabu Legii włoskiej, czerni najbielsze karty samozaparcia i poświęcenia się Dąbrowskiego, a z ust najbardziej mu oddanego Wybickiego wyrywa raz w liście ten krzyk rezygnacji, by ‘zejść z gościńca’ straszliwych zawiści polskich.
Sentyment narodowy wybaczał Kościuszce wszystko — a czyni to po dziś dzień — ile że był on nawet w słabościach swych kością z kości, krwią z krwi rodaków swoich — a stał się słusznie najczystszym sztandarem wiekowego w Polsce kultu ofiarności klęskowych. Tamten 'Niemiec' natomiast miał mało wspólnego z sentymentem swych ziomków rodowych, a najmniej z kultem klęski. Był po prostu żołnierzem zakamieniałym z jego niestrawionym optymizmem. 'Teraz właśnie — głosił na ruinach — nastała pora wykazania największej energii'.
Zorientował się wszakże po niejakim czasie, że 'król pruski będzie się wiecznie wahał z podjęciem sprawy polskiej' i że z Suworowem, który jest tylko rozchełstanym biczem w rękach Katarzyny, nie ma nawet co gadać: słowem, że wojsko polskie nie da się 'sformować w kraju' — na czym mu najbardziej zależało. Poniechawszy tej 'koncepcji', wymknął się szpiegom pruskim i dotarł niebawem do armii francuskiej. Zastanowił głęboko sobą i zdobył trwałą odtąd przyjaźń jenerała Klebera. Dyrektoriat w Paryżu skierował go do Bonaparty za Alpami.
Na dalekiej północy, w szwedzkim porcie Goeteborgu dogoniła wieść o Legionach Kościuszkę, gdy z nieodstępnym Niemcewiczem powracał do Ameryki. — Opuścił Naczelnik więzienie petersburskie w całkowitym rozbiciu fizycznym i duchowym. 'Niepojęty duch podejrzliwości — powiada Niemcewicz — pomieszał mu prawie zmysły; o najobojętniejszych rzeczach mówił tylko szeptem, wskazując niespokojnie na wsze strony'. Łzami wymógł na Niemcewiczu, by go w tym stanie nie opuszczał. Był bądź co bądź ranny dwukrotnie w głowę pod Maciejowicami, a teraz jeszcze krokiem swym tak niewładny, że musiano go wnosić do powozu i na schody. Przeszedł ponadto tortury moralne rosyjskiego śledztwa. Uparto się bowiem wyrwać z jeńców polskich wyznanie bezpośredniej łączności rewolucji warszawskiej z paryską i — mimo że Kościuszko sam był dla Katarzyny i jej dworaków 'wcale głupim' idealistą jedynie, podburzanym przez zaciekłych 'jakobinów': Ignacego Potockiego oraz... przez 'najzuchwalszego oszczercę Rosji i monarchini' Niemcewicza. Wszystkie te fikcje rosyjskie urwały się po śmierci Katarzyny, z chwilą słynnych nawiedzin Pawła.
'Jak ten Łazarz na łożu boleści, wieziony kosztem zwycięzcy' opuszczał Naczelnik Europę. W Goeteborgu, jak się rzekło, dogoniła go wieść o Legionach. Utrudzonemu podróżą, leżącemu wciąż na kanapie z chorą głową, ukutaną wciąż chustą jak turbanem, tłumaczył Niemcewicz z gazety szwedzkiej odezwę Dąbrowskiego do Polaków:
'Wierny ojczyźnie do ostatniego momentu walczyłem za jej wolność i pod nieśmiertelnym Kościuszką...' — uderzyło weń jak obuchem. — „Żyjęż-li ja jeszcze?" — mógł był pytać w onej chwili siebie samego.
Ptak o skrzydłach schorzałych, opadły na ostatnie brzegi przedodlotne, załopotał w tym nagłym huraganie sprzecznych wiatrów Północy i Południa. Chciał natychmiast zmienić kierunek i cel wędrówki. Przez pośredników francuskich nawiązywał pono jakieś kontakty z Dyrektoriatem. I wahał się, zwlekał, przenosił się do Anglii. — Do wszystkich względów wskazanej niewątpliwie niejawności w podejmowaniu teraz właśnie pierwszych kroków nowego czynu, przybywało niechybnie instynktowne poczucie obecnych swych sił fizycznych i duchowych.
W Anglii, przeciw której walczył wszak również tak niedawno w Ameryce, 'najznakomitsi ludzie polityki, nauki i sztuki składali mu teraz wyrazy czci i współczucia'. Jak olbrzymi był rozgłos jego imienia w świecie współczesnym, świadczy chyba najwymowniej to, że po latach kilku, gdy bawił już w Paryżu, Bonaparte po powrocie z Egiptu i złożeniu oficjalnych wizyt członkom Dyrektoriatu, pośpieszył do Kościuszki, „nie mogąc oprzeć się chęci — jak mówił od proga — poznania bohatera Północy". — Tu w Londynie tymczasem lord Grey imieniem partii whigów ofiarował mu kosztowną szablę honorową, jak to zresztą uczynił poprzednio w Sztokholmie król szwedzki. W mieście Bristolu, gdzie siadł wreszcie na okręt, całe roje barek, jachtów i łodzi, przepełnionych zwłaszcza kobietami, pociągnęły na całe mile od brzegu za ginącymi w dali żaglami.
'Poza wielki ocean zdawał się ten okręt uwozić skruszone Penaty narodu, pogrążonego w ostatecznej już niewoli'. — Na lądzie przeciwnym, w Filadelfii, 'pospólstwo uprzedzone' ściągało zawczasu i z głębi kraju, by powitać tak słynnego dziś na świecie współtwórcę wolności amerykańskiej.
W oczach tego tłumu przyholowano okręt szczęśliwie do portu. W przygodnej jego hawarii jakowejś na wodach świata zwalił się maszt i stargały żagle — legendy polskiej.
Wódz inny stawał na czele pogrobowców.
* * *
Po wycofaniu się Suworowa z Warszawy, nad pruskim w byłej stolicy grobem Rzeczypospolitej rozlegać się począł z czasem za osobliwe Requiem mazurek przekorny — że nie umarła. 'Ta piosneczka, zrobiona przez pana Wybickiego na pierwszy widok wojska polskiego w Reggio, we Włoszech' — jak powie o niej po latach Dąbrowski sam — 'ta śpiewka złożona dla żołnierzy' — jak ją nazwał autor skromny — stała się obecnie hejnałem na wielkie trąby i hymnem galowym. Dudli się ją dziś poza tym tak nad wszelki umiar, potrzebę i sens, że sklepały się wszystkie jej klawisze i wywiał dawnego ducha ostatek.
Przywiozła do kraju tę piosnkę, powiadano, księżna Sapieżyna z swej podróży do badów karlsbadzkich. W owych czasach, gdy tylko jaśnie państwo przez swe stosunki otrzymywali pasport na wyjazd za granicę, podróżowała księżna nie tyle do Karlsbadu, co do Drezna — a nie w prywatnych sprawach. Tak czy owak co dzień o porze zmierzchowej, gdy tłumy swym zwyczajem wylęgały rojnie na ulice, uderzała ta pani w swój szpinet cienkobrzmiący i, Amtsmanom na złość, śpiewała głosem donośnym tę piosnkę przy otwartych oknach na Nowy Świat. (W tymże gmachu i bodaj u tychże okien stanął po latach fortepian Szopena i także 'sięgnął bruków'). Tymczasem ową śpiewkę zza Alp, Marsylianki poskoczną siostrzycę, przyjęły wszystkie gardła, dyszkanty i pogwizdy ulicy, by roznieść ją niebawem po mieście, a wnet i po kraju całym.
Docierali wprawdzie o wiele wcześniej do Prus Południowych emisariusze Dąbrowskiego, krążyła w odpisach jego odezwa, łącznie z uroczystym wezwaniem rządu nowej Republiki Lombardzkiej, ofiarującym orężnym Polakom 'ojczyznę tymczasową' — wszystko to jednak pod czujnym okiem władz pruskich ogarniać mogło tylko ośrodki opinii polskiej, ogniskując się w klubach tajnych. Lecz i dla nich późniejsza piosnka Wybickiego stała za istne wici do mieszkańców zaborów wszystkich.
W Warszawie 'próżno zawarto bramy, podwojono straże' — raduje się Godebski wraz z panią Sapieżyną. Wykradkiem przedzierała się za mury młodzież 'poczciwa'. Tak zresztą zwała się sama, nie w dzisiejszym, oczywiście, znaczeniu tego słowa, lecz dawnym — kiedy to najbardziej decydujących stanowisk w bitwach nakazywano bronić pod gardłem i poczciwością, a wieczyste legaty zabezpieczano poczciwościami swymi i potomnych.
Kto uboższy z tej młodzieży pisma nosem nie zwąchał i nie uzasobnił się na podróż daleką u pani Sapieżyny czy też u Izydora hrabiego Krasińskiego, lub komu 'poczciwość' właśnie uczynić tego nie pozwalała, ten i dwieście poczt na piechotę przewędrował, zanim przez Śląsk, Drezno, Bawarię i Szwajcarię nie dotarł na białą górę świętego Bernarda, gdzie półżywego ze znoju i głodu już go spod śniegu dobywały mnichy.
I odchuchiwały przecie tak, że to białe ich powietrze na podniebiu łykało się niczym śnieg onych kopic pod błękitem, a wydychało za ochotę samą — tylko skrzydła mieć. Owi zaś mnisi na przełęczy, świadomi wszystkiego, co się przewala i kłębi w obu dołach świata, poznawali jakoś zawsze Polaków. I poczynali wtedy pogwizdywać pod kapturami piosnkę nauczoną. A widząc u podróżnych nagłe rozjaśnienie twarzy, pouczali na sekrecie — tym razem dwu młodych poetów: Godebskiego i Kosseckiego — gdzie też tą porą przebywać może z swym wojskiem ich gran' generale.
Zlatywali tedy obaj jak na skrzydłach 'z Alp niebosiężnego grzbietu' w on żarny świat Południa, gdzie laury i cyprysy... — to wojennej chwały wawrzynem nęcąc, to smutnym na przemian grobem rzewniły myśl. A w pomarańczowych gajach... — próżno łudzicie mnie, Hesperydy! złocistymi jabłkami szczęścia, com go poniechał w kraju, o sześćset mil! 'Gdy cerklem na mapie odległość zmierzył, wstrząsnął głową: i snom już nie wierzył'. Nabity Wergiliuszem czuł się Cyprian Godebski... — jednym z nowych dziś Trojanów, co za polskim Eneaszem dotarli do kraju Auzonów. — Tak u wrót ziemi klasycznej stroiła się ‘lutnia żołnierza’, oczywiście na modłę onego wieku rozumu, który Hesperydy z cyrklem kojarzył, a krzyk serca sam wtłaczał gwałtem w 'wzory doskonałe'... Obyż pani Sapieżyna zwiedziała się chociaż, jeśli tu życiem dokończę, co wszczęła u klawikorda! — westchnęły zań Dryjady. Ale zbeczał się to już sam, przed sobą na wstyd: sześćset mil!...
Jego towarzysz nieco przytyły, zlany potem na spiekocie słonecznej, wlókł się za nim zły. Nic mu się tu nie spodobało. Gdzie spojrzeć, te same wciąż cyprysy u ścian białych na pagórkach, jak karawaniarze u pobielonych wrotni cmentarnych. I to ma być ów ogrójec świata, a kraj najradośniejszy?... Cały on tu w wądołach i wertepach dolin; a te góry nagie, ledwie podpasane szarym oliwnikiem, skały urwiste w obrywach twardych, raczej o surowym życiu Rzymian starych mówią tu wciąż niźli o tej słodkiej Italii, co o niej śpiewają w operach.
Ta młodzież drobnoszlachecka z samego jądra swojszczyzny, gdzie wszystko było sercu milsze i piękniejsze, gubiła się zupełnie w dziko dla niej obcym świecie Południa. I pośledniała dla się, kurczyła się w sobie. Oto, jak każdy wędrowiec, gdy do celu się zbliża, spoglądają mimo woli na przyodziewek własny i otrzepują go odruchem — czy ochędożny aby. Wydał się im cale nędzny, wyświechtany po zakamarkach wszelkiego ubóstwa zwędrowanych krajów. Wyszli z Warszawy zuchy, z kwiatkami od panien, a dowlekli się tu za łazęgi obdarte, za rekruty liche, których przygnało w taką aż obczyznę.
Gdzieś na drodze przyskalnej nad urwą rzeki, wyschłej tą porą w strugę, ledwie siąpiącą śród kamieni i piargów, zaczepił ich pastuch na pół nagi z torbą wola u szyi, właśnie jak u tych kóz, które pasał. I z bełkotem idioty wskazuje im uparcie na coś leżącego poniżej u wody. Popatrzą: barwi się tam śród szarych głazów mundur żołnierza i prężą się trupio bose jego stopy. Jednemu z wędrowców zejść się nawet nie chciało ku niemu w ten skwar, poskoczył z ciekawości drugi.
— Kossecki, na rany Boskie! — okrzyknął się niebawem z dołu — toż to mundur niegdyś nasz!
Zwlókł się tedy i przywołany, a obejrzawszy zwłoki, wymiarkował wszystko akuratnie:
— Zmarodował on tu widać łub ranion był w bitwie pobliskiej. Do wody schodził, a może czołgał się już nawet na czworakach. I dobiły te kozodoje włoskie... Mundur prawdziwie nasz, piechotny. Obłogi na granacie białe mówią o Działyńskich pułku, co go, widać, wskrzesił tu Dąbrowski Człek zaś ten, że mu dwóch palców u prawej ręki, patrz, z dawna brak, niechybnie z dawnych w nim ludzi — spod Maciejowic.
Sterczą ku nim sztywno te czarne prawie, niezmordowane nożyska żołnierza.
Owoż i ciąg dalszy wojny przerwanej w kraju przed laty trzema — a kres ich sześćsetmilowej włóczęgi.
Coś tu zmąciło się nagle w okrzepłości sinego aż żaru śród głazów i kamieni. Poczęli oglądać się czujnie po skałach, jeszcze niemych echem, lecz już jak gdyby zasłuchanych w ciszę. Nagle w gór łonie kamiennym jękło coś głucho, aż się wzdrygła ziemia pod stopami wędrowców. Tak dziwnie słychać w tej ziemi twardej stęk armat z oddali. Więc przeżegnawszy się, ruszyli na przełaj w góry, by skrócić sobie drogę. Niedoświadczeniem ludzi dolin nadłożyli tylko mozołu i czasu, a owe echa dział, zwielokrotnione w górach, wywodziły ich raz po raz na manowce.
Ledwie nazajutrz dopadli szeregów — już i po bitwie, w gwałtownym natomiast ich pościgu za nieprzyjacielem, co rozbity już w bezładnie pomieszane oddziały nie tylko że nie stawiał oporu, lecz z głośnymi okrzyki po polsku i z ogromnym rozserdecznieniem chłopstwa rzucał się w objęcia niewoli: — swoim spod cesarza. Wcielano ich natychmiast w szeregi własne, dając im za oficerów obu świeżych przybyszów z Warszawy.
Tysiączny gwar mowy swojej, swój tu obyczaj w szczególe każdym, rozpogodziły dusze wędrowców: zapomnieli natychmiast o głuchej urazie za tyle udręk włóczęgi przez Europę całą. Objął ich z miejsca duch twardszy i wzmógł siły, jak to w wojsku.
W tym marszu na gwałt, w biegu nieledwie, rozdano jeńcom mundury: swoje niby, polskie — ale był to też i ekwipunek cały. „Jakże to?! — drze się niejeden — w tych austriackich portkach będę przy mundurze naszym?" — „Możesz i w gaciach, jak tylu innych". — Czapy na głowach ludzi były wszelakie: to polskie, to austriackie; na poniektórym czubie płonie frygijska mycka republikantów paryskich. Śpiewów w tym marszu po zwycięstwie jakoś nie słychać. Te 'osiem kasztanów i cztery żaby’ za dzienną rację, jak urągano złośliwie na jadło włoskie, szerzyły w wojsku niehumor.
Obu nowym oficerom dziwnym wydało się przecie, źe nie rozlegnie się tu nigdzie po szeregach nawet pogwizdek tej piosnki, która ich wywabiła z Warszawy. Więc zagadnęli któregoś z kaprali. „Jest, jest — uspokoił ich. — Chłopcy! — okrzyknął się w tył — zaśpiewajcie no oną piosnkę na naszego generała". Ale w pościgowym rozluźnieniu szeregów i gwarze ich wolnym woleli chłopcy nie dosłyszeć błahego rozkazu. Kapral tymczasem, wsparłszy stopę na przydrożnym kamieniu, zadarł parcianą nogawicę i czochra się po gołej łydzie.
Pojęli, że inne jest tych rzeczy rozumienie żołnierskie, a inne damy u klawikorda, że odmienne są uczucia w szeregach od tych, jakie wmawiają w nie poeci regimentowi — że pod siódmą skórą zgrubiałą, pod siódmą szorstką blizną zastyga w nich milczeniem to, za co życie swe niosą w ofierze. Ledwie kiedy niekiedy jakowyś żal bezmierny wyciska im z gardeł — po lazaretach — 'śmierć smrodliwa'.
W marszu pogonnym, a coraz to większym wyczerpaniu ludzi ścichły całkiem i gwary wolne. Z tym donioślejszym rozbrzękiem i łoskotem na twardych drogach pośpieszały za nimi truchtem armaty polowe. Milkły nawet zrywające się raz po raz klątwy na brak butów. Gdzie po kompaniach wszczynały się jeszcze sroższe pomruki o te okaleczałe stopy, okutane w przekrwawione łachmany, tam oficerowie dobywali noży i na psiakrew rozcinali własne obuwie, by je odrzucić w pole precz. I mieli przemowy:
„Obywatele!..."
Więc szli dalej. W braku własnej kawalerii pościgowej gnali raczej jak te konie.
Takimże marszem, z oczami utkwionymi w bagnet przed sobą, kazano im przebiegać 'na wylot' jakieś miasto zasobne, ku straszliwej oskomie obywateli bosych. — Jenerał wiedział, co czyni.
Lecz to właśnie, odmienne od wszystkich wojsk innych, zachowanie się wojska polskiego wzbudzało tym ci większą podejrzliwość Włochów, z natury nieufnych. Po pierwszym popłochu jęli wylęgać na ulice i gwarzyć między sobą szwargotem wielkim, że skoro nie rabunek, nie grabież, to może sam...
Umysł napadów albo zwycięstw chciwy
Nowych wiedzie Atyllów na Auzońskie niwy?
— Nasz naród do niedawna 'inne odziewał i żywił narody', więc nie stoi o chudobę tu waszą.
Nie bardzo to się widzi złośliwym oczom Włocha, patrzącego na te bose hordy pstrokatych szaleńców śmierci. Żołnierskie bowiem barwy i wojowanie wszelkie mieli w zadawnionej i szyderczej pogardzie — odwykli od nich przez lat z okładem dwieście, gdy o ich ziemie i bogactwa wojowały narody inne. Mlaskają tedy językami w gębach i wymachują paluchem sobie przed nosem, na znak, że chytrzy są, posiedli sztukę czytania w twarzach i w lot przejrzą zamysły cudze: Cy-cy!-cy!... Przecykały tak te włoskie mieszczany swą dawną potęgę, bogactwa, chwałę i dumę.
Próżno by im i pół dnia tłumaczyć — iż przysposobienie tu sobie wojska bitnego pod Bonapartym w posiłkowej służbie nowej Rzeczypospolitej włoskiej jest jedynym już sposobem wydźwignięcia się narodu polskiego i ostatnią jego nadzieją: że zgoła 'chcą kraj swój zbawić lub za niego zginąć'.
— Tu u nas właśnie?... Cy! cy! cy!
Poszły bo gawędy po półwyspie całym, że Polacy, uprzykrzywszy sobie beznadziejne wojowanie z trzema aż potęgami swych zaborców, wyruszyli w świat zdobywać sobie ojczyznę nową — we Włoszech. A dawało tym gadkom wiarę nie tylko pospólstwo; niepokoili się nimi poważnie i ministrowie państewek włoskich.
Jakże nie mieli zresztą mieszczanie mlaskać i cykać pod świdrem swych oczu nieufnych, gdy one zgraje północne, co z wystawionym bagnetem jak w szturmie przebiegły ulice miasta, tuż za jego murami kupią się oto nagle w głuchym podziwie barbarzyńców przed olbrzymią ruiną rzymską, po której skaczą kozy, a czepiają się bluszcze i kaktusy. I jak w te hordy bose wjeżdża I na koniu ich Atylla sam — ten z czerwoną kitą u czapy — wskazując pałaszem 'naukodajne' ślady i pomniki Rzymu, którego wskrzesłym dziś tchnieniem Francja zwycięska odmładza ludy Europy.
— Vive la République! — zapieją nagle z francuska ci w myckach frygijskich.
Nie mają nic pilniejszego po bitwie i znojnym marszu te bose Polaki, jak zmuszać mieszczan co najpoważniejszych, by u tych ruin właśnie sadzili zaraz Drzewo Wolności.
I gnali dalej.
— Najmniej szkodliwy jest diabeł, któremu się śpieszy — drwią mieszczanie i z tego nawet, że to durne żołdactwo nie ograbiło im miasta. — Lecz oto gdzie ich poniosło! — zaroili się niebawem, wybiegając niespokojnie na mury: — tam, w nagłe znów rozhuki i dymy armat za onymi wzgórzami, gdzie ponownie zaczaili się na nich cesarscy. Tylko patrzeć, jak przegnają ich tędy z powrotem... Precz z Drzewem Wolności!
Brak kawalerii pościgowej krwawo dawał się we znaki nędzarnemu wojsku. Ledwie zstąpili w skrętne zapaści wąwozów, gdy jaskółcze gniazda wiosek, uwisłych hen nad przepaściami, rozdzwoniły się nagle, jak na gromy burzy idącej. San Ambrogio, Santa Agata, San Genario, San Ruffo, i jak się tam zwą te wioski wszystkie, obszczekują ich — grzech ludziom pomyśleć — jak te psy rozjuszone nagłym wkroczeniem tylu zbrojnych w ich cisze zapadłe. Oficerowie pojęli wnet: odzwaniają te wioski świętobliwe każdy krok ich marszu, armatom nieprzyjaciela za cel. Widać tu z dołu, jak między wieżyczkami kopuł kolebią się zaciekle te dzwony.
Nieskończonym wężem zbitych kolumn przewija się tymczasem wojsko przez te wąwozy.
W raptownym zakotłowaniu się ludzi gdzieś tam na przodzie uskoczy, kto zdążył, od czeluści piekła, jaka rozwarła się nagle na drodze. Rozhukiem gromu, a dymem w biczach ognistych znaczy się ta nie zamykająca się już wyrwa w kolumnach, którą omijają wciąż szeregi następne, by nie ubroczyć nóg bosych, oderwać oczy od widoku i stępić uszy na jęki konania. Wraz drugi i trzeci pocisk polatuje ku nim zza gór. „Stój!" — rozlegają się zza dymów głosy komendy pod osłonę skał uskoczą już sami. W tejże chwili gruchnie wprost w te głowy i piersi dziwnie szczekliwa salwa strzelb myśliwskich od zaczajonej tu gdzieś nad urwiskami bandy Fra Diavola.
A San Ambrogio, Santa Agata, San Genario, San Ruffo cienkimi głosami na wysokościach i niebo samo wzywają lamentem, i ziemi mściwej odzwaniają pośpiesznie: „Tuć są barbarzyńce Północy! tu ich dopadaj!"
Zachwiały się szeregi w kałużach krwi własnej pod obstrzałem dział niewidnych, strzelb zbójeckich, a pod klątwą dzwonów kościelnych. Za co tu jeszcze płazują oficerowie, rycząc jak wściekli? — „Stać! — nie rwać naprzód! — pod przeciwne skały uskoczyć. I wytrwać!..." Jakże tu wytrwać z karabinem rozdygotanym w garściach bezczynnych? La République mycek frygijskich ludzi tu nie skrzepi. Próżno te republikanty prężą pięści mściwe ku świętym na wzgórzach, rychtując na nich czym prędzej te armatki swoje. Owo jak gorliwie podrygują przy nich pod Marsylianki pohuki. Zamiera przecie niebawem ich śpiew: nie chwyciła 'nutka' Welszów gardeł ludzi swoich. Już tam w mimowiednym przeciwie „Święty Boże, święty mocny!..." podejmuje chłopstwo, ledwie cesarzowi zabrane...
Kuli się toto u skał w owisłych mundurach polskich, jakimi na chybi-trafi obrzucono ich grzbiety. Niejeden sterczy prawdziwie w onych gaciach, wielu bosonóż i z obnażonymi głowami, czapki bowiem austriackie odrzucili precz. — Butów brakło pono i Francuzom, alić inne umundurowanie podsyłali zawsze ochotnie: jenerał odsyłał z powrotem. „Będę — powiadał — mymi Polakami dowodził nagimi, a nie wsadzę ich w mundury obce!"
Urwała się i tej biedoty spod cesarza pieśń pobożna: zgłuszył ją jakby przyjęk nagły tych gromad, gdy pod armat polskich strzałami zwalił się tam na górze wraz ze swym dzwonem San Ambrogio, wysmukły i biały jak anioł na wysokościach, przed którym żegnali się w marszu z daleka, a potem słali doń ciche modły o zmiłowanie. Z ich mamrotnych zrazu pacierzy wyłania się wrychle coś bardzo złowróżbnego dla uszu oficerskich: wichrowy po kompaniach poszum — popłochu czy buntu, sami może jeszcze nie wiedzą.
Oficerzy zrozumieli natomiast instynktem chwili, że z płazowaniem niedobrze już teraz doskakiwać do ludzi: że nie cielesny to już lęk zachwiał szeregami, lecz zaraźliwsza odeń trwoga dusz bogobojnych. Ugięły się w sabacie tej okrutnej niepojętej obczyzny — gdzie pociski armatnie ptakami śmierci polatują zza gór, brat zakonny diabłem się stał, a dzwony Pańskie wskazują mu drogę obieży zbójeckiej.
Na ostatnią otuchę w grozie zasadzki odwodzą oficerowie zatrwożone oczy ludzi swoich od świeżych ruin kościoła hen, nad urwę skalną po drugiej stronie, gdzie dotarł tymczasem jenerał wraz ze sztabem, na wypatrzenie pozycji nieprzyjaciela. Oto zawrócili na piechotę, z trudem sprowadzając swe konie spadzistą ścieżką nad przepaścią, by za chwilę pomykać już w kurzawie szerokim zakosem drogi górskiej. Jakoż ścichły pomruki i prężyć się jęły grzbiety ludzi, jakby ziemia sama podsuwała im się pod nogi zachwiane — nie ta obca, na której tak straszliwie okaleczały stopy bose, lecz jakby tamta daleka, piaszczysta — swoja! którą obiecuje wszystkim tu ludziom polskim on...
I wtedy dopiero — zrazu zanucił to sobie w pojedynkę któryś z kaprali — wtedy dopiero zerwał się z piersi tych tysięcy, rzekłbyś: innowierców hymn — dalekiej ich swojszczyzny dzikim tu zakrzykiem: — „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami. Marsz, marsz!..."
Z kurzawy, toczącej się ku nim obłokiem po upłazie, wybił się kopyt cwał i tak zadudnił tętentem pod drogi nagły skręt, że zdawało się niejednemu: owo, skąd dolatuje wszczętej pieśni poddawany rytm. Drugi w jeźdźców szeregu to on — ten z czerwoną kitą u czapy!...
Ledwie dopadł szeregów, a wszczął się w nich mrowiskowy ruch wykonywanych dyspozycyj. Batalion cały spuścił w upatrzony z góry żleb, tak stromy, że ludzie staczają się w nim na grzbietach jak toboły, by dnem tej czeluści obejść nieprzyjaciela i, gdy przyjdzie pora, spaść mu na tyły. Dwu kompaniom kazał piąć się łożyskiem buzującego strumienia, by przetrzebiły zbójów zaczajonych nad urwiskami. Armaty wyprzęgnięte pchają własną piersią na ową górę całe mrowia żołnierza: nie na kościoły rychtować je tam będą. Wszystko on już teraz wie! — wychwytuje mu spod źrenic ocknięta otucha ludzi. — Już mu ta bitwa do rozegrania świeci cała w dziwnym blasku tych oczu jego kaprawych na gębie jakby od wina ceglastej. Aż się trzepnie w udo na ochotę i ściągnie tak uzdę, że sam koń pod nim skacze i prycha z niecierpliwości bojowej. Osadziwszy się mocniej w siodle, wzniesie nieco lewe ramię:
I znów na generał-marsz zabiły tarabany.
* * *
Dotyka się tu drugiej z kolei wielkiej legendy czasów onych, nie 'precyzją historyków' oczywiście — o legendzie mowa — nie chronologicznym rządkiem narracji powieściowej, lecz porządkiem istoty rzeczy, by ją odtworzyć w skrócie obrazu jednego. (Stąd nieuniknione zasięgi i ku szczegółom późniejszym w rzeczywistym przebiegu zdarzeń, jak np. pojawienie się band Fra Diavola).
Tych spraw dziejowych zaśpiewem była piosenka, zrobiona przez pana Wybickiego. Jan Chrzciciel pierwszych legionów polskich, orędownik i zwiastun Dąbrowskiego w każdym momencie przełomowym tamtych lat, dręczył się Wybicki nade wszystko tym, by swoi i obcy zrozumieć wreszcie chcieli 'serce y ducha Legionów naszych'.
Tyle o ich sercu. A teraz o ich duchu.
* * *
Wypadło mieszczanom sadzić czym prędzej ledwie wyrwane Drzewo Wolności, a wkraczającego ponownie 'Atyllę' witać chlebem i solą. Od wszystkich bram miasta ciągną bez końca jego zdobycze i trofea, a wraz i te armaty, tak wczoraj dla niego groźne. Więc czego by sobie życzyli zwycięzcy, prócz kwater dla wojska? pyta Podesta siwobrody. — Przede wszystkim licznych postaw sukna, w takich to koniecznie a takich kolorach. Błysnął Włoch okiem przenikliwym: pierwszą myślą tych wynędzniałych Polaków — jak by się przed obcymi wystawić. Już wiedział swoje: którzy wczoraj nie grabili, dziś, w zdobyte kasy pułków cesarskich zasobni, nie ukrzywdzą pono i w targach. Rzeką popłyną tu pieniądze — na krótko, póki te Polaki znów się nie ogołocą na nędzarzy.
Zapadło wojsko w swe kwatery i lazarety; przez kilka dni nie widać go było na mieście, prócz patroli, krążących po ulicach. A gdy się wynurzyło z koszar, obute wreszcie, ochędożne, w swe kolory narodowe strojne, nie poznawali ich ludzie — po kościołach.
Nazbyt pochopnie budowali się jednak mieszkańcy tą bogobojnością przybyszów, bo acz 'jednego domowa pobożność — innych do kościołów sztuk zamiłowanie wiodło'. Nie zdziwił się tedy Podesta, gdy w drugiej potrzebie niezwykłego wojska zażądano odeń... 'starożytnika', co by tych panów oficerów 'po mieście obwodził, piękności sztuk wskazywał i oświecał o nich'. Nade wszystko pociągały ich ruiny rzymskie i o nich kazali sobie prawić najwięcej. Podbijało to jawnie w dumę młodzież ową: — 'silną nogą stąpali po gruzach znakomitej przeszłości'.
Jeneralicja i panowie ze sztabu skierowali swe kroki przede wszystkim do wskazanej im na mieście księgarni, dokąd, jak w Warszawie, dolatywać zwykły, nie wiedzieć na jakich skrzydłach, nowiny polityczne, a i takie, o których gazetom pisać nie wolno. Były i tu księgarnie jakby ośrodkiem opinii oświeconej, z którą kazał jenerał nawiązać co żywo stosunki przyjazne. A że oficerowie polscy dopytywali się księgarza o druki nowe w rozmaitych językach, a któryś z nich, znalazłszy tu dawną i rzadką widać edycję Liwiusza, nie pytając nawet o cenę, kazał sobie odesłać na kwaterę — więc rozmawiano z nimi respektownie. Jakoż dziwnie odmienni wydali się teraz mieszkańcom ci oficerowie polscy od ludowych a gburnych postaci rewolucjonistów paryskich na czele wielu oddziałów francuskich.
Przytrafił się i taki oficer, co nie w książkach tu się grzebał, lecz wertował cenniejsze 'papiery muzyczne', nawet na tria i kwartety. Wypróżniwszy na nie kabzę niezasobną, wypożyczał potem dalsze 'papiery' i przepisywał sobie pilnie w tym jedynie celu, by je zawieźć kiedyś do kraju.
— Do kraju!... kiedyś!... z powrotem! — przedrzeźniali ich ze współczuciem Włosi w księgarni. — A tymczasem krwawicie bez końca w bojach, zostawiając kości towarzyszy w ziemi cudzej — od swego hen kraju coraz dalej i dalej... O, speranza!
— Po żółci wam pić owocu słodycze...
— zadeklamował na pocieszenie ktoś z ubocza, a raczej uderzył w organowy glos. Recytując strofę śpiewną, kobuział wejrzeniem Włoch burzliwy, głowę jakby w kaptur wtulał — Danta żywego postacią stawał tu w księgarni. Z rozkoszą jawną słuchali Włosi śpiewu mowy swojej. I rozklaskali się wraz na brawo.
Dziwili się oficerowie polscy.
— Nikt tu u nas, na Południu, nie potrafiłby tak żyć contra diem i contra spem jak wy Polacy — wywodził, rozczapirzając palce, jakiś Włoch stary z rzymskiego konsula twarzą surową — nadzieją serce wciąż łudzić, a co dnia żółć jeno pić! Baczcież! — pogroził łapą rozwartą — by się to nie stało z czasem narodu waszego naturą ad perpetuitatem!...
Z odwiecznych tu ruin Rzymu wynurzyło się chyba w księgarni to widmo.
Oficerowie polscy wyszli na ulicę stropieni. Nie po wróżbę tak ponurą tu przyszli, a jeszczeć i dla narodu całego: że dla nacyj innych owo dojutrkiem nadziei się stanie! Aż się otrząsał któryś z młodszych: wydawało mu się jawnie, że w ich tu serca, ludzi Północy, wejrzał okiem sępa, nie konsul już rzymski, lecz cezar sam...
— Próżne są tych Włochów gawędy — odmachnął się ręką — i cała ta magia ich gestów urocznych.
— Żeć nie wyznali, co zatajają? — odmruknął inny. — A rzecz dla mnie jasna: jak u nas w Warszawie, tajny to w księgarni klub patriotów tutejszych... Dlatego jenerał, który wszystko przewidzieć musi, kazał z nimi nawiązać co rychlej stosunki przyjazne. Lepiej nie mieć takich przeciw sobie w mieście zdobytym... Że broni nie mają? Wystarczy im sztylet zza węgła — niech ci opowiedzą Francuzi. A właśnie w burzliwych i urocznych gestach tych ludzi błyska mi nóż.
Kilku oficerów szarży niższej, którzy do księgarni nie zachodzili, 'opanowała od czasu przyjazdu z kraju mania obrazów, des tableaux' — jak wyznaje któryś z nich w liście. A że sutych groszy na ich kupno nie było, więc zdobywano je sobie tu po domach na rozmaite 'rozsądne sposoby', co jenerał gromił, a niebawem w Rzymie już samym karać musiał na równi z grabieżą. No, ale przytrafiło się niekiedy w dobrej zgodzie nabyć za cenę pomierną jakiś obraz 'dobrej szkoły', miniaturę piękną, lub choćby kopersztych, bardzo już piękny. Tak z owej 'manii' w szacherkach z Włochami, którzy znali się na rzeczy, urabiał się powoli smak i wybredność nabywców.
Wszczęły się bądź co bądź na owym postoju targi i facjendy z mieszkańcami: najlepsza poręka zażyłości. Nastały wnet zaprosiny, oficerów grzeczne po domach wizyty, z czasem nawet u dam w mieście znakomitych. Przed ich pałace wypadało już zajeżdżać szumnie, w carozzach, ku ostatecznemu stropieniu tych mieszczan, którzy trwali wciąż w nieufności pierwszej. — Jakże to? — myśleli — przy niedawnym ich tu wkraczaniu, widział każdy: herszty brygantów bosych, brodami płowymi obrosłe zbóje, a tu nagle: gładysze strojne, zalotniki wielojęzyczne i kobiet naszych co najpiękniejszych bałamuty.
— Cy! cy! cy! — wymachiwali srogo paluchami.
Topniały mimo to na drogach wszystkich lody pierwszych uprzedzeń. Po roku, czy też nieco później, nawet znaczne miasta włoskie, z Perugią na czele, dopominały się, nie bez obrazy armii francuskiej, o załogę aby polską. Ci oficerowie grzeczni i dworni, tak łatwi do ugłaskania przez damy, a nade wszystko żołnierz polski karny i bitny, zabezpieczali im miasta lepiej, niżby to uczynić mogły nawet własne forty i policje. A że tam na ulicach rządziło się, już nie cesarskie, lecz inne jakieś wojsko (nie swoje tymczasem, jak niecierpliwiono się po księgarniach), mało troskano się tym w pałacach. Wzruszano tylko wzgardliwie ramionami na francuskie Drzewo Wolności, tkwiące niekiedy i pośrodku miasta, jak ten słup nowej niewoli, a na nim pióropusz dumy cudzej.
Więc z przekory samej otwierały się serca dla tych polskich przybłędów z Północy, 'co walczą jak lwy, a żrą jak wilki’. A gdy w mieście powstaje jakowyś afekt publiczny, przodują w nim pono zawsze damy i dziewczęta. Nie najgorzej wyszli na tym Polacy, którzy chorzeć już niemal poczynali od prywacji kobiet — lubo i w tej sprawie, natury intymniejszej, pośpieszał sentyment patriotyczny z swą grzechotką pocieszenia — powrotu do kraju: 'dopieroż kochać się będziem w panienkach!' Gadać wilkom o gołąbkach.
Skarżyła się oficerom polskim dobrze urodzona dama włoska, o rozłożystych kształtach Minerwy: „Wasz jenerał wąsaty, jak Mars srogi, a szuka przecie miłości kobiet — choć je lekceważy”.
Osaczyły i tę panią dumną a mądrą wilki wygłodzone. I dosięgły przecie: rozszarpały — z ramion w ramiona. Jak się to stało? W sforze wilków nie masz pono winowajcy. A ona jeszcze pierścienie cenne rozdawała potem lubownikom kolejnym, łzami żegnając każdego dla następcy. I kształciła tych barbarzyńców Północy — w poezji. Nie dziw, że przywiązali się do niej wszyscy: w jej obronie każdy by życie nadstawił. Wlokła się odtąd za Legią w karecie poszóstnej, ciągnąc za sobą tabor kufrów i służby. Nie mogła oderwać, nie serca już chyba, lecz ciała swego od tych Polaków. Taka była Legii włoskiej romanza.
A skoro we Włoszech, nie mogło się obyć i bez tego, co się u nich niegdyś między idylle liczyło: bez porwania mniszki z nowicjatu. Ta była jeszcze piękniejsza. Bohaterem zaś raptu był najszpetniejszy w Legii oficer i pijaczyna przy tym obleśny. Ale mundur wielce kolorowy!... ale ta fama, nie waleczności już, czy brawury nawet, lecz szaleństwa, jaka wszędy poprzedzała teraz jego rodaków!... Aż się nadziwić nie mogli Dąbrowski z Kniaziewiczem, gdzie też to przytuliła się miłość tak cudnej kobiety.
Zdarzyło się jenerałowi przydybać późną nocą swego adiutanta a przyjaciela, tak zatopionego w pisaninie jakowejś i tak odbiegłego gdzieś myślą, że się z nim nie mógł dogadać.
— Cóżeś tu pisał po nocy?! — fuknie nań niecierpliwie.
— Wiersze-m klecił — wyznaje oficer skruszony.
— A jutro mi z konia zlecisz... Italia i kobiety! Gitara i sonety!... Tylko że nasze przeznaczenie twardsze. Dlatego strzegłbym was, jak od zarazy, od omiękłości włoskiej.
— Kocioł garnkowi... — przekomarza się z nim w myślach adiutant. I wybłyśnie ku niemu okiem, nie adiutanta w tej chwili, lecz przyjaciela, jak gdyby zagadywał go bez głosu: „A obywatel generał sam skądże to, o tej porze? taki galantny przy tym i wyświeżony, z piersią całą w gwiazdach?"
I dokończył głośno.
— Pewnie! Comtessa wielce baczy na szarżę i aspekta. Wiem coś o tym, nieborak. Wierszami już tylko koić mi tęskliwość.
— Boś fryc do tego.
— Mhm?!... — zatkało adiutanta. Przybladł bardzo na twarzy.
— A w drogę mi nie właź. Po co młodemu aż hrabina za kochankę?
— Ee?... — otwierała się gęba adiutantowi.
Po chwili zwiesił głowę smutną. „Stary i młody!" — pomyślał gorzko.
Jenerał tymczasem parsknie sucho, jakby coś z wąsów otrząsał. — Że też te szelmy adiutanty muszą o każdym kroku człowieka!... Trzasnął drzwiami. Kroczy tam długo po marmurowych płytach posadzki, coraz to głośniej do siebie gada: — zły.
Traf chciał, że przyprowadzono w tej chwili do komendy, mieszczącej się w tymże pałacu, kilku oficerów zawałęsanych po nocy na mieście: zwykłe ot popijawy oficerskie od botegi do kafehauzu. Kramarzą się tam po pijanemu, aż echo rozlega się po ulicy. Wyskoczy jenerał ku nim jak tygrys i wywiera na nich całą tę pasję, w jaką wgadał się przed chwilą samotnie:
— Wolę już po stokroć tych oficerów, co do późnej nocy ślęczą nad książkami lub trącają gitary, by się ugrzecznić dla dam, niźli takie ot chamy polskie, co tylko sczerniają konduitę naszą u obcych!
I znów w gniewie najniesłuszniej przymówił Polakom — mruczy pod nosem adiutant
Babskie to byty w czambuł sprawy, jakże rychło ckliwe dla duszy i zmierzłe myślom! By wywietrzyć głowę z swędów damskiej perfumy, nie kładąc się wcale spać tej nocy, imał się tej góry papierów legionowych, jaka co dzień zwalała mu się na biurko. Wraz cała lawina trosk i odpowiedzialności surowych stoczyła się nań z tej góry, odmieniając nie tylko myśli, lecz człeka całego. Inny był, gdy rankiem, zdarłszy ordery z munduru, wyjeżdżał na miasto.
Ku zdumieniu swemu natknął się w bocznej gdzieś uliczce na poruczniczynę jakiegoś, który tkwił tu już, od świtu, szkicując pilnie fasadę najpiękniejszego w mieście pałacu. Zeskoczył z konia, by przyjrzeć się tej jego robocie. Zatajony w chłopcu architekt czyni rzecz swą roztropnie, bo dodatkiem widoków 'matematycznych' — także i tego ślimaka schodów wspaniałych na podwórcu tego pałacu. Ku czemu tym się zabawia z uszczerbkiem snu? — pytał jenerał, przerzucając karty jego szkicownika. A porucznik, zarumieniwszy się jak panna, pręży się w strunę i melduje, jako po powrocie Legii do kraju będzie budował pałace w Warszawie.
— Daj ci to Boże — odmruknął, zwracając mu zeszyt — nie masz bo dotychczas w kraju pałacu, co by go nie stawiał cudzoziemiec.
I zamyślił się wraz nad tym, jak to wszystko, czym tak niedawno zabawiał się Król Jmć w swym gronie wytwornym, spadło z ich stołu — przewróconego — w jakże inne ręce?!... Czyżby nauki i kunszta, by zstąpić z opustoszałego Zamku w powszechność polską, przejść musiały owo aż przez Italię? — I znów przez nią?... Jak przed wiekami?... Nie student ty przecie padewski — zwracał się myślą do porucznika — nie króla już, panów lub kanoników faworyt uczony, lecz porozbiorowy nędzarz, wczoraj jeszcze bosy. I tylko żołnierz mój.
A dosiadając z powrotem konia:
— Inne my zasię, niż królewskie, zaprowadzim porządki w Warszawie! — odbijał po swojemu, twardo sylaby polskie.
I aż mu się przy tym zacisnęły szczęki. Rzekłbyś, on duch Paryża, co przewiał za Alpy, owionął go nagle w tej chwili.
Owo ślęczenie 'koru' oficerskiego nad książkami po nocach, które go z początku niepokoiło w obawie o dobro służby, jęło go teraz zastanawiać chmurnie. Cenił bo nade wszystko ambicję w młodzieży: ich dążenia wybiegające poza szranki z prosta nakazanych obowiązków codziennych. Szanował je w ciągu całego życia. — „Czcigodny młodzieniec": czy użył kto w języku polskim zestawienia tych dwu słów?... Uczynił to Dąbrowski, w późniejszym zresztą okresie, już w kraju. Szło o (wspomnianego w tych Opowieściach) zbiega od Pijarów do wojska. Z tą pochwałą, wymienioną w rozkazie dziennym z kwatery w Łowiczu, odesłał chłopca Pijarom — 'na dalsze ukształcenie ducha do czynów chwalebnych, a sposobienie serca i umysłu dla stania się prawdziwie użytecznym przez nabycie potrzebnych wiadomości'.
Jego własną ambicję za młodu zbudził i rozjątrzył swym przykładem Bluecher (zresztą saski imiennik tylko tamtego spod Waterloo), ‘który mnie nauczył pracować’ — wyznaje po latach Dąbrowski. Reszty dopełniła zasobna i wszechstronna biblioteka Bellegardy oraz uczone z tym szefem swym rozmowy. Wycisnęło to dożywotnie znamię na skłonnościach i szerokich zainteresowaniach jego. Podróżnik niemiecki z owych czasów, niejaki J. G. Seume, natknąwszy się w swym Spacerze (wycieczce?) do Syrakuz na Legię polską, tak pisze o Dąbrowskim:
„Między dzisiejszymi jenerałami jest on jeden, co najwięcej wiadomości posiadają. Znajdują się u niego dzieła i mapy, których by na próżno w wielu innych miejscach szukać". Podziwia piękny jego wybór kopersztychów, a wśród nich „popiersia" (podobizny?) wielkich ludzi z historii polskiej lub mających jakikolwiek z nią związek. (Jakoż był Dąbrowski „najbieglejszym historykiem i znawcą dziejów ojczystych", zaświadcza już głos legionowy). Zwrócił wreszcie podróżnik uwagę na zbiór kosztownych „narzędzi matematycznych", jakie jenerał sprowadzał sobie z Paryża.
A widział, zda się, zaledwie cząstkę tych zbiorów. Na postojach bowiem wypruwał się i jenerał z oszczędności, nabywając, gdy się dało, szczęty bodaj rzeźb starożytnych, takież amfory i oliwnice. Odsyłał to, wraz z innymi obiektami kunsztów dawnych, do Mediolanu, gdzie te rzeczy stawały się może przedmiotem zastawu w chwilach dla Legii cięższych; gdyż po latach dopiero, już za Księstwa i Królestwa, wysyłali mu to do kraju ekspedytorzy mediolańscy, czyniąc i wtedy jeszcze, jak wynika z rachunków, nowe dlań zakupy w tymże duchu. Po jego śmierci stało się to wszystko za legatem najczcigodniejszą częścią zbiorów Towarzystwa Królewskiego w Warszawie.
Jenerał tymczasem obchodził swych oficerów, ślęczących w każdej chwili wolnej nad książkami, i baczył. W końcu jął ich nawiedzać po kwaterach. Zaglądał im w książki i, wmiast fukać po swojemu, doradzał dzieła lepsze, w dysputacje zapuszczał się z młodymi. Nie wywiązała się jednak z tego rozmowa 'uczona'. Młodzi bowiem, uradowani zaszczytem takiej wizyty, dobywali czym prędzej flaszek wina, a jenerał rozpinał mundur na brzuchu.
I w takiej to chwili najbardziej niefrasobliwego humoru przy winie jął ‘sypać jak z rękawa zabawnymi dykteryjkami... o Polakach’.
Rzedły miny koru oficerskiego. Pokwaśniało i wino we flaszach. — Nie miał zdolności pedagogicznych.
— Licho starego poniosło w te dykteryjki! — klął przez kilka dni i miotał się adiutant.
Jemu na pocieszenie, innym razem przydarzyło się nieco lepiej.
Wszyscy wiedzieli, że 'o cudach sztuk Italii rozumuje jenerał z wyższym smakiem', więc słuchano go z wielką uwagą, gdy raz w przytomności jenerałów nawet i sztabowców wpadł na umiłowany temat sztuki 'u starych', którą obdarzyła ich wszakże Bogini orężna.
Zapalał się. A gdy tak kroczył po izbie, rozprawiając w ferworze, 'językiem Petrarki' dla odmieny, przy tym 'co chwila podciągając wiecznie opadające pludry' — gdy z włoskiego języka na niemczyznę nagle zboczył, by z swym Schillerem pod koniec wyjechać — jenerałów dziwił wtedy i zastanawiał, pułkowników śmieszył zapewne, gdy oficerów prostotliwego serca pociągał i porywał aż do ich młodych oczu rozżarzenia:
— Obyż i Atena polska...!
Nazajutrz stawał się tym bardziej szorstki i cięty w służbie, jakby żałując swego wystąpienia. Nie mógł jednak zapomnieć wyrazu tych oczu młodych ani wyzbyć się myśli, że Polska rozgromiona oddała mu w ręce ten kwiat młodzieży swej, wyedukowany najstaranniej w odrodzonych szkołach Komisji Edukacyjnej — już tą porą zadławionych przez najeźdźców. Lichy byłby stąd dla kraju pożytek, gdyby ostatnie pokłosie roztrwonić do cna dla cudzego tymczasem Marsa i w dodatku na obcej ziemi. Była to wreszcie w jego własnych zamysłach ledwie 'zawiąż' przyszłych działań wojennych — w kraju. W cudzych młynach nie zamierzał bynajmniej zemleć doszczętnie swych ziaren siewnych.
Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę z obowiązków, jakie nań spadły, i z niewojennego już zgoła tytułu.
By w gorliwą ambicję swej młodzieży wprowadzić ład i celową grzeczność jej studiów, ustanowił 'metrów' każdego przedmiotu spośród śniadej szych sztabowców, na dłuższych postojach wciągając w to nawet i uczonych włoskich. Zalecał jednakże oficerom przede wszystkim dalsze doskonalenie się w językach, matematyce, geografii i historii, jako najniezbędniejszych w ich powołaniu wojskowym. Za czym dopiero niechby sycili i swój tu 'głód starożytnictwa', a ozdabiali umysły i naukami pięknymi, bez których nie masz już nie oświeconego, ale ogładzonego człeka. Nie czując w sobie istotnie skłonności pedagogicznych, oddał kierownictwo rzeczą całą w ręce inne; nie miał zresztą na to czasu. 'Ja zaś starać się będę — głosił w rozkazie dziennym — aby Instytut ten jak najmniej uczącym się był uciążliwym i jak najwięcej przyniósł korzyści'.
I wlókł ze sobą w pochodach, przez krwawe bitwy a pracowite potem 'rasztagi', ten swój Instytut, nie z uczonych wprawdzie złożony, lecz z tym żarliwszej do nauk młodzieży 'poczciwej'.
* * *
Der Himmel segne dein Werk, ein Werk des Rechtschaffen, des Biedermannes!'— tym okrzykiem w liście do Dąbrowskiego wita Rymkiewicz wieść o powstaniu Legionów.
Kogo zaskoczy ta niemczyzna, temu przytaczamy słowa, jakimi zgłaszał swój akces do Legionów jenerał Sokolnicki, nie znajdując wyrazu... 'avec quelle satisfaction j'ai appris les détails de cette admirable production de Votre génie Martial! l'ardeur qu'elle m'inspirait, l'impatience de voler sous les drapeaux de la victoire!'
Trudno doprawdy o bardziej zawiesistą i ciepłoflegmatyczną niemczyznę z onych czasów 'de ces bons allemands', jak powie pani de Staël, niźli w ówczesnej korespondencji Rymkiewicza. Niełatwo też znaleźć równie charakterystyczny wzór gallijskiej rodomontady z okresu rewolucji francuskiej, jak w liście Sokolnickiego. — By to szczególne mimicry zobrazować choćby jeszcze jednym z licznych przykładów ówczesnych, oto stary przyjaciel Dąbrowskiego, Weygtynowski, podpisuje swe listy z Zurichu całkiem poważnie jako Weygti.
Z obcą mową w ustach, wciągano wtedy na siebie ochoczo cudzą skórę, szczelnie przylegającą do giętkich postaci osiemnastowiecza.
Niepłona bądź co bądź była największa po rozbiorach troska przyszłych założycieli Towarzystwa Przyjaciół Nauk: obawa przed groźną falą obczyzny, zalewającą wtedy zewsząd rozgromione życie polskie.
Dziwnym przyświadczeniem tej trosce mogły być stosunki językowe, jakie zapanowały w Legionach. A nie o język sam tu idzie, lecz o to wszystko, co wraz z obcą mową i obyczajem domieszało się w duszach do orężnego porywu polskiego.
Zatrzymując się tymczasem na szczytach hierarchii legionowej i pomijając Dąbrowskiego oraz Rymkiewicza, oto drugi wódz naczelny Legionów, Kniaziewicz, rad wyraża swe najbardziej intymne lub poufne myśli w dopiskach niemieckich do polskich zresztą listów—a władał niemczyzną nie mniej świetnie od Rymkiewicza. Skądże ten znowu?... I trzeba sobie dopiero uprzytomnić, że pochodził on z Kurlandii, z rodziny protestanckiej jakoby (później dopiero miał przyjąć katolicyzm). — Najbliżsi przyjaciele Dąbrowskiego i jego współpracownicy przy tworzeniu kadr legionowych w polu: Tremo, Pflugbeil, Chamand, korespondują nie tylko z jenerałem, lecz i między sobą po niemiecku. — Współtwórca wreszcie Legionów wraz z Dąbrowskim, Wybicki, był gdańszczaninem. A choć pisywał wyłącznie najpoprawniejszą polszczyzną, żywił — jak wielu dzisiejszych Wielkopolan i Pomorzan — głębokie nabożeństwo do literatury i nauki Niemców, zwłaszcza do ich filozofii, której poświęcał z umiłowaniem wszystkie wolne chwile.
'Zabity Prusak' — powiedział o autorze polskiego Hymnu narodowego zły i niechętny Legionom Sułkowski.
Te nastroje u szczytów nie mogły pozostać bez wpływu i na 'kor' oficerski.
Daremnie by szukać śród najbardziej wykształconych legionistów interesowania się, jak niedawno jeszcze w Warszawie, pisarzami francuskimi; nawet o tak popularnych tam Wolierze i Rousseau nic tu nie słychać. Nie zdziwi nas, jeśli w rękach oficerów znajdzie się tu niekiedy i Ariost. Zastanowią natomiast i stropią inne książki, czytywane przez oświeconych legionistów — tu właśnie, we Włoszech, po czym w Paryżu, lub na dłuższych postojach w Alzacji. Nie będą to bynajmniej dzieła pisarzy francuskich lub włoskich. Za przykładem z góry popularnością niemal cieszyć się będzie Schiller. A gdy komuś tam 'smutek doskwiera, czyta Herdera', lub z najpoważniejszymi kolegami zatapia się w dzieła Leibniza i Kanta. Wypowiedzenie się ostatniego przeciw rozbiorowi jednało mu tym bardziej głębsze umysły polskie.
Oto jak pod wpływem lektury Kanta wynurza się w liście 'filozoficznym' swym przyjaciołom legionowym nie kto inny, jak Wybicki sam:
— 'Zimne Niemcy zaczynają mieć gorączkę w klęskach, które ponoszą. Gdyby ten lud krok jaki uczynił, dla całej podobno ludzkości drogę by prawdziwą pokazał'.
Mówiż to pierwszy ideowy inicjator Legionów, wyprzedzający nawet swymi zabiegami u Dyrektoriatu czyn Dąbrowskiego? współtwórca posiłkowego wojska polskiego obu republik: francuskiej i włoskiej? po tyloletnim pobycie w atmosferze na wkroś latyńskiej? w czasach najsroższego rozpętania germanizacji na połowie ziem polskich? w liście właśnie do Legii Naddunajskiej, a w chwilach krwawego jej zmagania się z największą potęgą germańską?...
Na wspak polityce i niezachwianemu nigdy bohaterstwu Legionów rodziła te nastroje umysłów poezja, filozofia i mistyka niemiecka — o całe ćwierćwiecze przedwcześnie, jeśli idzie o ogólną umysłowość polską.
Pewien nalot obcej mowy i obyczaju wnosili ponadto liczni oficerowie z mieszczaństwa Warszawy i miast prowincjonalnych, te Bauery, Schuberty, Müllery, Billingi, Junge, Lange, Kuntzel, Reinhold, Möller, Schultz, Sand itd., warszawiacy szkockiego pochodzenia, jak Stuart, Ross, Hoppen, Schott, wreszcie spolszczeni latyńcy, jak Chamand, Forestier, Tremo, Amira.
Te właśnie średnie zrazu, za czym i niższe szarże, pochodzące z jeńców austriackich, mając największy wpływ na codzienny żargon wojskowy, zakorzeniły w nim owe 'lony', 'geltagi', 'rasztagi', 'abszyty', przedziwne ‘forsztelowanie', nieśmiertelne po dziś 'fasowanie' itp. A gdy i popitki nawet sję 'trynkgelaże', wkracza to już w dziedzinę obyczaju.
Zastanawia znaczny odsetek tych oficerów legionowych o nazwiskach mieszczańsko-niemieckich lub latyńskich: to tłumne wtargnięcie w polskie życie publiczne stanu trzeciego nazajutrz po Konstytucji 3 maja i rewolucji warszawskiej. W rękach Dąbrowskiego stały się te właśnie sfery (z kilku ledwie wyjątkami) niezastąpionym cementem ładu i karności w Legii — w przeciwieństwie do tej młodzieży drobnoszlacheckiej, tak z polska 'skaczącej sobie do oczu' w nieustannych zwadach politycznych, że przezorny Rymkiewicz musiał w Konstantynopolu 'ambarkować' tych ochotników drobnymi oddziałami na inne kolejno okręty, by wmiast oficerów nie przysyłać Dąbrowskiemu żmijowiska.
Jaki zaś duch panował w owych świeżo spolszczonych sferach mieszczańskich, wypowiada chyba do dna ten przedziwny list kapralski do Dąbrowskiego:
Pisze 'Michał Wigandt, w regimencie I-szym Buławy Wielkiego Xięstwa Litewskiego, aktualny bywszy podporucznik, a w wojsku cesarskim oberkapral'.
Wolność Równość Braterstwo
30 Fructidora roku VII-go
Obywatelu generale!
Nie mam Ci więcej wyrazić generale, jak tylko to, że byłem synem ojczyzny polskiej i dotąd pragnę Ją mieć za matkę. I że teraz tu Ciebie generale słyszałem być z obywatelem Kościuszką, naczelnikiem bywszym, spodziewam się wkrótce na me wyrazy rezolucji. Z domu mego byłem wzięty przemocą do cesarskiego wojska, wydobyłem się z niego do francuskiego i teraz mam pod władzą głów 300 samych rodaków, czyli obywatelów polskich, którzy nie mają już woli powrócenia się do cesarza. A tych, chociaż są w biednym stanie, utrzymuję od dezercji i cieszę ich mocno, że jeszcze możemy powstać i być wolnymi. Racz tedy generale abyś jak najprędzej pośpieszał zrobić z nami jaki koniec, byśmy byli zaspokojeni w swych zamysłach.
Zdrowie i Braterstwo.
M.W.
Nie mniej interesującym dokumentem jest list gromadny całej kompanii polskiej z jeńców, wcielonych wbrew umowie z Dąbrowskim do wojska włoskiego. W biblijnym wręcz pomieszaniu języków pisze ta kompania, adresując skrupulatnie: Al Cittadino, Capo di mezzobrigada, Comandante delia Truppa Cisalpina a Brescia i, żaląc się przed tym Włochem na nieznośne dokuczliwości doznawane od tych szelmów Welszów (Włochów właśnie!), domaga się usilnie, dass wir abgegeben werden zu unserer Nation — Legionom polskim mianowicie.
Obchodząc francuski przywilej werbowania jeńców Polaków, zapędzono ich jak bydło nie do armii lombardzkiej jedynie, lecz i rzymskiej lub neapolitańskiej; potajemni werbownicy zaciągać ich będą nawet do wojska hiszpańskiego lub tureckiego. Nie licząc tych licznych tysięcy w armiach trzech zaborców, nie było wojska w Europie bez Polaków, a wszędzie z dobrawoli jakoby.
Dąbrowski — jak pisze on sam o sobie — 'nie przybył tu w roli werbownika, dla kupczenia honorem i wolnością ludzi wolnych'. Ostatnią ratowniczą nawą rozbitków polskich kierowała wytrwałość i kamienny upór tego...'Niemca':
— Żołnierz mój jest przywiązany do mnie osobiście: ‘mir persönlich attaschiert’.
Nie mógł tego, niestety, powiedzieć, choćby tylko o większości oficerów swoich, jak pogodzić się musiał z tą myślą, że część tylko Polaków na Zachodzie zgarnęła się pod jego sztandary.
— Nicht die Menge, aber Qualität*! — zaciął się w tej wierze ostatniej przeciw zawiści, potwarzom, zawodom, najcięższym rozczarowaniom co do zamierzeń Bonaparty i rozpaczy niekiedy. Zaciął się na lat dziesięć: aż po tryumf swego ducha i czynu — w Warszawie wolnej.
Tymczasem robił swoje. — A gdy śród oficerów jego 'kursować jęły ustawicznie listy i odezwy patriotów polskich z Paryża', gdy koło Legii zaroiło się od 'przejazdów i przechodniów, tak pieszych, jak konnych lub barkowych awanturników' polskich po cywilnemu — natenczas próbował tym złowróżbnym zwiastunom rozkładu politycznego w swych szeregach zabiec drogę perswazją przede wszystkim.
Odpasawszy szablę, imał się cięższego dlań pióra. I klnąc swym zwyczajem na przeklętą pisaninę — zaczynał od pieca: od potrzeby karności wojskowej. Uporawszy się z tym wstępem nieodzownym, szkicuje sobie — w tym oto autografie, który światła zresztą nigdy nie ujrzał — główne myśli takich dwu rozdziałów:
Von den Meinungen (opinions)
oraz:
Von der Pflicht alles für sein Vaterland zu thun.
* * *
Kościuszko wskrzesł! — gruchnęło nagle w Legii, gdy gazety włoskie przyniosły krótką wiadomość, że z któregoś okrętu, co przybił niedawno do portu w Bajonnie, wysiadł na ląd sam jeden, bez świty, były naczelnik narodu polskiego. I zajął miejsce w zwykłym dyliżansie pocztowym, kierując się w stronę Paryża.
Wieść była, jak zawsze tymi czasy, spóźniona; mógł więc lada dzień zjawić się tutaj. Zaroiło się w Legii jak w ulu, aż po nagłe rozluźnienie dyscypliny w gorączce, jaka opanowała wszystkich. Niebawem rozeszła się wieść druga: nadeszły listy od Kościuszki — pierwszy adresowany do szeregowców wszystkich; mają go wnet odczytywać po kompaniach.
Poczęli ludzie biegać po koszarach jak oparzeni i roznosić poszepty tajemnicze, że skoro zjawia się tu On, to widać nastała godzina — zbożny czas... Nikt nie rozumiał, co to znaczy, tym bardziej wzburzali się wszyscy. Samo to imię sięgało wtedy w niemą głąb rasowego instynktu. Dubienka, Racławice, Szczekociny... Może tymi wspomnieniami jeżył się wtedy niejeden z oficerów. Temu chłopstwu z szeregów wydało się po prostu, jakby śród tych nagich opok włoskich to zaszeleściały sucho chude żyta na piaskach, to zaszumiał głęboko bór sosnowy nad drogą leśną. A gdy w myślach tłukło się słowo „Kościuszko", w uszach dźwięczało nagląco, jak te podzwonki rzęsiste w słoneczny dzień Bożego Ciała.
Oficerów nie ujrzeć. Był list i do nich, odczytuje go im właśnie jenerał w kwaterze głównej.
Lecz oto wkroczył do koszar kapral krokiem wielce poważnym. W dyrdy, jak te kury rozpierzchłe, zbiega się ku niemu z dziedzińca kompania rozproszona. Ten i owy zawczas ociera sobie oczy, zaciągając od łokcia. Szarża tymczasem, wytargawszy z kieszeni portek jakąś kartkę, świeżo widać przepisaną, odczytuje gromko list naczelnika:
Obywatele-żołnierze! — Bracia oręża! — Polacy!
— Przestaniesz ty tam chlipać tak głośno, cholero rzewna! — klnie z miejsca kapral.
I czyta dalej.
* * *
W siódmą rocznicę Konstytucji 3 Maja wstępowały Legiony na ‘kapitolińską górę’.
— 'Na której przez tyle wieków sława błyszczała' — zwracał się Dąbrowski do szeregów swoich, wskazując im z konia na wynurzające się kolejno — to Palatynu gruzy nieobjęte, to rum przeogromny Colosseum, to rzeźbami jeszcze żywe łuki Trajana i Konstantyna. Pada w końcu to krótkie słowo: Forum!
Duchem zbiegli się w jedno miejsce oficerowie. Ta młodzież, przejęta 'głodem starożytnictwa' widzi oto tam, na dole, obumarły chaos domów pogruchotanych — bogów i wieków cmentarzysko, ziejące stąd na świat cały. W szkołach wszędy go przecie uczą, w Paryżu do życia teraz wskrzeszają. Każdy czyn wielki — myślą młodzi — jaki rodzi się dziś na świecie, u tego wszak grobu wylęga się myślami: — co to jest wola i moc człecza? co wielkość? co potęga?...
Nad pożółkłym gruzem świątyń powietrze samo wibrować poczyna tych młodych serc biciem — tak się zadumali w ciszy. Ledwie ockną ich nieco pobrzęki broni. Teraz dopiero postrzegą, że tuż za ich plecami przystanęły po niewoli szeregi, również zapatrzone w tę starodawność dziwną. Szczęka wciąż oręż pod sapliwe oddechy — „kohort", myślą w tej chwili setnicy — co pytać się zdają: „Dokąd nas wiedziecie, oficerowie polscy?!"...
Coś tam wskrzesa zwidem oczu młodych i podejmuje się ku nim z tych ruin: jak widma tego pobojowiska dziejów wyłaniają się na okolu kolumny, nie strawione czasem.
— 'Niech to tchnienie chwały — kończy wódz — wraz z miłością kraju w sercach waszych pozostanie na zawsze'.
Ludność Rzymu, stateczniejsza od tamtej na północy włoskiej, nie wlepiała w nich świdrowatych oczu nieufności, baczyła godnie, nieco z góry, acz z nietajonym zdumieniem na obliczach. Od pstrych mundurów polskich wionęło Wschodem na Rzym wyniosły. A gdy, krocząca na czele tego wojska jego banda, czyli srogobarwna kapela, z okrutnie mosiężnym łoskotem uderzyła hucznie — choć nieco fałszywie — w poskoczne takty 'mazurka' Legionów, rozjaśniały uśmiechem pobłażania rzymian sępie twarze.
Ciżby na ulicach zwiedziały się wnet od przelicznie rojnych tu księży, że temu wojsku obcemu towarzyszą kapelani, acz ukryci strojem przed oczami 'bezbożnych' Francuzów. Innego więc ducha lud zbrojny zajmuje teraz Rzym.
Nazajutrz ujrzano żołnierzy polskich leżących krzyżem, z karabinem pobok, nie tylko przed schodami Świętego Piotra, lecz i przed środkową 'Iglicą' na olbrzymim placu: przed obeliskiem egipskim, a ówdzie nawet przed tym pogańskim symbolem płodności: przed wielką Szyszką — niegdyś z grobowca Hadriana. Prostotliwa jest widać wiara tego ludu — myśleli rzymianie — lepsza zapowiada się z nimi zgoda niźli z Francuzami. ('Ta nabożność naszych — wtrąca nawiasowo jeden z pamiętnikarzy — uchroniła nas może najbardziej od sztyletów').
Nawiało w uszy tłumów, że lud ten obcy pogromiono gdzieś na Wschodzie, więc błąka się odtąd po świecie — sam nie wie dokąd. Zapadły te gadki w mroczne zaułki Transtevere i dojrzewały w gawędach. Aż się z nich wyłoniła baśń — że oto naszły na miasto potomki rycerzy ostatniej wyprawy krzyżowej, co ponownie 'pogromieni od Mongołów', pragną tu w Rzymie obwołać krucjatę nową.
Te baśni 'motłochu' (jak replikowali niesłusznie urażeni legioniści) nie były tak bardzo chybione. Lud rzymski wyczuł — pierwszy! — tchnienie romantyzmu, bijące wręcz od Legionów, czyniąc z nich nieledwie ostatnich rycerzy błędnych. Pod ruinami antycznego Rzymu, drzemiący wciąż w wyobraźni motłochu, średniowieczny Rzym czarodziejski osnuł i tych zbrojnych pątników polskich swoją legendą i mitem.
Dawał Dąbrowski rozkazy z Kapitolu nie tylko wojsku swemu. „Wiecznego miasta gospodarz" przed Napoleonem, wyprzedzał go również pierwszą inicjatywą porządku, ochędóstwa i oświetlenia ulic w zapuszczonej wtedy stolicy papieży. Tych uzdolnień nie miał jenerał sposobności okazać potem w kraju; był wszakże u jego boku ktoś, komu się przyda ta nauka włodarstwa miastem: przyszły, a bardzo sprawny prezydent Warszawy za Królestwa, w czasach jej najgorliwszej rozbudowy przez Staszica. (Przyszły tego Królestwa administrator naczelny, Zajączek, stanie się, po roku niespełna od wkroczenia Legii do Rzymu, gubernatorem paru prowincyj Egiptu).
Tak wszechstronna była ta szkoła wojenna, jaką przechodziło to pokolenie.
Dąbrowski czynił ją niemal Instytutem młodzieży zbrojnej, gdy Kościuszko w pierwszym doń liście pisze swym słowem ciepłym: 'Proś wszystkich, by w zgodzie żyli ze sobą i z Francuzami, a sposobili się być zdatnymi ojczyźnie w różnych sciencjach ...'
Te nieustanne nawoływania wodzów sprawiały, że pod sztandarami Dąbrowskiego dojrzewał istotnie duch nowego pokolenia.
Doznane to może tchnienie mocy i wielkości Rzymu sprawiło, że tu właśnie wypowiedział się ów duch po raz pierwszy — w jakże twardych słowach Dąbrowskiego na Kapitolu!
Stanął tam pod spiżowym ramieniem Marka Aureliusza i zdjąwszy czapę, jak w kościele, z ukrytej w niej kartki odczytuje — w przekładzie polskim — swój Befehl beim Einmarsch nach Rom. (Idziemy tu raczej za tym autografem niźli za nader luźnym w wielu miejscach tłumaczeniem adiutanta Chamanda):
'Do officierów!'
— 'Dobre służby sprawowanie, zgodność, jaka między nami panuje, prawdziwie republikancka dyscyplina, co wojskiem naszym rządzi, na koniec czysta ojczyzny i wolności miłość — jedyny cel, jaki nas tu zgromadził — zjednały nam zaufanie jenerałów francuskich, a zarazem miłość i szacunek całego ich wojska... Karność przykładna, jakąśmy w obecnym uciążliwym pochodzie zachowali, gdy żołnierz niepłatny, bosy i na pół nagi to w góry, to na padoły przepierać się musiał, stanie się kiedyś jednym z najpiękniejszych rysów w rocznikach Legionów naszych... Karność ta dzielna — a nie liczba naszych — Europie o Polsce mówić każe, a nas, wolnych od zarzutów, radośnie do ojczyzny z czasem nawróci'.
Od karności wojskowej, wiadomo było, rozpoczynał jenerał wszystko; inaczej nie potrafił. Dziś jednakże obchodzono tu, na obczyźnie, pamiątkę nazbyt uroczystą: inne przetrawiono w sobie rozpamiętywania w rocznicę siódmą tych lat dla Polaków rozpacznych. Tym niecierpliwiej czekano dalszego ciągu przemówienia:
— 'Obywatele i bracia orężni! — ...Młodzież nasza, która tak pięknie początki w naukach wszystkich w ojczyźnie wzięła, znajdzie tu karmu wiele dla dopełniania i rozszerzania wiedzy swojej'.
Tu obwieścił uroczyście ostateczne już zorganizowanie Instytutu swego, wraz z zaręczeniem, iż pilnie baczyć będzie, by te nauki jak najwięcej przynosiły korzyści.
— 'W one umiejętności zasobni, niosąc prawdziwe i czyste republikańskie serca, gdy do ojczyzny powrócimy, staniemy się dla niej bardziej użyteczni niźli dawni bracia nasi pielgrzymujący po świecie'.
I wtedy uderzył niespodzianie w te słowa wojenne, twarde:
— 'A zarazem podamy w ohydę i wytępimy zniewieściałość, marnotrawstwo i rozpustę, jaką ci jaśniepańscy wojażerowie nasi z uciemiężeniem ziomków ubogich do Polski sprowadzali'.
Coś więcej niźli traf to sprawił, iż tu właśnie na Kapitolu, u samej krynicy kultury latyńskiej, a spod spiżowego posągu wielkiego stoika na największym niegdyś tronie świata — padły słowa bezwzględnego potępienia kultury stanisławowskiej.
Nie sprawiedliwości dziejowej, ani rozwagi w przesianiu ziaren przeszłości od jej plewy, oczekiwać było od tych tułaczy pokutnych za winy ojców. W młodych sercach republikańskich, opanowanych pomstliwym duchem Paryża, przemagało tymczasem potępienie w czambuł całego 'wieku ojców', co na Zamku warszawskim i w Łazienkach 'pięknemi snami nas bawił, a rozpacz następcy w spadku zostawił' — powie Godebski.
„Wytępimy i podamy w ohydę!" — tak grozić mogła nie tylko pasja rewolucyjna tej młodzieży, którą Dąbrowski wdrożył wreszcie w karność męską — w Mannszucht, pisał do odczytania... na Kapitolu, w obliczu Forum.
Tak mogli mówić ci, którzy tu właśnie poczuli się po raz pierwszy na siłach, by wziąć na barki swe dziejowe brzemię — odnowy ducha polskiego.
Tom drugi - POGROBOWCY
________________________________________
WÓDZ
________________________________________
Daleka, za Oceanem, już nie postać, lecz powszechna wizja Naczelnika w męczeńskiej niemal aureoli polskości (coś jak na krakowskich oleodrukach doby niedawnej) rzucać musiała cień przede wszystkim na narodowy hybrydyzm twórcy Legionów.
Trudne wysławianie się jego po polsku, wyłączna prawie niemczyzna w korespondencji osobistej, język francuski natomiast w sprawach wojskowych i wojennych, wreszcie mowa włoska, ilekroć w gawędach zapalał się do rzeczy sztuki, na koniec tomy Szyllera zawsze pod ręką — nie dziw, że to wszystko drażniło ową młodzież spod znaku Kościuszki, co zbiegła się teraz pod jego sztandary. Uwierzyli w końcu, że całą sprawę swej narodowości traktuje jenerał, jak w pałacach pańskich, z dobrodusznym indyferentyzmem, odwzajemniając się zaplecowym złośliwościom — zabawnymi dykteryjkami o Polakach.
Przekazali nam to znów weterani legionowi. I tak uwiecznili — właśnie bohatera polskiego hymnu narodowego.
Lecz oto zachowany w rękopisie z roku V, nie list jego, lecz wybuch gwałtowny, świadczący o czymś wręcz przeciwnym. Trzeba było jednak aż całego spiętrzenia intryg, by spod narosłej skorupy wszelakiej obczyzny wyjrzała purpurowa pasja szlachcica polskiego, gdy uderzył wreszcie pięścią w stół. Ta gorąca fala gniewu wyrwała mu, rzekłbyś, z najskrytszych zakamarków pamięci — jakże jędrną niespodzianie polszczyznę!
— 'Donoszą mi — pisze do jenerała Grabowskiego — żeś miał przed osobami rządu cisalpińskiego udać, żem nie Polak. Tej bezwstydnej kalumnii nie wierzę, byś był autorem. Odbierać komuś ojczyznę to jest dzieło haniebnego człowieka! Zaprzeczać mi ziemię, na której życiem odebrał, trzeba być z charakteru i honoru wyzutym! Niech ten brudny kalumniator zajrzy w xięgę ostatniej rewolucji naszej i całej wyprawy Wielkopolskiej'...
Nie pisze się jednak do człowieka, którym się tak gardzi, a nade wszystko nie czyni się tego w zwrotach przyjaźni: na „ty" — gotów pomyśleć czytelnik dzisiejszy.
Był Grabowski — 'stary organ kabały', pożywiający się na wojnie 'przemysłem' wielce rozmaitym — jenerałem mimo wszystko walecznym i sprawnym towarzyszem broni. A te właściwości oślepiały zawsze Dąbrowskiego na inne cechy człowieka. Miał nie tylko daleko posuniętą pobłażliwość na ciemne sprawki tych ludzi, lecz i zdumiewającą niepamiętliwość na doznane od nich krzywdy. Ta dobroć wojacka w przyjaźniach z siodła otwierała doń przystęp zuchom wszelakim.
— To cię gubi i wszystko złe za sobą ciągnie' — ostrzegał go jeden z najbardziej prawych oficerów, szef batalionu Zabłocki — acz nie wiekiem, przecie najbardziej poważany, Nestor Legionów, z którego słowem rozważnym liczyli się wszyscy, od wodza po żołnierza.
— '...Patrzy na nas Europa cała — pisze do Dąbrowskiego (4 Fructidor r. V); — potrafisz w jej oczach wielkimi rzeczami kierować; umiesz, gdy zechcesz, powściągać dobroć serca, Tobie i interesom naszym szkodliwą’...
Przepraszając za to wystąpienie śmiałe, zaklina się na swą 'poczciwość'. Oraz na swe 'czucie i niespokojność’. — 'Bo chcę Cię widzieć szczęśliwym' — kończy się ten list posępnych przeczuć, które ostrzem swym zwróciły się tymczasem w wróża samego.
Po kilku miesiącach przypłaci Zabłocki życiem te stosunki śród burzliwych typów z otoczenia Dąbrowskiego. Zginął śmiercią tragiczną w pojedynku 'przez płaszcz'.
Dla największego uczczenia swego Nestora pochowali go towarzysze broni... na Forum. Starożytnicy legionowi zgotowali mu pogrzeb klasyczny. z wystawieniem ciała na wysokich marach w mundurze zbroczonym krwią — by zaklinała Polaków ku opamiętaniu się, ku zgodzie.
Przysięgano ją sobie znów we łzach, jak niedawno na powrót Kościuszki. A w tchnieniu tych ruin, zawsze zadumy pełnych, czuli Polacy głucho, że zaródź swych nieszczęść nosi i człowiek, i naród w naturze własnej.
Tak prawił im to może nad głowami któryś z humanistów legionowych z Rostry trybunów dawnych.
Dąbrowskiego nie widziano śród żałobników. Spoglądał pewnie na ten obrządek półpogański z góry, spod potężnych murów Ara Coeli, gdzie były teraz koszary Legionów, lub z olbrzymiego pałacu z prawa, podle Palatynu, nad Skałą Tarpejską, widną pod oknami jego. W takim to miejscu przeznaczył mu kwaterę los.
Baczył teraz zapewne okiem czujnym na tę garstkę swoich w rumowisku kolumn i na tłoczący się niespokojnie lud rzymski, zgorszony tym pogwałceniem Forum przez żołdactwo obce. Siwe za dnia dymy pochodni tam, w dole, znaczą mu miejsce, gdzie wystawiono mary. -— Co ten szlachetny zwał jego 'dobrocią serca', inni osądzali surowiej. Oto stary Weygti z Zurichu, który wiedział zawsze wiele, pisał doń wręcz (10 czerwca 1798 r.):
— 'Nikomu nie wierz, nikt Cię nie zdradzi... Obejrzyj się tam wkoło siebie, a znajdziesz stosunki potrzebne mocno tej maksimy. Okoliczności nie pozwalają mi tłumaczyć się jaśniej, a znając głęboki Twój rozsądek, uwalniam się od tego śmiało'.
Tak — myślał — i bliscy, i dalecy, i ten wróż na marach, i ci szaleńcy, co go zabili: zgoła i źli, i dobrzy społem zmówili się na jedno: skruszyć w nim do cna wiarę w ludzi i owo serce, o którym gadają, napełnić żółcią — jak niegdyś onych tam...
Podrzucił oczy na ponure gruzy Palatynu.
Nie tylko żądzą chwały uskrzydlał im dusze Rzym, mroził je nieraz okrutną surowością potęgi dawnej. I oto sami poruszyli te rumy: ku oburzeniu tłumów kopią grób towarzyszowi swemu na tymże Forum śród kolumn Świątyni Pokoju. Czynią to, widać — szemrze lud — dla uświęcenia wycałowanej tu z gąb swoich nowej między nimi zgody. Pod progiem ołtarza Bogów pradawnych grzebią w Rzymie barbarzyńskiego żołdaka. Tego nigdy nie było!... Dąbrowskiemu i tego snadź mało; słychać, że ten Atylla chce na owym szczęcie ołtarza pogańskiego wystawić pomnik swemu najwierniejszemu. Niech stawia — sobie na nieszczęście! — skoro się uwzięli odkląć na się pomstliwego ducha tych ruin: Fatum odwieczne...
I gdybyż na siebie tylko! Gotowi tu oni odgrzebać i wypłoszyć z tych ruin samą Moirę pomstliwą na kołyski dzieci naszych — żegna się krzyżem motłoch zabobonny.
Przydarzyło się niebawem, że któryś z oficerów legionowych, wychodząc nocą z Kafehausu, padł trupem na bruki. Sztylet Włocha ugodził go tuż pod czaszkę, w sam węzeł życia.
Powróćmy jednak do Dąbrowskiego przyjaźni arcypolskich. To osobliwe w liście do Grabowskiego przeplatanie się wyrzutów, pogardy i — rozżaleń miało inną jeszcze przyczynę, tym razem ponuro cywilnej natury. List był pisany w drugiej połowie roku V Rewolucji Francuskiej, w czasach nieustannie wznawianych poszeptów o bliskim zamachu jakobinów na Dyrektoriat i o zamierzonym przez nich wznowieniu 'sistemy terroru'.
Niejeden z dowódców francuskich o niezmąconym spokoju w obliczu wroga orężnego mógł był wtedy zżymać się i otrząsać całym ciałem na nieuchwytne cienie wrogów cywilnych: na to najbrudniejsze człowieczeństwo szpiegów i siepaczy, ku którym ledwie niżyła się wzgarda jego... Więzienie w Temple (zastępujące niedawną Bastylię), stawanie a la barre sądu rewolucyjnego w cieniu gilotyny... Ten koszmar wyobraźni zachwiał na chwilę nieustraszonością i polskiego wodza:
— 'Piszą mi — zwraca się dalej do Grabowskiego — że mnie udajesz za arystokratę, za człowieka niebezpiecznego. Ja arystokrat?!... Jestem ojcem, zlituj się nade mną!... Patrz na dzieci moje, którym edukację czas dawać, a ubóstwo odmawia mi tej pociechy, że z czasem złorzeczyć będą nieszczęśliwym niedostatkom ojca'...
Inną porą przyjąłby oskarżenie takie spokojniej zapewne i wzgardliwiej. W tej chwili człek cały wrzał od doznanych niegodziwości w gorączkowym uświadamianiu sobie potwornego splotu intryg, jakie osaczyły go ze wszech stron.
Aż wytargnął z siebie urazę najgłębszą, która mu w mig i o dzieciach własnych zapomnieć kazała:
— 'Miałeś mówić, że Legie z samych awanturników złożone są'...
Jedyne to w tym autografie słowa podkreślone, a tak grubą krechą zaciśniętego w tej chwili kułaka, że rozczepiło się i prysło łamliwe pióro gęsie. Chwyta drugie.
— 'Pasja dręczy na tę potwarz!... Ci awanturnicy honor Polsce przez ostatnią rewolucję zrobili! — Ci Polskę z niewoli dobyć usiłowali, a za Prawo Człowieka w Polsce oręż w ręce wzięli i życie na szańc nieśli! — Ci awanturnicy majątki, żony, dzieci opuścili, by się pod chorągiew na obcej zaprzyjaźnionej ziemi zebrać. — Ci to awanturnicy dzielą się wysłużoną gażą z bracią, którzy już miejsca tutaj nie znaleźli'...
List ten urywa się jak gdyby pod zbyt może gwałtownym naporem pulsów w skroni na twarzy i bez tego czerwonej. Ociężało czoło i opadło w ramię u stoła. Raz po raz tylko podrywał mu się kułak na — 'all' die Laidaky!'...
Dopiero w jakimś dopisku na innej karcie, bez daty — nazajutrz chyba — acz znów pod adresem Grabowskiego, tłumaczy sobie raczej wzburzenie wczorajsze i całą treść tej nocy nieprzespanej:
— 'Gdyby na mnie tylko kłamstwo jad swój wyzionęło, przyłączyłbym to do nieszczęść mego życia. I pogardzałbym tylko nikczemną i podłą zajadłością'.
Lecz i te nawet słowa ostatecznej zdawałoby się pogardy kojarzą się znów z wyrzutami, jeśli nie z rozżaleniem:
— 'Sytuacja Twoja w kraju dawała ci tysiąc okazyj patrzeć na moje czyny w życiu publicznym, na niedostatek i ubóstwo. Przekonać Cię to powinno, że los osobisty nigdy nie zajmował ani umysłu, ani serca mego'.
Ta miękkość w pogardliwości nawet samej, przebaczanie pochopne, niepamiętliwość doznanych krzywd — są-że to cechy niemieckie? Fatum Dąbrowskiego było — dogłębna polskość 'serca'. Przy obrządku pogrzebowym Zabłockiego powiewać by mogła na Forum zwrócona Legionom z Loretto chorągiew Sobieskiego. Właśnie jego!
I teraz oto nie przeczuwał Dąbrowski sercem z polska nieopatrznym, że tragedia jego — wszczynała się zaledwie. Co gorzej, że on sam wszczynał ją w tej właśnie chwili. Nigdy w życiu nie zdarzyło mu się bodaj pisać z taką szczerością w sprawach osobistych, nigdy w takim wybuchu pasji najszlachetniejszej. A skierował to wszystko — do delatora, koniec końców.
Jakiż mógł być rezultat takich wynurzeń?
Pełzające wokół niego, nieuchwytne cienie ludzi nikczemnych wystąpią ze ścian i ozioną brudem swym jego czyn dziejowy.
Grabowski, otrzymawszy ów list niespodziany, rozesłał go czym prędzej w kopiach wszystkim zawistnikom Dąbrowskiego. Nie brak ich było w onych czasach, bezpośrednio po rozbiorach, gdy każdy czuł się wciąż jeszcze równy wojewodzie. Odezwali się zewsząd.
Uczynił to przede wszystkim 'pierwszy legionista', stąd pierwszy adiutant Dąbrowskiego, a zarazem pierwszy na obczyźnie jego przyjaciel. (I ten także). Te liczne pierwszeństwa w Legii ważyć sobie będzie wielce, pretendując w końcu, że twórcą Legionów był właśnie on, nie Dąbrowski, któremu rzecz się z punktu nie udała we Włoszech. Nie byłoby tedy Legionów polskich, gdyby nie Kosiński Amilkar — chrzestne imię Antoni było mu zbyt liche dla wysokich przeznaczeń. Równie górnych ambicyj naliczyć by można w onych czasach — także legion cały; poskromi je wszystkie i ukoi gwiazdami orderów Napoleon. I wtedy stanie się dojrzały Kosiński bardzo cywilizowanym jenerałem, nawet pisarzem wojskowym i historycznym (po włosku). Tymczasem chorzeje Amilkar rozjątrzoną raną pychy.
A rana była świeża. Za władcze zmaltretowanie któregoś z oficerów polskich w oczach zgorszonych tym Włochów musiał mu Dąbrowski przyciąć pióropusz. Urażony pyszałek wystąpił z Legionów, pożegnawszy je purchawkowym listem. 'Gdyby było w jego mocy — pisze o nim wtedy Chamand — świat by zburzył dla nasycenia swej zemsty'.
On to pierwszy odpowiedział Grabowskiemu na przesłaną mu kopię listu Dąbrowskiego. A że jenerał w pasji serdecznej wybuchnął tak niespodzianie po polsku, więc Amilkar — z przekory samej — cedzi swoje po francusku:
— 'Dombrowski perd son temps en voulant nous gagner par — oczom wierzyć się nie chce! — par ses bassesses. Les patriotes se sont décidé enfin d'agir ouvertement'.
Jakoż zagrali w karty otwarte.
Wystąpił Kosiński z artykułem w pismach francuskich i włoskich, w których tłumaczy owym cudzoziemcom, że dowódca Legionów polskich, zawsze wyrachowany Sas, przywędrował do Polski dla kariery, zrazu targowickiej, po czym w mętnych konszachtach z Prusakami i Suworowem. Przeszłość tę stara się teraz ukryć za parawanem Legionów w urabianiu sobie kariery nowej.
Takie było preludium przyjaciół do gehenny Dąbrowskiego. Kryta ich kabała i publiczne wylanie zemsty stało się pobudką do rozpętanego zaszczuwania twórcy Legionów i osaczania go jak dzika.
Nie będziemy przyglądali się tej nagonce, zadowalając się momentem (późniejszym), gdy cywilni jakobini polscy wgryźli się w napędzonego odyńca na śmierć.
W roku VII ukazało się w Paryżu czernidło niejakiego Neumana, emigranta z Wielkopolski, informujące Francuzów, jak to Dąbrbwski, zaledwie przybywszy do Saksonii, przyłączył się do Targowicy i, jako narzędzie Sieversa, denuncjował przed nim swych niedawnych towarzyszy broni. Miecz sprawiedliwości zawisł od razu nad głową nikczemnika, ale znaleźli się tacy, którzy go osłonili przed zemstą narodową. (To o Wybickim). Z równą perfidią kontynuował swą karierę: przekupywany stale przez Prusaków dał im się bić na każdym kroku. (Tak o jedynie zwycięskim wodzu powstania Kościuszkowskiego, pogromcy armii pruskiej pod Bydgoszczą itd.). 'On le vu ramper servilement aux pieds du barbare Souvoroff et baiser ses mains fumantes encore du sang...' Tak szumnie wywodził w paryskim Journal des hommes libres były dependent jakiegoś adwokata z Poznania, kończąc swą anatemę rewolucyjną denuncjacją publiczną, że, przekupiony z kolei przez Suworowa, zawiązał Dąbrowski Legiony w tym jedynie celu, by wnieść destrukcję i zdradę w armię francuską.
Ów paszkwil Neumana, odbity w licznych ulotkach, 'rozrzucono między członków Ciała Prawodawczego i po klubach' — powiadamia Dąbrowskiego Kniaziewicz z Paryża.
Oskarżenie tedy zrazu o arystokratyzm, za czym o zdradę Republiki i jej armii zostało przybite wysoko. Tylko że nie nawracała jakoś 'sistema terroru’ ani gilotyna nie wznawiała swych czynności.
Groźne mimo to stawały się podobne paszkwile dla samego bytu Legionów. A uprawiał je Neuman już wcześniej z równie płomienną wymową rewolucjonisty. I rozsyłał pilnie odbitki tych paszkwilów oficerom legionowym. Czujny Kniaziewicz alarmował był informacją poufną, otrzymaną z Mantui, o rzekomym spisku oficerów polskich 'pour tramper la perte du gén. Dąbrowski' z zaręczeniem, że na czele tej zmowy stoi Kosiński. Informacje Kniaziewicza okazały się zbyt gorączkowe, dowodzą one jednak, że do Tarpejskiej Skały dla wodza Legionów było już niedaleko.
— '...Za pierwszym postawieniem stopy na ziemi ojczystej wołać będę do współbraci o ukaranie... tego hipokryty jaszczurczego plemienia... tej najpryncypialniejszej przyczyny nieszczęść naszych' — grzmi oto w liście kasztelan Mniewski, magnat-warchoł, który utrzymywał w Paryżu głównych prowodyrów owej czeredy.
Tak więc, jeśli nie gilotynę na Placu Bastylii, to szubienicę na rynku Starego Miasta w Warszawie obiecywali Dąbrowskiemu jakobini polscy.
W Rzymie urastały dusze młodzieży 'poczciwej', nagarniając w siebie łakomie siewne ziarna duchowego życia, jakie rozrzucą z czasem po Polsce zamarłej. I w taką to atmosferę wtargnął duch polityki zażartej z jej poziomem umysłowym, któremu i Rzym nawet sam widział się 'przeklętą dziurą'.
Przybył z Paryża Neuman wraz z serdecznym przyjacielem Turskim dla rozrzucenia paszkwilowych ulotek w wojsku polskim i związania oficerów w 'klub porządny'. Obaj byli nędzarzami o gorącym myśleniu fanatyków politycznych. A narzędziem rąk czyich? Czy wiedzą o tym kiedykolwiek podobne tumany?
Zachowało się przedziwne obnażenie owych dusz rewolucyjnego podpolia tamtych czasów; przeżywały one już przed stuleciem najbardziej ponure nastroje modo russo. Pisze oto Turski do swych przyjaciół w Paryżu:
— 'Przybyłem do Rzymu i w nim siedzę bez nadziei żadnej, nie mając często kawałka chleba przez dzień cały w gębie... Siedzę sam w stancji jak ślimak w skorupie i wzdycham w myśleniu... o śmierci. A chcę żyć — bym choć jednego z szelmów zadusił lub powiesił'.
Daremnie wył szakal. Nic nie zwiastowało z Paryża powrotu rządów terroru. Nastał natomiast 18 Brumaire'a. — ‘Paryż skacze z radości’ — powiadamia Bars Legiony w kilka dni po zamachu.
Najczerwienńzych jakobinów polskich z Dmochowskim i Szaniawskim na czele wymiotło niebawem z Paryża z powrotem do Warszawy — na bytowanie najlojalniejsze pod twardym kułakiem pruskim. Ta przede wszystkim szkoła przekształci ich obu w statecznych konserwatystów, odmieniając zaciekły rewolucjonizm 'obywatela Kalasantego' z klubów jakobińskich Paryża w nie mniej zażarte potem jego służalstwo Moskalom w Warszawie.
Neumana przyjaciel, obywatel Turski, nie czekał aż na Królestwo i Konstantego; został szpiegiem rosyjskim nad ludźmi Księstwa Warszawskiego. Odmieniłże się tak bardzo, rewolucjonista?... Nie trzeba ta było aż metamorfozy. Wierny swej naturze szakala, powlókł się za nienawistnym cuchem zwierza grubszego. I trafił przypadkiem na żerowisko. Tropił więc przywódców Polski ówczesnej w ich niedosięgu, kluczył po zakolu ich działań, pasł się żołdem szpiega — i wył pewnie modo russo duszy nieukojem.
Bardziej obchodzi nas tu główna sprężyna tej kompanii całej. Luminarz polski, czołowa postać emigracji pierwszej, za Księstwa Katon, był Szaniawski w Paryżu, jeśli nie wręcz autorem, to bezpośrednim suflerem wszystkich paszkwilów i oszczerstw na Dąbrowskiego.
Jakiż był cel tej nagonki potwornej?
Groteskowych imion — jenerał Amilkar i obywatel Kalasanty dorywali się kolejno do władzy. A nie daj Boże, gdy próżności takie oćmi szał chwały. Szło o władzę nad Legionami. Oświadczyli to bez ogródek 'filozof Szaniawski, 'ksiądz' Dmochowski i kasztelan Mniewski; obwieścili to imieniem 'Delegacji patriotów polskich' w swej Odezwie do rodaków, pióra Szaniawskiego:
— 'Przykro było Republikanom widzieć na czele Legionów człowieka bez duszy, bez principiów, bez charakteru, przykrzej jeszcze widzieć, w ręku jego złożoną, despotyczną władzę nad wolnymi Polakami... Żądaliśmy i żądamy, aby Legiony spod arbitralności jednej osoby wyjęte były, i pragniemy, aby zostały zorganizowane w sposobie prawdziwie republikanckim'.
Tak od duszy, charakteru i principiów odsądzał Dąbrowskiego przyszły cenzor rosyjski, pod którego 'obuchem' zamarło ostatecznie w Warszawie Oświecenie polskie — wskrzeszane po rozbiorach szablą i duchem Legionów.
Najboleśniej, bo aż do ciężkiego rozchorowania się, wziął tę nagonkę do serca Wybicki (w liście z Genewy z r. VII):
— '...Rozpuszczone usta wściekłych bestyj na resztę nędznych dni swych braci!... Choć sam na zęby tych wyrodnych nie wpadłem, bez poruszenia myśleć o tem nie mogę, y ledwie na to nie umarłem — co w gruncie nie jest, jak tylko kloaka smrodów'. (Podkreślenie autografu).
Łudził się: niebawem wpadnie i on na te zęby w paszkwilach bardzo obrzydliwych, nie oszczędzą one w końcu Kniaziewicza i Kościuszki nawet. (‘Kościuszko był na tyle nikczemny’...pisać o nim będą). Potargał wszystkie względy emigracyjny furor polonicus. Tego było już za wiele dla kobiecej natury Wybickiego; już chce machnąć ręką na wszystko, już przemyśliwa nad tym, by zejść z traktu i 'na ustroniu' oddać się całkowicie umiłowanej filozofii.
Wraz z myślą o niej nawiedziły go rozważania spokojniejsze, iście godne 'filozofa':
— 'Wszystko to było! — jak te kalumnje Włochów, któremi pokostują się wzajem. Tak w każdem clima ludzie są sobie podobni. Uczą nas tego dzieje, doświadczamy tego sami. Y następcy nasi na tę zarazę serca człowieczego żalić się będą'.
Jakże oddziaływał Dąbrowski na te oszczerstwa i spotwarzania publiczne? Po gwałtownym wybuchu w liście do Grabowskiego z zaciętym teraz opanowaniem siebie. Zdobywać się zresztą na nie musiał, najjadowitsze bowiem strzały miotano nań z umysłu w czasie najgorętszych bojów we Włoszech.
— 'Odebrałem rozkaz, abym z mą Dywizją więcej na lewo pociągnął. Co się tyczy paszkwilów, co na mnie w gazetach podali, ...kto ma czas, a urażony, niech odpisze na to. Ja nie czuję się bydź urażonym, ani czasu nie mam'...
Jest to zresztą opryskliwa odpowiedź na obleśną kondolencję szefa szwadronu Różnieckiego (przyszłego generała, a w końcu naczelnika tajnej policji Konstantego). Nie zawierzajmy zbytnio zapewnieniom tego listu. — Kamień rzucony w jego studnię zatrzymała wojna w pół drogi; dopiero z chwilą zelgi w bitwach runie on na dno głębokiej, a tajonej uczuciowości Dąbrowskiego.
Co myślał o genezie tych paszkwilów w okresie pierwszej nań nagonki, powiedział wymownie w ówczesnym liście do Barsa (z Rimini 6 Fructidora V r.).
— 'Nieszczęśliwy nałóg naszych jest, że każdy rozumie się być reprezentantem wysłanym od narodu; dlatego żąda przydać wagi próżniactwu i nieumiejętności swojej. Widziałeś doskonale, jak spokojnie i dobrze była zachowana harmonia Legionów. Ale do momentu, jak się tu zjeżdżać zaczęli Reprezentanty miast (polskich), Delegaci korespondenci, generalni Inspektorowie nad wojskiem, Negocjatorowie od wielkich układów sekretnych, Legislatorowie od przyszłej formy rządu, Pełnomocniki rozmaitych Deputacjów, członki rozmaitych Assocjacyj, uzbrojeni w nieograniczoną moc wydawania najwyższych rozkazów — tak mi pomieszali jedność, poróżnili umysły, że ledwie to wszystko w swe kluby wprowadzić potrafiłem'...
Gdy po roku z większą jeszcze furią rozpętała się nad nim ta nagonka, człek cały okrzepł, oskorupiał na zewnątrz i — wódz Legionów — odstrychnął się... od Polaków.
Oficerska młodzież jęła zasypywać Kościuszkę w Paryżu listownymi żalami, że 'gen. Dąbrowski ściślejszych unika stosunków z rodakami'; stare natomiast wygi jeneralskie spośród zawistników nie wahały się już teraz kierować wprost do ‘generała en chef’ jawnych już denuncjacyj na 'feudalną (znów!) arbitralność i wzgardliwość dowódcy polskiego'.
Tak opisowo tłumaczono Francuzom pojęcie, które w innym języku wypowiada się słowem jednym: — w obejściu Dąbrowskiego pojawił się znowu, znany jeszcze z kraju, sprzed insurekcji, a przywieziony z pułków saskich zwięzły, cięty schneid.
Szkalowany nad wytrzymałość ludzką, na którą zdobywać się przecie musiał, jął spoglądać na rodaków ostrym, zimnym wejrzeniem, przywożonym z pola bitwy: — A możeś ty dawał wiarę tym potwornym kalumniom na mnie? Może tamtych jenerałów zdwojona dziś pokłonność jest ich dwulicowością tylko? A wasze, towarzysze, zastawianie się za mną w ‘papierach publicznych’ i te adresy nagle hołdownicze — nie jest to wszystko przykrym, jak wobec ciężko chorego, nadmiarem delikatności, dobroci waszej fałszem nienawistnym?!..
Nie ufał już nikomu.
Do 'czerpania wstrętu' do ludzi przyznaje się dwukrotnie sam. Podejrzenia nienawistne, jakie mniemał wyczytywać wokół, odwracał zimnym spojrzeniem — rodakom w twarze.
Atmosfera w pobliżu niego stawała się powoli duszna dla płuc młodych. Gdy z daleka syczały oszczerstwa i paszkwile, z bliska mlaskały pochlebstwa i niżyły się karki. Młodzież oficerska jęła marzyć o przeniesieniu się do Legii drugiej (mantuańskiej) za wymownym Rymkiewiczem, który ją ku temu podmawiał i tam pociągał — pod Wielhorskiego chłodną rozwagę i stateczność pańską.
Złe Fatum — myśleli bardziej wierni — opętało serce najłagodniejszego z wodzów. Jak dawniej dał się zbyt powodować owym przyjaźniom z siodła, mimo wróżebnych zaklęć Zabłockiego, że oni to właśnie wysadzać go poczną z tegoż siodła — tak w podejrzliwości obecnej ufał już tylko ludziom oddanym sobie ślepo i głucho. A nie będą to już po dawnemu woje najszumniejsze. Co gorzej, nie będą to nawet Polacy. Wyłączną ufność jego zaskarbią sobie teraz innoplemienne — rzekłbyś — wyzwoleńce.
Z całego korpusu oficerskiego i tylu w nim dzielnych i godnych Polaków wynurzył się teraz u łokcia i ucha wodza Sas Pflugbeil, adiutant niby, a w gruncie majordomus 'Hofstaatu' (czyli dworu reprezentacyjnego) samej pani jenerałowej, jak podrwiwał zresztą z siebie. Kolega Dąbrowskiego od najniższych ław wojennej szkoły saskiej, wstąpiwszy do Legionów polskich we Włoszech, w tym otoczeniu na wskroś obcym i na ziemi innej znów obczyzny wiązał się nieuniknienie na śmierć i życie z losem dowódcy: w poddaństwo oddawał mu się wręcz. I to bodaj właśnie uczyniło zeń powiernika najmilszego, przy którym mógł jenerał dawać folgę temu napięciu, do jakiego zmuszało go teraz obcowanie z 'naszymi'. (Powiedz im — zlecał nieraz). A im surowsze bywało to napięcie, tym żywszą rodziło ono potrzebę odprężenia w poufałej atmosferze przyjaźni, tym większy pociąg do chwilowej beztroski, do pustoty bodaj — jak to w trybie żołnierskim, zwłaszcza na wojnie.
Osobliwa była jednak piosnka (czy nie z Drezna rodem? bo jest w niej i przedrzeźnianie języka naszego), jaką nucił wtedy wódz polski:
— 'Czym-dzi-rym-dzi, panie Polak'!... — uporczywie czepiła się ta nutka glossolaliczna jego pamięci.
Kościuszko w Paryżu celebrował polskość dla tych tułaczy; tu w szeregach słyszeli oto oficerowie taką piosenkę, którą, wmiast ich 'Jeszcze Polska' i 'Marsz, marsz Dąbrowski', nucił sobie tenże Dąbrowski na swój własny niefrasunek i w odwecie złośliwym. Było w tym jednak i ponowne obrastanie w skorupę obcego ducha, jaka odpadła, zdawałoby się, już z niego. Tyle osiągnęły szkalowania go nieustanne.
Przy Pflugbeilu mógł był wspominać one czasy, kraj i ludzi, gdzie go poważano tak powszechnie, gdzie nikomu do głowy nie przyszło uchybić mu bodaj cieniem myśli krzywdzącej.
Oto siedzą gdzieś w Osterii przydrożnej — a obaj lubili taką zakamarkową intymność — i gwarzą przy cynowym dzbanie wina, obejmując garścią całą takież czarki niewybredne. Przed nimi na stole kopci świeca w butli i rzuca żółte blaski równie ostro na dzban cynowy, na te szabliska u ich boków, na te dwoiste pistolety za pasem, jak na łysą głowę i czerwoną twarz wodza: rzekłbyś z holenderskiego obrazu dwa Landsknechty jakie. — A było to w czasach, gdy o szalonej brawurze Legionów polskich poszedł już słuch szeroki po świecie.
Pochyleni ku sobie, to stukną się czarkami i spełnią je, to dolawszy wspominają dalej:
— 'Jakżeby się cieszyli — powiada Dąbrowski — nasi zacni rektorzy Voigt i Pretorius, gdyby dziś z grobu powstali i dowiedzieli się, jakich to dochowali się dwu dzielnych wojaków'.
— Nieprawda? co? Hans? — przytakuje pytajnikami Pflugbeil zgodny. — Takich dwu Kerl'ów!
Dwu, jak dwu! no, ale po przyjaźni!... Ten Sas ciężkawy, przytakujący i łagodnie przypochlebny (gemütlich, zwą to u nich), wypompowywał tylko osady niemieckiego sentymentalizmu z serca swego pana — a wychowanie saskie od dziecka nagromadziło w nim tego pod dostatkiem.
Za tę kopcącą świeczkę niemieckiego Gemüth'u stanął na szczęście przy Dąbrowskim w polu żywotny duch francuski: — to skrą i płomieniem entuzjazmu, to błyskiem dowcipu i rozumu. Dwu ich bowiem było, jakby z obu tych krańców galijskiego ducha, ledwie spolszczonych w Warszawie, pół-Francuzów: Tremo i Chamand.
— Tremon i Chaman — mówiono w Legionach.
Z kwatery głównej tchnęło jawną już obczyzną i rządem ludzi nie swoich. Jeden za drugim poczynają się usuwać ze sztabu ludzie dawni z nieutrudzonym adiutantem Wasilewskim na czele.
Ten łącznik Dąbrowskiego z Kościuszką, a więc chyba najbardziej zaufany spośród godnych, był także jedynym człowiekiem, który starał się opanować językową wieżę Babel kwatery; zaprowadził bowiem księgowe Excepta najważniejszych listów i rozkazów jenerała w sumiennych przekładach na język polski wraz z sygnowaniem każdej niemal karty na całkowitą jej zgodność z brulionem obcojęzycznym: — taką wagę przypisywał każdemu słowu swego wodza. (Po nim wkradł się w to nieład i wielka dowolność przekładów, za których wierność nikt już nie ręczył). W końcu miał i Wasilewski dosyć tej atmosfery nowej, tego schneidu w traktowaniu oschłym, tej nieufności wejrzeń zimnych. W liście pełnym rzetelnego rozgoryczenia prosi o przeniesienie do Legii drugiej. Pociągną za nim inni. Na wieść o tworzeniu Legii Naddunajskiej zamieni się to w istną przeprowadzkę oficerów z Włoch do Palatynatu, pod Kniaziewicza.
Tak więc długotrwała nagonka spotwarzań osiągnęła — po raz wtóry na niespodzianej dla się drodze — sukces drugi: zmierzienie w sercu szkalowanego ludzi swoich, wrychle naszych, a w końcu ich. Już tylko w obcoplemiennym duchu Pflugbeila, Tremo i Chamanda znajdywać będzie oparcie wódz Legionów.
A działo się to wszystko w Rzymie, gdzie 'dzielna imaginacja' najlepszej młodzieży legionowej karmiła się dzień po dniu naocznymi wzorami starożytnego ducha, co rozpłomieniał w niej ów 'bohaterski charakter', jaki wsławił imię Legionów w Europie ówczesnej.
Z wielu przykładów choćby tylko te dwa, obrazujące dość wszechstronnie ludzi i przeżywane przez nich czasy:
Major Kamiński, wiodąc swój batalion do ataku, zostaje ciężko ranny w nogę i natychmiast potem otrzymuje ostry postrzał w nogę drugą; zwalony na ziemię, pełza przodownie na brzuchu, póki nie spłynie krwią. 'Nie starożytne dziejopisy przekazały nam ten czyn — powie poeta legionowy — lecz świadkowie żywi'. Tylko że ów dziejopis starodawny uwieczniłby niewątpliwie czyn taki jako podjęty w obronie ziemi własnej przed najeźdźcami. Kamiński wiódł do szturmu legionistów polskich na dorywczo uzbrojone chłopstwo włoskie, które pod komendą swych księży szło do boju z okrzykiem: Eviva Maria! — Na toż to przyszło synom konfederatów barskich, by zwalczać takie hasło i takich bojowników.
Znajdą się przecie chłopi galicyjscy, którzy pod wpływem kilku księży polskich w Rzymie-skierują swe skryte sympatie ku tamtej stronie: Baurów, jak zwać będą — niedawni żołnierze austriaccy — owych powstańczych chłopów włoskich. Przytrafi się i taki, który oskarżenie o zdradę swoich i wyrok śmierci za to przyjmie czołem jasnym, w pogodzie ducha niepojętej. Głucho o tym chłopie w archiwum Dąbrowskiego, u pamiętnikarzy polskich i u dawniejszych historyków. Uwiecznią natomiast pamięć jego aż dwaj kronikarze włoscy, jak to stwierdził, częściowo w rękopiśmiennych zbiorach rzymskich, najwnikliwszy historyk nasz owej doby:
Szedł straceniec na miejsce kaźni tym krokiem legionisty podrywnym, szumnym, pieno di brio, znanym już ludności rzymskiej; a tak dziwnie w tej chwili ochoczym w oczach tłumu, come se fosse andato a nozze: jak gdyby kroczył na wesele. Salwę śmiertelną uprzedził tymże okrzykiem: Eviva Maria! i — mori con una indifferenza grandissima.
Egzekucja ta odbyć się była winna nie na Piazza del Popolo, jak w rzeczywistości, lecz choćby w ruinach Koloseum, a zwłoki tego chłopa polskiego mogły były spocząć w starorzymskich Katakumbach — skoro Zabłockiego pogrzebano u podnóży świątyni pogańskiej. (Zresztą nie w ruinach Świątyni Pokoju, jak tu mylnie podano za pamiętnikarzem polskim, lecz jakoby pod murami S. Francesca Romana, dawnej świątyni Wenery. Pochowano go bacznie o dziesięć kroków od tych murów obecnego kościoła, ponieważ okazało się, że ów Nestor Legionów był — jak twierdzi historyk papieski — protestantem).
Temu nadmiarowi paradoksalnych rozdźwięków duchowych i rozterek, minujących Legiony, mogły były przeciwdziałać — rzetelny republikanizm i wiara w ideały rewolucji, za które tu ponoć walczono. Przebrzmiewały już one tam, w Paryżu, pod schyłek rządów dyrektoriackich; tu jednakże, w polu, były wciąż jeszcze doraźnym bodźcem ambicji i ducha. Lecz oto nowe zachowanie się wodza polskiego, wywołane nieustannymi oczernieniami jego, podcinało lub jątrzyło tę właśnie wiarę śród młodzieży legionowej, pozostawionej już sobie lub wpływom innego ducha.
Nie było onymi czasy książki, z której przenośni i pouczeń nie przemawialiby bogowie lub bohaterzy tych oto ruin rzymskich. Pogrzebem Zabłockiego przeżyli wręcz tę starodawność, osnuli nią wyobraźnie. A w sądzeniu rzeczy wszelkich stawali — jak duch czasu sam — na koturnach antycznych.
Przez tę omgłę imaginacji klasycznej dziwny wydać im się musiał teraz wódz własny, otoczony ludźmi na poły obcymi, gdy przenosili nań oczy z uświęconego Forum twórców Arcyrepubliki, a sępiej nad nią grozy Palatynu.
Niepokój targać poczynał dusze młode, gdy raz po raz przybywające do Rzymu członki asocjacyj paryskich podsuwały im wciąż do podpisu ostre "konwencje' przeciw 'dumie i samowładztwu jednego człowieka' — w mniemanej obronie ideałów republikańskich. Honorem służby powodowani, odrzucali te propozycje, a skrycie jątrzyła się w nich przecie zadrażniana wciąż nieufność.
Zjechał tu wreszcie z Konstantynopola, tak dawno przez wszystkich oczekiwany, jenerał Rymkiewicz. Oto jak po krótkim pobycie w Rzymie opisuje on 'charakter komenderującego' w swych jawnych przemówieniach do oficerów mantuańskich:
— 'Więcej w nim pro niż contra patriotyzmu, więcej republikanizmu niż nieprzyjaźni...'
— Hmm!...
— '...A że ambicja najwyższa, dlatego nie jest i nie może być w stanie źle zrobić krajowi, tylko dobrze'.
— Hmm!... — zamyślać się mogli jakby w pomruku głuchym oficerowie milkliwi.
Te Antoniuszowe pochwały wodza, wygłaszane przez poważnego Rymkiewicza, szerzyły sceptycyzm i śród najwierniejszych.
— 'Zbijał nas!' — powie z prosta wspomniany przed chwilą bohaterski Kamiński, cichy w wierszach rywal Godebskiego.
Głębiej jeszcze odczuć musiał to zachwianie wiary adiutant i poufnik zawistnego Rymkiewicza, Godebski właśnie — rychły piewca Legiów Włoskich przemilczy głucho ich twórcę i wodza.
Tak posępnie uwieczniła się w literaturze polskiej zagrobowa nawet potęga intryg i potwarzy.
Któryś z oficerów, sfukany przez jenerała jego ostrym, obcego tonu schneidem, obraża się ciężko i, powróciwszy na kwaterę, pisze z miejsca podanie o abszyt. Po tygodniu w tymże wyszarzanym ubraniu cywilnym, w jakim dotarł niegdyś za Alpy, z chudym węzełkiem na wędrówkę nie wiadomo dokąd, lecz z miną gęstą i ambitem na czole zgłasza się do kancelarii pułkowej po swe papiery. Ku jego zdumieniu wręczają mu wmiast dymisji list od jenerała:
— 'Gdziekolwiek przystępują do służby publicznej, biorą na się zwięzłe prawidła, właściwe duszom wolnym. Porzuć, oddal postanowienie swoje. Poczciwy Lipczyński opuszczać mnie nie powinien...'
Tchnienie wodza, bijące wręcz od lapidarności słów wstępnych, i wraz potem akcent życzliwości osobistej sprawiły, że obrażony oficer zbeczał się w kancelarii, jak melduje jego pułkownik. Do obowiązków służbowych powiódł z takim impetem, że przepomniał całkowicie o konieczności odpisania jenerałowi; aż mu to pułkownik przypominać musiał. Ten obowiązek wersalski ciąży mu na głowie jak ołów. Zgotował wreszcie respons równie krótki, jak rzetelny:
— ‘Nie znajduję czasu i słów na wyrażenie czuciów moich...’
Człek był jednym słowem z tych, którym natura sama włożyła ambicję nie w piersi lub w głowę, lecz w serce. W tym ambitniku serdecznym była cała rasa jego. Taką bodaj — poza drobną bądź co bądź garstką wichrzących intrygantów — taką właśnie była olbrzymia większość tej drobnej szlachty, mieszczan i chłopów, która, zanim znalazła się na obczyźnie pod Dąbrowskim, tam w kraju wywyższyła ponad naród jako sztandar swego czucia i ducha — Kościuszkę.
Miał wtedy Kościuszko dar, intuicję, geniusz niemal sięgania każdym słowem i gestem do dna dusz ludzkich po ich najszlachetniejsze impulsy. Powierzchnej natomiast niskości wielu rodaków swych nie raczył dostrzegać, a cóż dopiero przejmować się nią. Gdy tu, w Paryżu, poczęto mu dołączać do listów w wycinkach z gazet francuskich najplugawsze paszkwile na Dąbrowskiego, odpowiedział flegmatycznie:
— 'Co do Annexów w listach, załączanych w dowód niespokojności niektórych współziomków, uważam to za prostą stratę czasu u tych, którzy się temi korespondencjami trudnią. Rząd francuski nie będzie was sądził podług tego, co kto nieukontentowany o was pisze. Będzie on was sądził podług czynów waszych'.
Jakoż nigdy nie zaprzątały jego myśli 'niespokojności ziomków'... w hańbieniu się wzajemnym, ani nawet ich 'nieukontentowania'... z jego własnej osoby. A bywały ostre, czy w Paryżu, czy też dawniej w kraju. Te sprawy nie sięgały wręcz jego uszu. Nawet to błoto, jakim nań bryzgano za rewolucji warszawskiej, nie czepiało się, rzekłbyś, jego sukmany białej.
Tak rzecz wygląda przynajmniej w ramach tradycji uczuciowej. Współczesnych mu, zwłaszcza legionistów, zastanawiać musiała jednak ta flegma, choćby w zestawieniu z szlachetną pasją Kniaziewicza, który rwał się wprost, by 'zetrzeć łby hydrze potwarzy', lub rozpaczą Wybickiego aż po ciężką z tego powodu chorobę.
Dziwnie dużo chłodu — nawet dla ludzi najbardziej mu oddanych — było przecież w tamtym cor cordium polskim.
Porzucenie na brukach Filadelfii tak głęboko doń przywiązanych: Niemcewicza i wiernego sługi swego, którzy na jego niegdyś prośby i łzy w Petersburgu pociągnęli z nim za Ocean z przekreśleniem życia własnego; kryta ucieczka po tak długiej gościnie z domu głęboko oddanego mu Barsa w Paryżu; tak przykre z czasem oziębienie do Dąbrowskiego i Kniaziewicza: a w zamian nieobliczalne sympatie, choćby dla chaotycznego samouka i łazika Pawlikowskiego, którego zrobił swym sekretarzem, dla usynowionego legatem arcykarierowicza Paszkowskiego — wszystko to było i będzie prawdopodobnie nieraz przedmiotem rozważań. Nie ma powodu wnikać tu w szczegóły tych spraw.
Odmieniły się czasy. ‘Unser Abgott’, jak pisać będzie Kniaziewicz do Dąbrowskiego, przestawał być bożyszczem. 'Stoik Legionów', tak miły Fiszer, wypowie, jak zawsze, całą prawdę bez ogródek: — 'Żałuję Kościuszkę, że przy tak obszernym doświadczeniu jeszcze nie doszedł do tego, aby poznał tych, którymi się otacza'.
— 'Wszyscyśmy mu jednakowo podejrzani' — stwierdził wreszcie Kniaziewicz w imieniu swoim i przyjaciół. — Lecz i niedawną serdeczność Waszyngtona nawet spłacał ponoć Kościuszko kosooką nieufnością. Ten głęboki uraz psychiczny, tę ropną bliznę Wschodu na swym sercu polskim zawdzięcza niewątpliwie śledztwom i przejściom petersburskim. Był zbyt prosty i prawy nawet w stosunku do samego siebie, by móc nie utrapiać się tym niekiedy:
— 'Wiek to podobno najbardziej poduszcza do podejrzeń — próbuje tłumaczyć siebie z tą przedziwną prostotą swą. — Wyznaję — powie innym razem — żem nieufny, ale dziwnaż to: po tylu przejściach?!'...
Był Naczelnik 'kochany od żołnierzy', jak zresztą przez wszystkich. Przyjmował te trybuty hołdowniczej miłości dlań niczym kobieta: przesyłał w zamian legionistom 'ucałowanie dla każdego'. Dąbrowski troskał się o swych 'gemajnów' po męsku: żaden dowódca chyba nie wypisał w życiu tyle o butach i gatkach; przewija się tego bez liku w jego korespondencji, w najrozmaitszych tonacjach uczuciowych: istny poemat niedoli żołnierskiej.
Żołnierz natomiast żywił dlań respekt wielki, a w boju ufność żelazną. I również, tyle tylko. Żadnej dobroduszności w imionisku (jenerałem tout court zwali wszyscy), żadnych na ciepło anegdot o nim lub kawałów serdecznych po koszarach, jakich nie brakło nawet w wojsku... Suworowskim.
Zbywało mu w duszy na Kościuszkowej magii serdecznej.
Nie był zdolny przemawiać do imaginacji polskiej.
Wnuk pancernego towarzysza spod chorągwi Sobieskiego, żołnierz w trzecim pokoleniu, człek o twardym grzbiecie, wysztywnionym w dodatku edukacją niemiecką, powiększał rozdźwięk z sentymentem swych rodaków i tym jeszcze, że w przeciwieństwie do Kościuszki i tylu mniejszych, o popularność nie tylko nie zabiegał, lecz wyraźnie — gardził nią, czyniąc jej po tylekroć na wspak i na przekór. W czas nagonki paryskiej powołuje się aż dwukrotnie (w rozmaitych wersjach) na słowa pisarza wojskowego Montecucculego: — być jak skała odpornym; robić swoje jak najlepiej i znosić obmowy; lekceważyć opętańców, gardzić oszczercami, a oglądać się jedynie na sąd ludzi najbardziej wartościowych.
Martwiło to wszystko z dawna już jego niańkę polityczną, Wybickiego:
— 'Jenerał nie miał pojęcia o tej popularności, z którą liczyć się jednak trzeba, a w republikanizmie ulec niekiedy wypada'.
Nastał czas, gdy ulec jej musiał.
* * *
Onego dnia, gdy nadeszły pierwsze listy Kościuszki, a kaprale w koszarach odczytywali ludziom odezwę jego 'do obywateli żołnierzy', wezwał Dąbrowski wszystkich oficerów do kwatery głównej, by im oznajmić, że posłał już Naczelnikowi 'raport powinny' z dotychczasowych działań swych pod jego nieobecność w Europie, wraz z zaręczeniem, że uznaje nadal w 'Osobie Jego' swego naczelnika i wodza. W jego też ręce złożył przez adiutanta Wasilewskiego komendę Legionów.
Co obwieściwszy, powiódł swym okiem wyłupiastym — na surowość, znaczy się — po twarzach jenerałów i oficerów. Zrozumieli: baczność!
Sprężyli się w mig. I słuchają, co powie. Opięty tym razem szczelnie w mundur, z głową uwisłą na uszach w tym olbrzymim kołnierzysku munduru polskiego, z twarzą bardziej czerwoną niż zwykle, stoi tak oto przed nimi, świeci łysiną i sapie tymczasem.
Sposępniał coś bardzo.
Podjął wreszcie rękę do gestu — przemówi. Lecz oto ramię opadło mu samo w łokciu.
I nagle opuścił izbę.
W prężnym zwrocie i chrzęście równym jak pod komendę zwrócili się za nim wszyscy, wbijając oczy wojskowego posłuchu w drzwi już zamknięte. Zbyt krótko, zwięźle i szorstko odbyła się dla nich ta chwila uroczysta; sentyment polski nie wyszedł na swoim.
Więc jęli szeptać między sobą i radzić jak w klubie. Gdy panowie w tych naradach doszli do Punktu, trzymający pióro (a znalazł się wnet taki) zasiadł u stołu, jakby na spisanie konwencji. Tym razem był to jednak tylko list do przytomnego za ścianą, podpisany wraz przez wszystkich:
—...'Umie korpus oficerski Polaków czuć szacunek welkości tego kroku Twego, a ufność jego w Tobie niech ci przynajmniej zaręczeniem na czas przyszły będzie, że sprawiedliwość duszy i czuciu Twemu odda'...
Dobrze trzymał pióro sekretarz przygodny.
Jeszcze wymowniej wypowie to zbiorowy list Legii drugiej (z 4 Brumaire'a VI r.):
— 'Wyznajem słabość naszą, iżbyśmy zupełnie stracili nadzieję na odnowienie ojczyzny naszej, gdybyś Ty nie był na naszem czele. Nikt lepiej, nikt rzetelniej prowadzić nas do niej nie może, jak Ten, który w klęskach naszego bytu był sławny zwycięstwy, jak Ten, który nas tu we Włoszech utworzył i gotował nam drogę chwały — co mówią i przysięgają na słowo honoru:...' (następują podpisy).
List ten wywołały niewątpliwie okoliczności ówczesne (może na przeciwwagę oszczerstwom i knowaniom). Odczuwano bądź co bądź potrzebę wypowiedzenia się aż z takim naciskiem — przysięgłym tym razem zaręczeniem świadków żywych przed oną sprawiedliwością czasów przyszłych, o której wspomina odezwa rzymska.
Czas jednak i ludzie najmniej pochopnie oddają sprawiedliwość 'czuciom' wyrzeczenia i samozaparcia.
Tom drugi - POGROBOWCY
________________________________________
PRZYJAŹNI WOJACKIE
________________________________________
Kult przyjaźni był czymś więcej niźli modą owych czasów, a idealizował to uczucie w poezji nie tylko Schiller. Młodzież legionowa, przerzucona tak gromadnie w świat Zachodu, nasiąkała jak gąbka nie tylko duchową, lecz i uczuciową atmosferą Europy ówczesnej. Listy tych ludzi, tak jędrnego zazwyczaj słowa, zaskakują nas w rzeczach przyjaźni niespodzianą afektacją. Nawet starszy już, chłodny i sztywny półpanek Wielhorski potrafi napisać do poczciwca Wybickiego: — 'Spójrz na samego siebie oczami duchowemi, a poznasz, że kto doznał Twojej przyjaźni, cenić ją będzie do śmierci'. Młodzi oficerkowie przed otwarciem listu tegoż Wybickiego całowali kopertę, jak kobiety; a były to listy — mój ty Boże! — 'filozoficzne'.
Nie darmo sceptyk Chamand nazwie Wybickiego sofistą: była przyjaźń od wieków dialektyczną piastunką filozofii — czyż trzeba wywoływać aż cienie greckie? — 'Jeśli się mylę — wypisywano żarliwie przy świeczce koszarowej — oświeć mnie, a bądź pewien, że pójdę bez wahania za światłem przyjaźni i rozumu'. Były to dwa kanony czasów. — Pójdę i w śmierć, dodać by mu mógł każdy z nich, bo ona to przede wszystkim zaglądała im w oczy co dzień. Tacy to byli miłośnicy 'filozofii'.
Ponadto listy z samego Paryża pozwalały im w cieśni koszarowej odetchnąć bodaj chwilę szerokim tchnieniem 'epoki', na której ołtarzu mieli lada dzień dożyć swe życie młode — 'także i dla dobra ludzkości'. Oto miłośnicy humanizmu! najrzetelniejsi chyba? Taką też nasiąkali i poezją epoki, ucząc się spoglądać na siebie 'oczami duchowemi'.
Starym rodakom w kraju za ich wtedy ścianą pruską, rosyjską, i austriacką obce były całkowicie sentymenty podobne. Tam wystarczało po dawnemu rubaszne kamractwo wspólnych apetytów i interesów, a wspólna nienawiść do osób trzecich utrwalała najskuteczniej przyjaźni polskie. U nas — powie twardo Rzewuski — potrafią się ludzie przyjaźnić bez cienia wzajemnego szacunku'.
Zresztą na świeżych ruinach państwa, rodów i rodzin, w nagłym potarganiu tylu społecznych więzów między ludźmi, nie mógł zakwitać przedromantyczny kwiat drużby rycerskiej. Zastanawiać będzie zawsze przedziwny chłód, z jakim Kościuszko otrząsał z siebie najgłębsze przywiązania doń ludzi, z chwilą gdy stawali się dla niego zbędni — o czym mówiło się tu już.
W biegunowym przeciwieństwie do Kościuszki stała się przyjaźń dramatem życiowym dla Dąbrowskiego. Miał przeżyć ów dramat niemal po groźną granicę załamania się wewnętrznego.
* * *
'Gdym dla Rzeczy powszechnej pomieniał swój spokój i szczęście na te utrapienia bez liku — pisze do Tremona (26 Ventôse'a r. V) — nic mi tak bardzo nie dolega, jak to życie bez przyjaciół, bez kogokolwiek, komu by można się zwierzyć, wyznać zgryzoty swe, obcować z całym zaufaniem i uradzić niejedno'.
Tremo, na pół spolszczony syn Stanisławowskiego dworaka, miał ludziom do rozdania nie tylko galijski entuzjazm swej duszy młodej. Prawdziwie jak rycerz średniowieczny, gotów był bronić każdego z uciemiężonych, który by potrzebował jego pomocy. Poznaje przypadkowo w Poznaniu jakiegoś jenerała polskiego, któremu grozi więzienie pruskie; z miejsca ofiaruje mu swą pomoc i przewozi, przenosi go nieomal na wolną ziemię... saską. Z giętkością Francuza okaże przy tym na wesoło niezwykłe zdolności konspiratorskie. Niebawem znajdzie się w Paryżu. Niedługo tu zabawił, bo z równą gotowością narażania życia swego będzie pierwszym emisariuszem porozbiorowej emigracji do Dąbrowskiego, przebywającego wtedy jeszcze w Warszawie pruskiej. A potrafił przy Francuz skojarzyć swą ofiarną służbę ideową z sprawą bardzo odmiennej natury: będzie zarazem wysłańcem bankierów paryskich do ich zbankrutowanego dłużnika, byłego króla Stanisława. Ten Don Kichot rewolucyjny, obarczony aferą finansową, wpadnie na kapitalny pomysł podwójnego zakonspirowania: będzie już od Lipska podróżował do Polski z obrazami 'szkół starych', jako ich handlarz. Osłoni go to najniezawodniej przed czujnym okiem policji pruskiej i otworzy niechybne widoki dotarcia do strzeżonego bacznie przez Rosjan króla w Grodnie.
Misja polityczna udała mu się lepiej od pieniężnej. Gdy ten splot okoliczności konspiracyjno-finansowych, a docisk biedy w dodatku zmusi go do długiego ukrywania się w bezczynności, żali się w liście do Laroche'a, byłego posła francuskiego przy królu Stanisławie:
— 'L'odieuse inaction! Albo służyć ojczyźnie, albo bić się z innymi w dobrej sprawie...'
Która to była ojczyzna, którzy zaś ci inni, nie ustaliło się w nim może tymczasem; wiele bo rzeczy nie zakrzepło wtedy jeszcze dogmatem w sercach ludzkich. Nie najgorzej wychodziła na tym ich bujność. Tak czy owak, ten syn francuskiego przedpokojowca na zgniłym dworze Stanisławowskim stał się jednym z najszlachetniejszych entuzjastów nowego pokolenia.
— 'Siostra moja, którą miłuję i czczę nad wszelki wyraz' — wykrzyknie po półrocznej bezczynności — dostarczyła mu wreszcie środków na rycerstwo, właśnie jak w średniowieczu. Nie szło tu oczywiście o konia, miecz i zbroję, lecz o chudą kabzę na dyliżanse pocztowe, by móc dotrzeć za Alpy. Dąbrowski bowiem nie zmarnował czasu: po porozumieniu się przez niego z emigracją paryską już tam we Włoszech tworzył Legiony.
Z pół drogi do nich, z Lipska, pisze Tremo do tegoż Laroche'a:
— 'Je goute déja le plaisir de voir ces héros, ces défenseurs de la liberté!... Oh! que de raisons pour relever le courage..'
Niewiele rąk bohaterów uścisnął w Reggio, był bowiem sam jednym z pierwszych. Stał się bezpośrednim w polu organizatorem pierwszych kadrów legionowych. On pierwszy objeżdżał wraz z Dąbrowskim 'zakłady' jeńców armii austriackiej, by swym gorącym sercem Francuza wywabiać z nich ochotnika polskiego; on nie tylko ćwiczył ich na ład nowy mustry rewolucyjnej, lecz przepajał owym duchem 'obrońców wolności'; on wreszcie swym 'en avant, citoyens!' porywał do pierwszych bojów to wąsate i ciężko następliwe chłopstwo polskie.
Niedługo bił się tak pod Dąbrowskim w jego dobrej sprawie. Poległ śmiercią najstraszliwszą i na wojnie.
Mieszkańcy któregoś z górskich miasteczek włoskich napadli znienacka na szczupły garnizon francuski, przetrzebili go nieco i spędzili w dół. Przerażony tym Tremo doprasza się, narzuca za pośrednika i mediatora: z małą garstką żołnierzy polskich udaje się do zbuntowanego miasta, by tamtych Włochów oświecić, co im grozi, oszczędzić nieszczęsnym pożogi, ruin i rzezi w pień. Przyjęty kornie i zwabiony w zaułki, tu opadnięty i spętany, zostaje na rynku tej mieściny spalony za żywa.
Spłonął entuzjazmem.
Dwaj najwierniejsi przyjaciele Dąbrowskiego, Tremo i Chamand, dobierali się swą żywotnością do dawnej w nim pogody ducha, a ukrytym powinowactwem temperamentu obu narodów wyzwalali w nim wręcz polskość, którą zatłumiać już w nim poczynała oną porą rozpętana nagonka rodaków i sentymentalno-ołowiane kamractwo Pflugbeila. Nie brak było powodów, że tak głęboko przywiązał się do tych obu pół-Francuzów.
Po śmierci Tremona przerzuci całą potrzebę uczuciowości swej na Chamanda.
— 'Wreszcie wyrwaliśmy się z Neapolu i jesteśmy w pełnym marszu' — powiadamia go o wszczętym pochodzie na wojnę przeciw połączonym siłom austriacko-rosyjskim. Idzie wreszcie przeciw obu zaborcom Polski, a wojsko jego jest dobrego ducha. Zostało też ono po raz pierwszy należycie zaopatrzone przez naczelne dowództwo francuskie. — 'Niczego nam nie będzie brakowało. Co mówię! A Tremo?!... Gdy się uściśniemy na powitanie, łzy nasze jemu się będą należały, bo był przyjacielem naszym, i to z takich, którego strata wszystkich nas dojmie zrozumieniem, co nam ubyło wraz z nim'.
Wbrew rozkazom marszu przez Sienę do Florencji zbacza Dąbrowski samodzielnie na Perugię między innymi dlatego — ‘ponieważ jest to jedyny sposób najprędszego zobaczenia się z Tobą' — pisze do Chamanda. Z północnego frontu dochodzą tymczasem wieści złe. Ogarnia go wzrastający z dnia na dzień niepokój. I niecierpliwość ujrzenia co prędzej tak potrzebnego mu teraz powiernika. Nigdy w życiu nie zdarzyło mu się napisać słów równie ciepłych: złych przeczuć zmora wyziera z tego wybuchu serdeczności:
— 'Jakże się cieszę, że Cię ujrzę, że Cię uścisnę i powiem, żem jest Twój szczerze. D...'
Doczekał się go wreszcie. Nie na długo. Ledwie wyruszyli razem w pochód dalszy, gdy na pół drogi do Florencji poległ i Chamand. W ciągu niespełna pięciu miesięcy odebrała mu wojna obu najbardziej oddanych mu i najbliższych ludzi.
Podobnej rozpaczy nad stratą przyjaciół daremnie by szukać w uczuciowości polskiej, zwłaszcza takiego jej wyrazu. Obie te mary nie odstępują go na krok: żyje wspomnieniami 'w bólu i męce', jak wyznaje.
Te wspomnienia nieustanne podrażnił tylko list żony, pełen zapewne tyleż perswazji, co i wymówek za uleganie takiemu aż przygnębieniu, a kończący się — po kobiecemu — na szczegółach błahych. Idzie jej o... die Mopka: ot! o psinę jakowąś tego wabienia polskiego. Staje się tu owego stworzenia pół-polskie miano istnym symbolem sentymentalizmu, co przyłasza się, bywa, natrętnie do nóg i w takiej chwili nawet, gdy najrzetelniejszy ból za gardło wręcz chwyta. Bo tego właśnie drobiazgu uczepił się z szczególnym poirytowaniem, odpisując jej przekornie:
— 'Polubiłem Mopkę i mam ją u siebie nieustannie na oczach. Dlaczego? Bo należała do przyjaciela mego... Pamięć o nim tkwi mi w głowie jak oko me własne. Dlaczego?!... Bo był przyjacielem moim'.
Toż to krzyk targniętego bólu.
* * *
Listy do Dąbrowskiego pisywał Chamand przeważnie po niemiecku, wiersze natomiast 'klecił' polskie. A że po francusku wysławiał się 'pięknie' (zazdroszczono w Legionach), po włosku niebawem jak Toskańczyk, że 'mówił dobrze i mówić lubił', rozrywały go sobie damy po salonach Rzymu. Miał stąd 'koneksje towarzyskie' we wszystkich miastach włoskich. Ale młódek w tamecznych towarzystwach nie uświadczy, ich zaś kobiety dojrzałe widzą się nam przekwitłe — nie dziw, że wracając z salonów znakomitych dam włoskich, użalał się przed Dąbrowskim (z tą zarazem złośliwością w stronę 'starożytników' legionowych):
— 'Koledzy pomówić mnie mogą teraz słusznie, żem się, jak oni, rozmiłował w Antiquarium rzymskiem'.
Wysłał go raz jenerał wraz z drugim oficerem 'w expedycji poufnej' do rządu Cisalpiny w Mediolanie. Po drodze, z Florencji, pisze doń Chamand (9 Prairiala VI r.), tym razem po polsku:
—‘...A że wszystkie nadzwyczajne przypadki na mnie właśnie czekają, więc musiało mi się trafić, żeśmy w Sienie najechali na straszliwe trzęsienie ziemi, które wszystkich mieszkańców i papieża wypędziło...' (Po zajęciu Rzymu wywieziono papieża do Sieny). Obaj legioniści tymczasem nie kwapili się do ucieczki za mury: raz, że wszystkie konie przepadły nagle z miasta, po wtóre, że byli głodni. Wśród zabitych na głucho sklepów znaleźli ku zdumieniu swemu otwartą botegę — 'której właściciel, kalwin z Szwajcarii chciał pokazać, że ponieważ katolicy nie wierzą w predestynację, przeto są wszyscy tchórze, a największy między nimi jest papież'. W tej to lokandzie śród walących się murów kalwin zagorzały zgotował im wieczerzę. Zakropiwszy ją suto, jął Chamand z towarzyszem deklamować szumnie z Horacego, aż się roznosiło po ciemnym mieście w nagłych ciszach śród gruchotów zwalisk: — 'Et si fractus illabitur Orbis impavidum ferient ruinae' — gdy się zawali świat zachwiany, nieustraszonego zasypią ruiny.
'Tandem te facecje — pisze do Dąbrowskiego o trzęsieniu ziemi ten zuch legionowy — bardzo opóźniły podróż naszą'. I w toku tegoż wiersza następuje jego... raport służbowy. —Francuz-że to, do licha, w takich aż barwach fantazji polskiej?! No i polskiego niedbalstwa wraz? Nieco wolteriańskiej farby Francuza puścił mimo wszystko: nie sprostował urągliwości kalwina. Papież nie tylko nie opuszczał Sieny, lecz obnoszony po ulicach w lektyce z narażeniem życia powściągał panikę tłumów błogosławieństwami. Co więcej, nazajutrz, gdy ziemia ledwie chwiać się przestała, przyjął Polaków właśnie, a był na tej audiencji — jak wiemy skądinąd — i Chamand sam. Pius VI, mówiąc o Legionach w Rzymie, uniósł się tak bardzo, że pobożny towarzysz Chamanda wyszedł przerażony, nie wiedząc, 'czy nas Ojciec Święty błogosławił, czy przeklął?...' Chamand, trzeźwieć i sceptyk, tak dalece nie przejął się tą chwilą groźnie uroczystą, że po prostu przemilczał ją w swoim liście.
W życiu koleżeńskim trzymał się dość na uboczu. Wśród największego rozgwaru oficerów potrafił przycupnąć w kącie przy stoliku i, ogłuchły na wszystko, pisać coś gorączkowo. Przytrafiło mu się niegdyś, w kraju jeszcze, że na taką właśnie chwilę wpadł Kniaziewicz, by mu się użalić na wielką przegraną w karty. Chamand słucha niby, ale pisać nie przestaje. Nagle uderza w stół:
— 'Poddałeś mi końcówkę do umiłowanej myśli'. (Po dzisiejszemu znaczy to po prostu: rym do wiersza).
— 'Ja mu się zwierzam z nieszczęścia, a on końcówki wierszowe z tego wyławia?!... Bij się ze mną!'
I omal nie doszło do pojedynku — o rym. Jedyny to chyba wypadek w dziejach poezji.
Nie tylko takie perypetie przechodziła jego muza wojenna.
W swych stosunkach towarzyskich nasiąkł tak dalece obyczajem włoskim, że uległ nawet niechęci pań rzymskich do munduru wojskowego. W barwnym fraczku, w kapeluszu stosowanym i peruce harcował po alejach Villa Borghese, asystując konno damom w carozzach i nawiązując te preliminaria romansowe, jakie zadawnionym obyczajem rzymianek trwać musiały — z reguły przynajmniej — bardzo długo. (Trubadurska cierpliwość amantów rzymskich, tak przecząca pozornie wszystkiemu, co wiemy o nich od czasów Renesansu, zdumiewała jeszcze Taine'a nawet. Dość liczne dowody tej cierpliwości złożył przedtem Stendhal w Mediolanie. To wielkie imię Chamandowego rodaka i współcześnika-przypominać się tu może będzie niejednemu; a sprawi to może coś więcej nad powinowactwo rasy, czasu, obyczaju i atmosfery włoskiej).
Owe zaloty nieskończone Chamanda zniecierpliwiły wreszcie nawet jego konia wojskowego pod wierzchem. — To nieobyczajne zwierzę na sam widok karet wpadać poczyna w dziki szał uskoków, wierzgów i wolt — uskarża się znów w liście do Dąbrowskiego. — Do własnej wolty z siodła i ośmieszenia się przed damami wolał się nie przyznawać. Wiedziano o tym co nieco w pułku, gdzie jego niefortunne zaloty musiały być przedmiotem częstych wesołości, skoro uwieczniły się aż w czyichś pamiętnikach: Gdy na przedpokojach któregoś pałacu gotował się Chamand przed zwierciadłem do wkroczenia na posadzki, sprzączka zdejmowanego pieroga zdarła mu z głowy perukę. Jego zaś 'Mopka', stworzonko, widać, równie towarzyskie, wesołe i złośliwe jak jej pan, schwyciła tę perukę w zęby i dała z nią susa wprost między damy w salonie. Nieopanowanym odruchem poskoczył za nią — pod okrutną salwę kobiecego śmiechu. Zwłaszcza księżna Lamertini, wymachując rączką i wachlarzem, zanosiła się jak trelem włoskim wybuchem nie tyle wesołości, co zdumienia: ten jej wielbiciel polski okazał się znienacka... i łysym, i starszym już panem.
Takimi to anegdotami, Bogiem a prawdą może i zapożyczonymi z jakiejś Commedia dell'arte, upamiętniła zazdrosna młodzież afekty starszyzny legionowej do znakomitych dam włoskich, mając coś podobnego do opowiedzenia również o Dąbrowskim, o Wielhorskiego wąsach na zielono i o innych. Drogi tych złośliwców młodych były tu, oczywiście, mniej głośne i jawne, a zmierzały ku znacznie niższym progom. Wszystko to nie warte by było wspomnienia, gdyby nie ojcowska — i w tych rzeczach nawet — troska Kościuszki o młodzież legionową. Łącząc dwie, jakże odległe, sprawy potrafił Naczelnik napisać do Wybickiego jednym tchem:
— 'Komponuj na (!) wszystkie piękne marsze, a staraj się, abyś się uchronił od zarazy dam włoskich'.
(Kogo interesują ciągłe u nas kontrowersje co do autorstwa dzisiejszego hymnu: — Wybicki? Ogiński? — ten zwróci zapewne uwagę na to drugie już zaświadczenie, przemawiające pośrednio za Wybickim, w sensie przekomponowania przezeń motywu dawnego).
Ilekroć przytrafiło się Dąbrowskiemu wracać na kwaterę późną nocą, zastawał w tej porze Chamanda nad mnóstwem zapisanych ćwiartek papieru. I on coś tam komponował, choć nie muzykę; pewnie nie klecił też i wierszy tym razem, sądząc choćby z ilości tych kart zabazgranych. Jenerał, chrząkając z nieukontentowania, nawet rozmowy z swym adiutantem nie wszczynał; mruczał tylko coś pod nosem o dwojakiej tu cnocie kobiet: łatwej dla mądrego, trudnej dla takiego ot niezguły, co woli się wypisać, wmiast...
Ten zawiew kobiecości, niczym zwierzyny łownej, jaka trafem zabiegała im drogę w pochodach, świdrując Polakowi w nosie jak tabaka, stawał się dla światowca Francuza delikatną perfumą: l'odeur de la femme zalotów nieskończonych. Tylko że myśl jego ponośna odbiegała od nich niewątpliwie daleko na onych ćwiartkach papieru, zapisywanych po nocach.
Nie znajdywała ta literatura aprobaty dowódców obu: jeden chciał się z nim bić o 'końcówkę wierszową', drugi w zrozumiałym przesycie olbrzymią korespondencją swoją mógł był znienawidzić 'przeklętą pisaninę!' (Minęły czasy, gdy sam wiersze pisywał).
By temu rozmiłowaniu się przyjaciela w papierze dać folgę przydatną, obarczył go wódz zadaniem nie lada.
Szło o 'chorągiew Mahometa' i szablę Sobieskiego, złożone ongi po zwycięstwie wiedeńskim jako wota królewskie w Loretto. Chamand stwierdził przede wszystkim nie bez sytysfakcji wolteriańskiej, że drogocenne kamienie szabli zamieniono już dawno szkłem barwnym. O zwrot tych pamiątek dopominała się Legia gwałtownie. Rzecz nie była łatwa. Samo jej poruszenie podrażniło opinię włoską. Kazał mu tedy jenerał zgotować umotywowany historycznie memoriał w tej sprawie, zasobny zarazem w akcenty, trafiające do przekonania rewolucyjnym komisarzom francuskim w Rzymie. Chamand musiał zaciągnąć na głowę kaptur mniszy: zagłębić się w dokumenty łacińskie archiwum watykańskiego. Z tego podwójnego zadania, bo historycznego i dyplomatycznego zarazem, wywiązał się świetnie, jak zaświadcza dzisiejszy badacz dyplomatyki polskiej.
Wydobytą owym trudem Chamanda chorągiew Mahometa przekaże z czasem Dąbrowski warszawskiemu Towarzystwu Królewskiemu (Przyjaciół Nauk). Będzie ona powiewała na ulicach Warszawy w Noc Listopadową.
On tymczasem, wylazłszy z tych papierzysków watykańskich, otrząsał się jak szczur opylony w młynie. I całą złość za tak długie przysiadywanie fałdów wywarł na 'relikwiach narodowych', o których wywodził tak szumnie w swym memoriale, by niebawem w kościele św. Stanisława w Rzymie przyjmować je w imieniu Legionów z namaszczeniem oficjalnym.
— 'Radziłbym dies Zeug — napisze do Dąbrowskiego w poirytowaniu — te graty wywieźć stąd czym prędzej, bo mam to polityczne przeczucie, że my niedługo wylecimy z Rzymu'.
Zachował się po tym sceptyku przekornym jedynie ów memoriał francuski i niemiecka przeważnie korespondencja. Co zawierały inne 'pisaniny Chamanda', niewątpliwie polskie, jak i wiersze jego, odgadywać by daremnie. To pewna, że nie brakło im 'ducha i dowcipu' (jak wtedy mówiono o talencie), a nade wszystko francuskiej pasji do wnikania w naturę ludzką: zaświadczą o tym dalsze jego listy.
On jedyny poza Kniaziewiczem postanowił 'zetrzeć łby hydrze spotwarzań' Dąbrowskiego.
— 'Chciałbym, aby generał mógł mieć wgląd w korespondencję Kończy. — Generał nic nie wie, co tamto bractwo w cichości nań knuje'.
No i dostarczał sam takich wglądów. A nie tylko w tym wypadku. Na tej śliskiej drodze potoczy się gładko. Doszło niebawem do tego, że otrzymywał zlecenie od jenerała, by dostarczył, na przykład, list Neumana do Grabowskiego ‘możliwie w oryginale’. I Chamand wierny — na ciemnych drogach takich zabiegów — zdobywał podobne oryginały. Pełno ich w archiwum sztabu. Zaskakuje nas ten Fouché Legionów. Jak tamten przy Napoleonie, wiedział i on niebawem wszystko o wszystkich.
W swych listach nie szczędził przede wszystkim tych, których choć przez chwilę podejrzewał zazdrośnie o wpływ na Dąbrowskiego. — Ledwie Rymkiewicz zjechał do Rzymu, Chamand donosi:
— 'Niech sobie generał wyobrazi, Rymkiewicz był przez pięć lat jezuitą w Nowogródku!'... (Tu nieskończone wielokropie domyślników, aż po długi koniec wiersza. Wyobraźnia wolterianina rada by każdą z tych kropek zamienić w żmijkę sugestywną).
Po niejakim czasie pisze:
— 'Ex-jezuita Rymkiewicz wraz z trzema adiutantami (był między nimi, jak wiemy skądinąd, i Godebski) wyjechał z Rzymu w mgłę i noc. Naszym chwalebnym zwyczajem wyprawił nam na odjezdnem strzemienną popitkę ('Trinkgelage'), na której toastowano w rozlicznych językach, a zawsze z budującym entuzjazmem na zdrowie światła i prawdy'.
Takim to językiem aluzyj dalekich i sugestyj jadowitych będzie mówił i o Wybickim, podrażniony tą przyjaźnią i szacunkiem, jakie żywił dlań Dąbrowski. Donosząc mu mianowicie w rezultacie swych przeszpiegów, jak to 'generał Grabowski zapija się z rozpaczy, siedzi bowiem po uszy w długach', wzdycha sentencjonalnym z umysłu banałem: — 'Tak to niecnota sama się karze!' — by dodać wraz z przecherną złośliwością:
— 'Podobnież sama wynagradza się i cnota, w własnem zwłaszcza mniemaniu. Więc miejmy nadzieję, że wynagrodzi tak samego siebie i sofista Wybicki'.
Nie jezuita, to sofista! Nie lubił 'cnoty' polskiej, jakby nazbyt dlań wystawnej w gestach. Więc cierpiał coś i do Kościuszki. Dworował sobie z siermiężnego niegdyś Naczelnika, że on to właśnie nie zna 'tonu ludowego' żołnierza polskiego. Wydrwiwał jego zacne pomysły republikanckiego w wojsku katechizmowania parobczaków pańszczyźnianych z Galicji. Wesoło usposabia go ogłoszony w tym celu przez Kościuszkę konkurs literacki oraz patriotyczna nagroda tego konkursu: 'polska klacz szpakowata'.
Z tego wejrzenia Francuza na sprawy i sentymenty polskie wyziera wolteriańska pasja pamfletowa z jej żądłem świdrowatym. Umiał bądź co bądź podkopywać się pod wszystkie sympatie i poważania wodza: oczyszczać sobie pole wpływu na niego.
Nie przeoczy na wszelki wypadek i Godebskiego. Z nim załatwi się nie tyle złośliwością, co chwytem fachowym już niestety: przejmie listy jego, pisane z wielką serdecznością do wrogów Dąbrowskiego. Z Kniaziewiczem będzie postępował oględniej, upatrzył sobie bowiem jego miejsce tymczasowe: szefa Legii pierwszej. I nie zaśpi odtąd spraw swoich.
Trudno obronić Dąbrowskiego od zarzutu pielęgnowania faworytów i ich nałogów odwiecznych: zabiegliwego dyskredytowania wszystkich, którzy jakkolwiek wejść mogą w drogę kariery.
Mimo dwuznacznego co najmniej stosunku do kolegów oficerów, był Chamand powszechnie kochany w szeregach (twierdzi Dąbrowski), choć żołnierzom nic szczególnego nie wyświadczył. Po prostu charmeur salonów miał widać dar czarowania i gromad. A przychodziło mu to łatwo, był bowiem — Francuz — szczerszym i rzetelniejszym demokratą nawet od tej szlachty polskiej i mieszczan, którym równość i braterstwo z chłopem udawały się zawsze licho. Bez cienia polskiej łaskawości lub protekcjonalizmu, wystarczała mu i przed frontem dość pospolita kokieteria francuska w obejściu z ludem: lada jaki gest fraterni, żart niezbyt złośliwy i wraz potem zez wesoło-serdeczny.
Rozbłyskiem oczu i zębów oglądała się wszędy za Chamanem, budzona z zadrzemania, pogoda i wesołość Polaków.
* * *
Na jakichże to jednak drogach dobierał się Chamand do schowków tajemnic cudzych? Wskazał mu ją, przyznać trzeba Dąbrowski sam: — 'Niech Ci dostarczy oryginału lub przepisze Chadzkiewicz'.
Tu wynurza się przy Chamandzie ostatni bodaj z wielkich awanturników osiemnastowiecza, bujniejszy od Casanovy, słynny wtedy okpiświat potrójnego rzemiosła: szpieg, szuler i kawalerzysta 'odwagi lwiej'. Ledwie zjechał ten były kapitan Suworowski, były podpułkownik polski, w krajach niemieckich wsławiony szulerką jako graf Denhoff, zakrzątał się, odmieniec, i w Rzymie za żerem nowym. W samej Villa Borghese powstała polska jaskinia szulerki pod jego ukrytym kierownictwem, dystyngowanym na zewnątrz patronatem jenerała Grabowskiego, a z przynętą osobliwych balów dla bogatej młodzieży rzymskiej. Jeśli który z oficerów poczciwych w trosce o 'konduitę naszą' ściskał pięści na 'imposturę łotra', powściągał się mimo to ostrożnie: spotkanie się na włoskie florety z tym ostatnim zabójcą markizów wróżyło na jedno tylko. Osłaniała człowieka pancerzem czelność nade wszystko, za czym odwaga, a w końcu — magicznym już kręgiem — zabobonna wiara ludzi w jego niezwalczone szczęście życiowe i orężne.
— 'Rzecz trudna do uwierzenia — powiada stary Rzewuski — że szalbierze kartowi utworzyli w ostatnie lata bytu Polski istne władztwo, potęgę silniejszą od tej, jaka opierała się na prawie krajowem... Ta osobliwa federacja miewała w Warszawie swoje zjazdy, swą organizację, swą policję, swoich podkomendnych w zawodzie szachrajstwa. Wszystkie bilardy, wszystkie domy publiczne były pod ich dyrekcją; w każdym zamtuzie były zielone stoliki'. A zaciągała się do tej federacji młodzież ogładzona, 'nawet z wyższych sfer towarzyskich, ograna i w długi wpędzona przez Miączyńskiego i Chadzkiewicza...' Ci młodzi ludzie, 'co zerwali z ukształceniem swego narodu, a nie doszli do francuskiego, w chwilach wolnych od kart i rozpusty cielesnej oddawali się rozpuście intelektualnej, dowcipnemu rozumkowaniu', które wiodło ich drogą quasi-francuską 'do całkowitego cynizmu życiowego i publicznego'.
Sądzono było, że na najzdrowszym ciele synów, w Legionach, wezbrać miała wrzodem osoby Chadzkiewicza cała ta ropa przedrozbiorowej zgnilizny ojców.
Nie o nią jednakże tu idzie, lecz znów o Dąbrowskiego — w przedziwnym zbliżeniu się tych obu krańców ówczesnego życia polskiego.
— 'Ja, syn Fortuny, zawżdy szczęśliwy!' — czy podobną fanfarą na cześć żyda obwieszczał kto kiedykolwiek tryumf swej doli?
Te słowa nawiązują niejako jego korespondencję z Dąbrowskim. I same przez się mogły być kluczem tej zażyłości szczególnej. W typach wielkich awanturników kochało się osiemnastowiecze; ulegał tej ciekawości i król Stanisław. Tamten zaś uwodziciel, nie kobiet (stał o nie mało), lecz życia samego, piennym kielichem swej żywotności upajał, odurniał sądy ludzkie o sobie. Tu, w Legionach, sąd Chamanda przede wszystkim, który całkiem stracił głowę dla nowego przybysza; za czym i Dąbrowskiego po trosze.
W mętne wody swarów legionowych zarzuciły niewiadome ręce nader przebiegle wędkę niezaprzeczalnej waleczności tego przybłędy. Mimo ostrzeżeń samego instynktu wodza (w pierwszej chwili przeraził go jakoby przyjazd Chadzkiewicza), połknął jednak Dąbrowski tę przynętę: pokumał się z osobnikiem. I zaliczył go do nadkompletnych w Legii pierwszej. Jakże mógł być zresztą obojętny na obietnice jego, że własnym sumptem (niechby i karcianym!) wystawi brakujący wciąż Legionom regiment kawalerii.
Inną szczodrość zechce przybysz zaaplikować oficerom i żołnierzom Legii nieco później, już po wojnie neapolitańskiej: wykupić na własny rachunek ich żołd zaległy niemal od roku: proponował krocie asygnat austriackich — podrabianych i puszczanych w obieg w cichej spółce z samym Barrasem w Paryżu. Do ubicia takiego targu Dąbrowski oczywiście nie dopuści (jedna dywizja francuska wpadnie), ale o tej wysokiej, acz podziemnej protekcji w samym rządzie rewolucyjnym mógł się był zwiedzieć zawczasu. I stąd może także jego oględność w postępowaniu z człowiekiem.
Nagły wybuch wojny neapolitańskiej uwyraźnił stosunki wzajemne.
Zapowiadając się głucho na północy pochodem wojsk koalicyjnych austro-rosyjskich przeciw armii francuskiej, wszczęła się ta wojna nagłym od południa zagrożeniem Rzymu przez wojska neapolitańskie pod dowództwem austriackim. To zaskoczenie oraz bunt ludności rzymskiej zmusiły słaby garnizon francusko-polski do opuszczenia miasta. Stało się, jak przewidywał niedawno Chamand; ziściło się jednak, jak zwykle przewidywania takie, nagle i niespodziewanie:
— 'Miałem tyle tylko czasu, by pożegnać panią generałową, która wyjechała z Pflugbeilem’. Czyżby nawet w tym nagłym raporcie służbowym dawał Chamand folgę swej złośliwości niepohamowanej?) — 'Wszystko było już w rewolcie — melduje dalej. — W niespełna godzinę wzmógł się zgiełk na mieście. Poczęto ścinać Drzewo Wolności... Nadolski pozostał na Kapitolu. Wziąłem więc piętnastu grenadierów i rozpędzając wszystko po drodze, dotarłem doń i szczęśliwie do obozu'...
Wraz z Kniaziewiczem wyprowadzili z Rzymu garnizon cały, by za murami niemal wpaść w war bitew nieustających ’to z prawej, to z lewej strony Tybru, to z nieprzyjacielem (neapolitanami), to z chłopstwem, które wszędzie powstaje'. — Chamand 'sprawuje expedycje' trudne i krwawe: zdobywa szturmem miasteczko na wzgórzach, drwiąc potem złośliwie, w braku kogo innego, z siebie samego; nade wszystko z swych trofeów zdobycznych: — 'apteka i polowa... kaplica!' (wykropkowanie jego). Wyrwała go bądź co bądź wojna z grzęzawiska spraw śledczych, pozwalając doświadczyć ponownie sił i ducha na polu swych większych ambicji: wojskowych.
Przerwały się nagle i Chadzkiewicza wczasy obozowe; musiał czym prędzej opuszczać swój bank karciany w Rzymie. Zdążył jednak wywieźć ze sobą wielki 'wóz smakołyków', win najprzedniejszych i kufrów swej obfitej garderoby. Wyruszał strojny, giętki i zwinny jak Włoch na teatrze.
— ‘Héros s'en va-t-en guerre’ — przypomina się natrętnie strzęp jakowegos kupletu z zapomnianej opery-buffo. I prawdziwie: z takiej to właśnie opery Cherubiniego zaczerpnął był Chadzkiewicz swój dziwaczny pseudonim: Lodoisca.
Jednakże, ledwie w polu, ledwie poczuł zapach prochu i ujrzał szarże kawaleryjskie — bił się znów 'jak lew'! Czy nie jak wilk raczej? Mimo bowiem stroju, szyku i gibkości południowca, miał wyraz twarzy aż nazbyt północny — jawnie pono wilczy.
Będzie niebawem Dąbrowski mozolił się nad odczytywaniem raportów jego, bazgranych w kulfonach przedziwnie nieporadnych. (A oddaje się tu listy jego w transkrypcji najściślejszej co do litery. — Z Foligno tedy, bez daty, r. VII):
— ‘Proszę Generała, abyś do mnie na pisał do Folina Co mam ze sobą Robić? Teraz oczekuionc Generale twoich rozkazów mam honor wyznać żem jest...'
Lub innym razem:
— 'Wzienty w niewole od chłopów... powróciłem stamtont'.
I wnet potem:
— 'Ale ja jestem słaby gdyż mi dzisiaj Kule wyrżnęli. Ci chłopi są brutale...' Nie dość, że mu wzięli 150-u ludzi — 'moich własnych', pisze, oraz 'garderobę', oburza się szczególnie — ale w dodatku zabili mu ‘hułana’ i czterech oficerów francuskich. — 'A mnie dali kulę w sam bok'.
Na wojnie był w tym może i wdzięk pewien, wprawdzie kapralski raczej niż jeneralski, ale mogący od biedy rozbrajać niechęć, a nawet zatajoną w instynktach nieufność. Po francusku wyrażał się i pisywał Chadzkiewicz bynajmniej nie lepiej, ale z tymże tupetem oszałamiającym: kto by tam baczył na jego pisownię!
Niebawem dochodzić jęły wieści szczegółowe o Chadzkiewiczowym bohaterstwie. Przede wszystkim o jego pochopnym rwaniu się do 'oświecenia mieszkańców, aby ich przysposobić do przyjęcia zbawczych haseł Rewolucji — jak się wyrażał wesoło, puszczając z dymem miasto Majano, by z tej pożogi na górze wywozić pod łunę na dolinach całe tabory złupionego mienia. Nardziej niepokojąca była wiadomość o przepchaniu się jego do samego Championeta, przeniesieniu się do armii francuskiej i tak serdecznym wnet zaprzyjaźnieniu się z jenerałem en-chef'em, że wszystkie sprawy legionowe zależały odtąd od poparcia Chadzkiewicza. Gdy przed kilku zaledwie tygodniami ‘miał honor wyznawać że jest’, teraz oto proteguje łaskawie Dąbrowskiego, klepie go po ramieniu, przechodząc niepostrzeżenie na „Ty".
— ‘Co chcesz zrobić dla Legionów, to teraz... Czampionet nic ci nie odmówi.’
A wart był ten protekto Legionów przyjaźni nie mniej chciwego odeń wodza francuskiego: w zdobytym Neapolu uknuł spisek mieszkańców co najzamożniejszych i karał ich za to ponocnymi kontrybucjami w doszczętnym ograbieniu ich pałaców z wielkich tym razem bogactw i arcydzieł — do wspólnego podziału z ‘Czampionetem’. Na jego rozkaz wspóldziałał w tej grabieży oddział grenadierów legionowych — ‘wynosząc, jak się dowiaduję — pisze z oburzeniem Dąbrowski do Chamanda — z domu partykularnego całe wory złota do Championeta’.
W przeciągu niespełna pół roku zdołał ten fenomenalny opryszek polski nie tylko zdemoralizować całkowicie oba wojska współdziałające; zarzucał ponadto jakieś przemyślne sieci na wziętego do niewoli przez Francuzów głównodowodzącego armią nieprzyjacielską, jenerała austriackiego Macka. Ów słynny wtedy strategik i uczony od wojny, który uwieczni się z czasem jeszcze bardziej pogromem, doznanym pod Ulmem, wlókł wtedy ze sobą fantastyczny tabor dobytku, czy też przybytku wojennego (między innymi aż kilkadziesiąt rasowych koni). Było na kim pożywić się przy zielonym stoliku, nie mówiąc o innych może kartach, jakiejś ciemnej gry politycznej. Żwawo zakrzątał się Chadzkiewicz. I oto już w swoim pałacu neapolitańskim urządzał dla wysokiego jeńca przyjęcia 'publiczne' (czy nie z ‘balami’?). Niebawem odstawiono Macka do Rzymu z wielkimi honorami wprawdzie dla tak wysokiego jeńca, lecz już bez koni.
'Czampionet' zaś, syt zdobyczy wojennej, pomyślał i o swej chwale.
Należało się przy tym coś i Republice, a jakieś święto patriotyczne Paryżowi. Z trofeami sztandarów zwycięskich wysyłać do Dyrektoriatu któregoś z zawistnych jenerałów francuskich było, wobec tych świeżych grabieży, rzeczą bardzo niebezpieczną.
Wówczas to zdecydował się generał en-chef (czy nie za poradą Chadzkiewicza?) wysłać do Paryża polskiego bohatera tej kampanii całej, który z pola bitew, początkowo jednak ciężkich, nie schodził wcale, niewiele wiedząc, co się dzieje na tyłach. Olbrzymia postać i wspaniały gest Kniaziewicza czyniły zeń 'wymarzonego' na Paryż reprezentanta obu wojsk zwycięskich.
Ten przemyślny wybór Championeta odurzył wyobraźnię Polaków. W ocalałym po dziś numerze Dekady obwieszcza Legionom bodaj że Godebski sam:
— 'Głos waszego rodaka da się słyszeć w Świątyni Świata. Echo jego rozlegnie się po Europie — przerazi najeźdźców waszych!'...
Ten dzwon wielki wywoła po trzech dziesiątkach lat echo znane nam wszystkim — jak to Kniaziewicz...
...wydartych potomkom Cezarów
Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów.
Było ich w rzeczywistości czterdzieści, i nie tak znów przeraźliwie krwawych. Dąbrowski sam wyraża się o tej wojnie południowej z pogardliwością wymowną w liście do Chamanda (28 Frimarie'a VII r.):
— 'Hańbą jest zwać wojną to ich umykanie. Te szelmy nie chcą się bić! — oburza się na nieprzyjaciela. — Uciekają tylko, śpiewając'.
'I plądrując'. — Oni także.
Syn Fortuny tymczasem już stal się bogaczem, a wielka kariera wojenna za plecami Barrasa i Championeta słała się przed nim sama. Tak prędko się uwinął. Oto wkracza zwycięsko do równie swego pałacu w Rzymie, między nagromadzone arcydzieła wieków, by w ich uświęconej ciszy rozstawić zielone stoliki polskiej jaskini gry. I otworzyć może sezon nowych balów osobliwych. — 'Barbara gente del Norte chiamata Polacchi!' — rozległ się głuchy pomruk opinii rzymskiej.
Ten wilk z swym cuchem ohydnym będzie odtąd ciągnął krwaw śladem Legionów po Europie całej.
W tejże kampanii neapolitańskiej zginął najczystszego serca pierwszy druh Dąbrowskiego, Tremo.
W bardziej od Rzymu rozwiązłym wtedy Wilnie przekształcą się po dwóch latach niespełna wspomniane bale u tegoż Chadzkiewicza w grube i sprośne, choć z polska pieszczotliwe, 'wieczorki rajskie'. — Był podobno w Legionach Dąbrowskiego, przebąkiwano w Wilnie, nie interesując się tym wiele. (Co ksiądz Robak po dworach "pokazywał w gazecie" o Legionach, jest echem nastrojów późniejszych; Litwa Pawłowa mało przejmowała się Legionami). Po powrocie z Włoch otrzymał Chadzkiewicz, wiedziano, od cara Pawła pensję dożywotnią; dla jej wytłumaczenia sobie wymyślono jakąś anegdotę karciarską z petersburskich sfer gwardyjskich, które imponować będą niezadługo ówczesnemu Wilnu szykiem, brawurą i rozrzutnością jaśnie paniczów rosyjskich. W zdumiewającą niepamięć poszła niedawna rola Chadzkiewicza za Insurekcji i jego heroiczne matactwa w Legionach; zwyciężyły — w pamięci potomnych nawet — stoliki zielone i zawrotne przy nich tryumfy tego króla karcianego Litwy i Ukrainy. I to jak zwyciężyły!
„Szlachetny król łotrów w całej powadze i potędze majestatu — czytamy w wydanych przed kilku laty zaledwie dawnych wspominkach lekarza wileńskiego — geniusz, po którym płaczą, ...którego każde słowo skrzyło się dowcipem... Wytworność, hojność, grzeczność i wspaniałość wielkiego pana".
Jest po czym oczy przecierać! Osobnik, który w Rzymie pohańbił swą osobą i Legiony, jako zgraję barbarzyńców, rozbłysnął w ojczyźnie swej aż taką świetnością! Skok z Wilna do Rzymu był duży, a im głuchsza prowincja, tym świetniejsza droga ściele się dla szalbierzy z wielkiego świata. Reszty dokonał stół suty, którego pasożyty dosztukują, i dowcip gospodarza; wreszcie czelność jego wystąpienia i aureola najszczęśliwszego w Europie gracza. Pamiętnikarz wileński spisał zresztą gawędy, jakie zastał za młodu: nie na niego więc rzecz spada, lecz na famę litewską.
By ją zestawić z typem, oto — raz jeszcze — jak wygląda ów majestat, genialność i arcypańskość w zwierciadle słów własnych tego chama. (Z Neapolu, bez daty, r. VII):
— 'Oznajmiam ci Generale, że Generał Mak już mnie pare Razy pytał o Tobie u mnie publicznie oddawał sprawiedliwość Twojej nauki militarnej gadał o Bigoszy (ma być Bydgoszczy) y kazał abym Ci kłaniał w tych dniach będzie jechał Przez Twoją dywizję. Przym go jako Generała co szuka schronienia Pod Bagnetami wolnych Republikanów. Całuję Ciebie generale. — Kniaziewiczowl Milion ucałowań. — Au major niech mnie kocha'.
Z takiej to gliny surowe) lepi fama swe bałwany.
Lecz wróćmy wraz z tym listem do jego działalności na Zachodzie. Kim był wspomniany major Au? Oto tego bractwa karcianego właściwy, acz bardzo swoisty, magister elegantiarum — z swą czarną brodą 'mniszą', trefioną zresztą, na której krzepła istotnie jakowaś powaga majestatu, jeśli kto chce koniecznie. Osobnik z taką maską dostojeństwa mógłby na najbliższym Wschodzie europejskim ściągnąć na siebie famę maga; w Rzymie nadał się świetnie na krupiera jaskini gry szulerskiej. Został też nim, okrzyknięty niebawem przez Chadzkiewicza jako, cudem tu w Legionach odnaleziony, jego... 'ojciec naturalny'. I tak przystali do się, tak przyhołubili, że byli odtąd nierozłączni. Pośrednikiem w listownym gruchaniu afektu tak bardzo nienaturalnego czyni Chadzkiewicza bezkresna już czelność — Dąbrowskiego właśnie.
Niebawem przepadł z Neapolu i Rzymu. Wybić się w ówczesnym Paryżu można było tylko hazardem bardzo niezwykłym; ta żądza uwikłała go w grę grubą: pałacowej rewolucji Dyrektoriatu i niedoszłego zamachu. Podwinęła mu się noga; wpadł do więzienia w Temple. Wiemy z listu do jen. Grabowskiego, jakim otrząsem odrazy i cywilnego lęku przejmowała Dąbrowskiego myśl o tym więzieniu w cieniu gilotyny; a przybyła tu nazbyt w nim zawsze pobudliwa litość. Wszystko to sprawiło, że pasję, która z dawna mięła się w nim na Chadzkiewicza, zmyliło nagłe współczucie: skrupiła się ona całkowicie na pozostałym w Rzymie dostojnym majorze Au. W monicie piśmiennym potraktował go Dąbrowski jak psa pod biczem:
— 'Opuściłeś drogę honorową, którą ci byłem pokazał. Nie chciałeś równo z kolegami cierpieć biedę i nędzę... Wszyscy Polacy, i ci nawet, których Chadzkiewicz koniecznie zgubić chciał (tak wybuchało zeń wyczucie instynktowne, przezorniejsze od świadomości!), starają się go uwolnić z więzienia. Kiedy był w szczęściu, byłeś mu posłusznym, chwaliłeś, podchlebiałeś mu się... Dziś biedny (!) Chadzkiewicz w nieszczęściu, opuszczony od wszystkich — a Ty piszesz przeciwko niemu, obmawiasz i oskarżasz?!...'
Nie rozwikłamy tego węzła uczuć, tak bardzo w nim niewątpliwie spornych. Powiadamiał go wszakże tak niedawno Kniaziewicz z Paryża: — 'Chadzkiewicz zrobił się Generała głównym nieprzyjacielem, że nie wziął Szefostwa Kawalerii'. Nieco później miał i meldunek od któregoś z oficerów, jak to — 'Zszedłszy się w kafehauzie, Chadzkiewicz przeciw osobie Generała deklamował i, wedle własnych jego wyrazów, wojnę a la mort Generałowi deklarował. A że miary w tym nie utrzymał, do pojedynku przyszliśmy'.
Mimo to wszystko, gdy w swej pasji, zdezorientowanej litością, miał Dąbrowski do wyboru między zagadkową dlań bujnością awanturnika a płazem nikczemnym, stanął całym autorytetem swym — po stronie bujnego łotra raczej. Nie każdego stać na to; nie każdemu wolno to czynić.
Obaj wodzowie polscy, równie skorzy do przyjaźni z siodła, musieli jednak nazbyt nieopatrznie pełnić z nim kielichy przygodne: inaczej niepodobna wytłumaczyć sobie tych czelnych obcałowywań ich obu w liście. Wreszcie zapożyczano się niekiedy u szczęśliwego gracza. Pod nieobecność jenerała w Rzymie czynił to i majordomus Pflugbeil na doraźne potrzeby gościnnego stołu samej pani jenerałowej. Natarczywie wciskał raz Chadzkiewicz wodzowi większy dar pieniężny (dla syna! — dla żołnierzy!). Odrzucił tę darowiznę Dąbrowski, bez patosu jednakże, ze skrobaniem się w głowę; uchylił się po prostu od pokusy.
Pokumał zaś tak obu wodzów polskich z tym... nasłanym na nich szpiegiem rosyjskim najbardziej w tym wszystkim nieopatrzny, sceptyk właśnie nieufny i podejrzliwiec, Chamand. Ale sceptycy bywają nieraz rajfurami diabła, a przenikliwcom z mrocznych dziedzin wywiadów przytrafiają się najłatwiej zamroczenia takie.
Dla Chamanda, żyjącego bądź co bądź bardziej niż orężem fantazją ‘zdarzeń nadzwyczajnych’ stał się Chadzkiewicz istnym Heraklesem przygód życiowych — 'Herkulesem na rozdrożu', którego godzi się wprowadzić na właściwe tory — jak żarliwie zastawiał się za nim przed Dąbrowskim. — 'Wyjąwszy jego rzemiosło karciarskie', nad którym sceptyk wycnotliwiać się nie pragnie, wydaje mu się on 'dobrze myślącym człowiekiem'. (Znaczyło to z wywiadowczego stanowiska Chamanda: lojalnym wobec Dąbrowskiego). A przy tym potrzebował go wraz z najosobliwszym jego pomocnikiem: wynalazcą cudownego ‘kiedronika’, otwierającego najopornjejsze choćby zamki i skrytki cudze. (Gdy za Napoleona wypuszczą Chadzkiwicza z więzienia, wpadnie on jak mucha w zastawione sieci najpotężniejszego pająka czasów: będzie przez czas jakiś razem ze swym wynalazcą i pieściwie polskim ‘kiedronikiem’ narzędziem samego Fouchégo. Ten poznał się na talentach jego).
Ocenił je o wiele wcześniej Chamand, wkraczając tym bezwiednie na prekursorską drogę tej dziedziny podziemnej. A uczynił to przede wszystkim dla obrony Dąbrowskiego od intryg, knowań i spisków mniemanych. Gdy drgnęła w nim ta struna czujności, gdy zwiedział się niespodzianie czegoś więcej o swym Herkulesie, melduje mimo wszystko natychmiast:
— 'Kniaziewicz i Wysłouch mają jakoby pewne wiadomości, źe Hadzkiewicz jest szpiegiem'... 'Nie wierzę temu zupełnie' — dodaje natychmiast sceptyk dziwnie tu uparty. Rymkiewicz to według niego rozpowszechnia owe plotki z nienawiści do Chadzkiewicza za to, że ten zdemaskował go nierozważnie jako byłego jezuitę. — Prosty głos roztropności zagłuszyły tedy duchy czasów: wolterianizm i szeroka, jak dziś, tolerancja dla synów Fortuny.
Czemu nie chciał wierzyć Chamand w Rzymie, było dla wielu w Polsce rzeczą z dawna nie nową: podczas Insurekcji był Chadzkiewicz nie tylko agentem tajnej policji rosyjskiej (jak przyznaje i Rzewuski), lecz i prowokatorem z jej ramienia, zarówno w Wilnie, jak i pod szubienicami Kilińskiego w Warszawie. (‘Brak wam stryczków?! Litwa konopi dostarczy!'). Do wydania Działyńskiego przyznawał się powstańcom sam (‘Uwolniłem was od durnia'). A równocześnie ukrywał u siebie, najcenniejszego dla Insurekcji, Jasińskiego, asekurując się, jak zwykle takie typy, na obie strony. — Nie przeszkadzało mu to opowiadać po latach, że wtedy właśnie, gdy gościł u siebie Jasińskiego, nauczył sie od tego bohatera narodowego najcenniejszych dla się... tricków szulerki.
Osadziwszy się teraz mocno w siodle przy Barrasie i Championecie, będzie niebawem rozgłaszał w Paryżu, że Dąbrowski i Kniaziewicz 'pójdą w dół’, a jego wezmą na czoło Legii, jako najbardziej 'dostatniego' z generałów. Gotował się szpieg carski do roli naczelnego dowódcy Legionów Polskich. Tego wprawdzie nie osiągnął, otrzyma natomiast z czasem szarżę i tytuł polskiego generała-adiutanta przy sztabie głównym generała en-chef Masseny. — Daremnie Chłopicki z Biernackim słać będą z pola rozpaczliwe wezwania aż do Kościuszki w Paryżu, by ratował oręż polski od pohańbienia przez tego człowieka... 'bez moralności', skarżyć się będą naiwnie. Daremnie zechce Kniaziewicz swego niegdyś obcałowywacza w Rzymie z miejsca teraz tu, nad Renem rozstrzelać — zbyt potężne ramiona osłaniać będą generała Lodoiskę nie tylko w naczelnym dowództwie francuskim, lecz i w nowym rządzie paryskim.
Tymczasem, we Włoszech jeszcze, najbardziej pognębiony czuć się mógł Chamand, gdy mu wreszcie otworzono oczy. On w tamtych górach złota na zielonym stole pałacu Borghese rąk nie maczał, choć na balach tamecznych bywał niewątpliwie, człek wielce towarzyski, nie gorszący się niczym sceptyk, a przygód miłośnik. Zresztą z całego 'koru' polskiego nie gkazywali się tam nigdy Dąbrowski jedynie i Kniaziewicz. — 'Ludzie nie do towarzystwa!' — tłumaczył ich Chadzkiewicz przed gośćmi.
Poważnobrody major Au przegarniał tamto złoto gracą krupiera przede wszystkim na doraźne ograbienie bogatych rzymian, lecz w intencjach Chadzkiewicza bardziej bodaj na przynętę i ku deprawacji oficerów polskich, których — 'koniecznie zgubić chciał'.
* * *
Zaczęło się u Chamanda całe to zbliżenie się z Chadzkiewiczem nie z ciekawości zrazu, ta przyszła później, lecz z najgłębszego przywiązania do wodza, którego rad był własną piersią osłonić; skończyło zaś na roli tajnego dozorcy i delatora towarzyszy broni w zażyłości z największym opryszkiem wojennym. Urodzony w nim pisarz z werwą swoistą a rozrywany po salonach światowiec wielojęzyczny, który po dowcip do kieszeni nie sięgał, staczający się tak szybko po pochyłości spraw ciemnych i wulgarnych przedstawia widok posępny. Wojna, co traci i bogaci, zatracała tu bogactwo zdolności wielkich.
Wódz-przyjaciel nie spostrzegł tego nawet śród swych 'utrapień bez liku'. Potrzebował po prostu tą porą takich właśnie wysług jego, rad był zresztą wygadać się niekiedy przed nim, czy też wypisać, odświeżać myśl żywotnością bystrego Francuza; ufał wreszcie wierności swego Chamana. Czyż tego nie dosyć? Po śmierci jego dopiero poczuć miał, że było mało.
— Widać nie umiałem nigdy zaskarbiać sobie przyjaciół — napisze przy innej sposobności (29 Mars r. VII) — widać nie robiłem dla nich wszystkiego, com czynić był winien, lub czego oni mieli powody wymagać ode mnie'. (Na takie w nim chwile nęku sumienia, jakby w dziedzictwie po matce protestantce, natrafiamy nieraz).
Gdy w kilka miesięcy po Tremoine poległ i ten drugi z najbardziej oddanych mu ludzi, a on w zdwojonym teraz bólu wertował w tej chwili listy obu, przyjaźń ich cała odwijać mu się poczęła od drugiego końca. Po krótkich zazwyczaj drużbach rodaków ambitnych i zawsze zawistnych, po ospałym sentymencie Niemca Pflugbeila, w ciężką atmosferę intryg i waśni polskich wtargnęła radosna żywotność obu Francuzów, niczym ponośne tempo Marsylianki: załopotała przed nim niecierpliwie Nike ówczesna: la gloire! W okresie sił najbardziej męskich i najwytrwalszego dążenia, w zaraniu swej chwały, tu, na ziemi włoskiej odczytywał ją Dąbrowski jedynie w żarliwych i oddanych wejrzeniach Tremo i Chamanda.
Z ciemnego gdzieś kąta pokoju wypełzła oto nagle i przyłasza mu się do nóg 'die Mopka', jak ten ocalały strzęp wierności przyjaciela: biernej już i niemownej. Mógłby poczuć w tej chwili nienawiść do niemieckiego w sobie sentymentalizmu, jaki wszczepiono weń za młodu. Bo jeśli prawdziwie pamięć o tym człowieku tkwiła w nim ‘jak oko własne’, tak wrazić się w głowę czyją zdoła tylko przyjaciela umysł i duch — nie wierność jego sama. Czy one przypadkiem nie dały się tu za Mopkę?
Opędzając się od tego koszmaru wyrzutów, wolał wskrzeszać chwilę jednej z ostatnich rozmów z Chamandem — przed samym wybuchem wojny neapolitańskiej. Dawał mu wtedy rozkaz wyruszenia natychmiast do Ankony, w intendenckich jakoby celach zgotowania tam czap i mundurów dla Legii na zapowiadającą się kampanię nową. Chamand, nie w ciemię bity, wybłysnął natychmiast okiem czujnym, z tą krawiecczyzną uporałby się równie dobrze i kto inny, a niekoniecznie aż w Ankonie. Pojął z miejsca, że idzie tu o sprawę wielce poufną: że jenerał chce mieć tam, nad Adriatykiem, pierwsze czujki jakowychś tajnych zamierzeń, sięgające bodaj aż za morze.
Jakoż wódz podjął wnet głosem z nagła ściszonym, oglądając się po niewoli za siebie: — Myśmy tu z nimi ślubu nie brali. Czy nie pora nam uwolnić się z uścisku już mdłego? Pod ich rządem w Paryżu dyrektoriackim wszystko już gnić poczyna, i w ich i w naszym wojsku tutaj. Widzę co dnia. Czy nie pora nam po tamtej stronie morza, na Bałkanach — bliżej kraju! — zebrać się, skrzepić, ściągnąć z kraju więcej ludzi swoich? I czekać — niedługo, wierzę. Trzeba przepatrzyć porty po obu stronach morza, o ilość okrętów przepytać — dokładnie!...
— 'Inwiefern unsere Leut na szyfry pójść zechcą' — wtrącił i poufnik tym dziwacznym w ustach Francuza żargonem dwujęzycznym.
— Zetknąć ci się trzeba z dyplomatami onych państw, z mądrymi ludźmi tamtych stron — ostrożnie!...
— I gdzież to nam?
Wyziębłe czoło Chamanda, na którym wyrastać już jęły czarcie rogi karierowiczostwa wojennego, rozpromieniało nagle porywem. W przygasłych oczach sceptyka roziskrzył się do łez — entuzjazm.
Z ust bowiem wodza padło słowo krótkie:
— Sparta.
Nie powtarzać było po raz drugi tego słowa humaniście onych czasów: wydało mu się, że teraz dopiero wstąpią Legiony, niczym Bonaparte tam, w Egipcie, na drogę jakowejś wielkości nowej w zorzy chwały odwiecznej — wszczyna się rapsod najwyższy ich epopei. Zamierzeniom Dąbrowskiego oddał się sceptyk entuzjasta całą duszą. Już był nad Adriatykiem, już wystawiał na wsze strony czujki sekretne w grze na owe czasy niebezpiecznej. Niebawem znajdzie się na Korfu, będzie penetrował wybrzeża egejskie, zetknie się z mądrym poetą, dyplomatą, a uczonym greckim Stamatim, 'który zna Polaków — pisze Chamand — zarówno z charakteru jak i innych okoliczności'.
Nawiązał tedy sprawnie nici wspólnych polsko-greckich dążeń w powierzonej mu sprawie. Tych porozumiewań wiatr chwycił jakowyś lis onych dyplomatów osiemnastowiecza, którzy pracując dla jednego rządu bywali zarazem na żołdzie państwa wrogiego, a kluczyli i węszyli wszędy. W podróży jakoby do Rzymu nawiedził go taki w Ankonie.
— 'Powiadał mi bez ogródek — melduje o nim Chamand — że dla Legionów Polskich nastał czas całkowitego zrzucenia z siebie jarzma Francuzów, że już niczego nie mamy się od nich nadal spodziewać i że powinniśmy działać sami'. Właśnie do Kościuszki w Paryżu dla omówienia tej sprawy wybiera się specjalnie książę dyplomata kosmopolityczny — z tego odwiecznego ich klanu, co żeruje na entuzjazmach czasów swoich i na wysiłkach najszlachetniejszych ludzi pokolenia. Długo i szczegółowo wywodził tak, podjudzał i doradzał czołobitnik Kościuszki pod zmrużonym okiem wysłańca Legionów. — ‘Szelma wydaje mi się wariatem lub szpiegiem’ — kończy Chamand szczegółowe raporty z tych rozmów, przesyłane Dąbrowskiemu z Ankony (10 i 25 Nivóse'a r. VII).
Mógłby to był pomyśleć w Rzymie przede wszystkim o Chadzkiewiczu. Niestety, teraz dopiero wtajemniczał się na dobre w arkana polityki potęg wojennych. Po walecznym generale Lodoisca nasyłano na Legiony wielce pobożnego (jak podkreśla Chamand) księcia dyplomatę Dolci v. Wiscowitsch.
Z ścian, które słyszą, wyzierały ku Dąbrowskiemu coraz to liczniejsze cienie nikczemników — 'by ozionąć mnie brudem swym!' targał się niegdyś w pasji po nocach bezsennych. I zdławić mu Legiony w sieciach swej ohydy. Tym cenniejszym, a jedynym tu narzędziem obrony stawać się dlań musiał Chamand — człek już teraz doświadczony, dojrzały i bardzo roztropny.
Nie tylko Dąbrowski w polu, lecz tąże porą Kościuszko i Kniaziewicz w Paryżu trapili się tym, że oręża polskiego nie wspiera dyplomacja własna, 'że sprawy nasze zdane są na los'. Czyniono nieudałe próby: to z miernym spryciarzem politycznym, literatem niemieckim, Wojdą, to później z filozofem Hoene-Wrońskim, który idąc za powołaniem, tak ciężko zawiódł pokładane w nim nadzieje Kościuszki i Dąbrowskiego. O Chamandzie jakoś nie pomyślano: może dla bliskości perspektywy, ile że mądrego szuka się zawsze — raczej dalej niż bliżej.
Po spędzeniu w takich właśnie sprawach dyplomacji legionowej całej zimy w Ankonie, wiosną tegoż roku z całym taborem umundurowania ciągnie Chamand na spotkanie Dąbrowskiego do Perugii.
Sędziwy pamiętnikarz legionowy, mający do opowiedzenia o Chamandzie, jak o wszystkich zresztą, jedynie wspominki anegdotyczne, opisuje — z szczegółami późniejszych jakoby potwierdzeń — że zginął on w tym właśnie pochodzie taborowym ku Perugii z ręki guerrillasa włoskiego. Ta błędna wersja pamiętnikarza utrwaliła się, jak tyle innych, w legendzie i w powieści. A nie bez powodu. Zabójcy pomagać miała jakoby 'dama, u której Chamand nocował w podróży'. Miłośnika przygód ('jakie na mnie właśnie wszędy czekają' — powiadał niegdyś) dosięgnąłby tedy przeznaczeniem ów l'odeur de la femme, za jakim uganiał się przez całe życie.
Miewa legenda i powieść swe przetwarzania odwieczne, których lekceważyć nie należy. Fatum natury i doli człeczej odsłania nam poezja, gdy rzeczywistość obnaża nam po wielekroć traf tylko, sam przez się nagi. Ma jednak rzeczywistość swą wymowę twardszą, przemawiającą właśnie do skłonności czasów naszych, gdy losy i twarze człecze przysłania nam groźniejsze od antycznego i bardziej tragiczne Fatum: — surowa dola i oblicze gromady.
One to wycisnęły niespodzianie swe ponure piętno na ostatniej chwili Chamanda. Wiemy, że był 'kochany od wojska'...
Nawracając do źródła najbardziej autorytatywnego, do Pamiętnika wojennego samego Dąbrowskiego, stwierdźmy przede wszystkim, że Chamand zginął po powrocie do Perugii w ataku na Arezzo, zajęte przez powstańców włoskich, przeciw którym odkomenderował go jenerał na czele dwóch batalionów piechoty i oddziału kawalerii.
I oto ze zdumieniem chyba niemałym dowiadujemy się z raptularza wodza polskiego:
— 'Wieść o śmierci jego, doszedłszy do szeregów, taką wściekłością napełniła żołnierzy naszych, iż wycięli w pień paręset buntowników i porąbali w kawałki ich naczelnika'.
Korpus legionowy wysforował się tymczasem w strony Florencji: rzeź działa się na tyłach; Dąbrowski nie był jej przytomny; nie na niego ona spadła. Mamy uboczne jej zaświadczenie przez rannego pod tymże Arezzo świadka i współczyńcy, porucznika Tańskiego. W swym pamiętniku (pisanym znów na starość) wspomina on ogólnikowo a cierpko, jak to 'niektóre miasta zbuntowane szturmem zdobywać musiano, wśród klęsk, nadużyć i nieszczęść, takiej zwykle towarzyszących wojnie'.
Lecz oto zestawienie jeszcze bardziej zdumiewające:
Przed pięciu zaledwie miesiącami, po zgładzemu pierwszego przyjaciela Dąbrowskiego, Tremona, przez powstańców Traety, ekspedycja karna, w większości swej francuska tym razem, rozstrzelała tamtą mieścinę w gruzy doszczętnie i wycięła co do nogi wszystkich jej mieszkańców, by pośrodku zalanego krwią rumowiska, na miejscu gdzie Tremo zamęczony był przez powstańców, wystawić na wysokiej żerdzi tablicę z napisem: 'Tu była Traeta'.
Tak pomścili najszlachetniejszego z entuzjastów ci właśni jego ludzie, od których chciał on uchronić miasto nieszczęśliwe. Taką bywa logika wydarzeń wojennych. Zrobili to żołnierze, wnoszący tu na swych sztandarach brackie hasła Rewolucji i obietnicę wolności ludów. Największe zaś okrucieństwa w ciągu tych wojen włoskich popełniono dwukrotnie w pomście za śmierć obu przyjaciół — łagodnego wodza polskiego.
Choć on sam ręki do tego na pewno nie przykładał, ponure to oświetlenie tych przyjaźni wojackich, które zostawiają nam na ostatek ów jełki posmak nadmiaru krwi przelanej, co z gardła sięgnąć mógł aż po sumienie. Czyje?!... Bogowie wojny rozpłomieniali gniew swój namiętnościami walczących i brali w swe dłonie pioruny odwetu.
— 'Gdy będę miał jednego konia — pisał niedawno do Chamanda — będę co drugi dzień szedł na piechotę, abyś Ty mógł go dosiadać'.
Tom drugi - POGROBOWCY
________________________________________
REWOLUCJA ZUŻYTA
________________________________________
Wojny republiki francuskiej odciągały Legiony od utęsknionej drogi na północ wciąż na południe, przez Rzym aż po Neapol (z czasem i po Kalabrię). Coraz to bardziej ułudne obietnice mazurka jęły z dawna szeregi zniecierpliwione tłumaczyć sobie w gwarze żołnierskiej na chęć ‘bryknięcia’ o własnych siłach, zrobienia 'hopki' ku Polsce. Skoro niewykonalne były dawne zamierzenia, by z Lombardii, a raczej ziem weneckich przebić się zbrojnie do kraju, to stąd, z południa półwyspu, uda się może owędy: przez Bałkany i Wołoszczyznę. Z tych niecierpliwości wynurzyła się dość wcześnie w zamierzeniach wodza legionowego — Sparta, na wzmożony, jak się spodziewał, zlot orężnych Polaków, na godniejszą od sztucznej Cisalpiny 'ojczyznę tymczasową' tego pokolenia młodzieży oficerskiej, co swój 'klasycyzm' polski przeżyć by miała aż po granice tak romantycznych wcieleń.
Gdy po gwałtownej odmianie rządu i ducha w Paryżu, a niebawem i stosunków politycznych w Grecji, przedstawi Dąbrowski Konsulowi swój odpowiednio zmieniony projekt d'Etablissement des Polonais dans la Republique Egeenne, zaskoczy w pierwszej chwili i wyobraźnię Napoleona. A będzie mógł stwierdzić, że — 'wtajemniczeni w te zamysły oficerowie polscy przyjęli je z zapałem. Nie wątpię — doda — że z równym entuzjazmem powita ów projekt cały korpus oficerski Polaków', gotów nie szczędzić sił i krwi także i 'pour le bien de l'humanité en général'.
Najambitniejszy, śród intryg wprawdzie, lecz najpracowitszy zarazem, jenerał Kosiński znalazł w Legionach czas na napisanie dziełka Rzym i Grecja. (Przeleżało ono u nas jako rękopis archiwów aż po rok 1871). Tak wybiegała wtedy z Włoch myśl polska do Rzymu kolebki duchowej, kędy zamierzał Dąbrowski skierować i szable młodzieży swej.
Inny był wyrok dziejów.
Dążąc nieustannie do swego głównego celu — jak pisze o sobie w swym Pamiętniku wojskowym — na pierwszą wieść, że wojna z cesarzem jest nieunikniona, zażądał wódz Legionów od głównodowodzącego w Lombardii jenerała francuskiego Scherera niezwłocznego wezwania Polaków spod Neapolu na północny teren bojów. Przesyła mu zarazem przez Wybickiego 'swoje pomysły nad rodzącą się wojną: gdyby armia austriacka była odparta przez prawe skrzydło, korpus polski mógłby natychmiast wkroczyć do kraju przez Węgry'. — Więc znów, jeśli nie przez Spartę, to drogą starych zamierzeń.
Ledwie zdołał 'oderwać' Legiony od francuskiej Armii Neapolitańskiej, gdy w pierwszych już etapach tego ciągu na północ doszły doń hiobowe wieści o całkowitym pogromie armii Scherera opodal Werony i o klęsce przy niej Legii drugiej (mantuańskiej) pod śmiertelnie rannym Rymkiewiczem. ‘Utraciwszy znaczną część swego składu, reszta tej Legii — otrzymała fatalny rozkaz — powie — pozostawania w rychle blokowanej i zamkniętej Mantui. Daremnie Wielhorski przekładał Schererowi nieprzyzwoitość i niemoralność narażania gorliwych pomocników Francji (a przecież dezerterów austriackich) na prześladowanie i zhańbienie w przypadku poddania się twierdzy'. — W uprzedzającym te fakty liście do Chamanda (1 Floréala VII r.) nie łudzi się już Dąbrowski co do przyszłego losu załogi mantuańskiej:
— 'Druga Legia i artyleria jest niemal już stracona. Stajemy na krawędzi grobu. A trzeba być całkowicie pochłoniętym Rzeczą, aby nie stracić głowy'...
Odwrót pobitej armii Scherera odbywać się musiał w wielkim popłochu, skoro sam wysłannik w sprawie przebojowego marszu do Polski, Wybicki, stracił istotnie głowę, gdyż ratując się jako cywil sam, oparł się aż po tamtej stronie Alp, w Genewie, z zamiarem powrócenia tą drogą do Francji. Oględnie ze względu na starą przyjaźń, acz z jawnym powiewem chłodu, zanotuje to Dąbrowski:
— 'Obywatel Wybicki cofnął się do Paryża, aby tam oddać się pracom naukowym'.
Tak błyskawicznie odmienił los wojny ‘piękne widoki’. ‘Nadzieja przebicia się do Polski — podkreśli w Pamiętniku — rozchwiała się po raz trzeci’.
Kości tymczasem były już rzucone. W tym marszu na północ zdawał sobie coraz bardziej sprawę, że gdy w rządzie paryskim zalągł się już rozkład, mijać poczyna i chwała orężna Rewolucji 'zużytej'.
* * *
Pora tego marszu spod Neapolu, była niby wiosenna, a przecie na przydrożach wszystkich sterczą wszędzie te same co i zimą kolczaste łopuchy i tłuste badyle kaktusów. Chylą się nad nimi — za wierzby tameczne — oliwy pokrętne, o tejże co i zimą zieleni szarej i mdłej. Na wrębach schodow skalnych pod płachtami na tykach ta sama wciąż ciemna gęstwa, w którą wabią po dawnemu, niczym ogniki błędne, one licha pomarańcz i cytryn, co skusiły niejednego żołnierza pod flinty chłopskiej strzał jak w kaczkę. Nad urwą gdzieś uwisłe, wije się w skurczach gałęzi Judaszowe Drzewo. Ni wiewu, ni szelestu, ni świegotu znikąd. Wezuwiusz tylko na tyłach mruczy piekieł gruchotem podziemnym i pyka dymem pychy w niebo jasne.
Dziwne bo rzeczy działy się tam, w Neapolu: generał en-chef łupieżcą, jego polski przyjaciel opryszkiem, a te grenadiery nasze, co na ich rozkaz wynosili z pałaców całe wory złota, nabogacili się pewnie przy tym w bite dukaty po cholewach; gdy ciebie — myślał niejeden — za ten ochłap słoniny bito po gębie na wachcie i na sądy wleczono.
Cyprysy, zawsze parą co najmniej, wysztywniają się u drogi właśnie jak i te żandarmy czarne, zaczajone na ów kęs słoniny lub kurę za pazuchą żołnierza. Więc mierznie ludziom sam widok tych drzew dwoistych na skale, zwidujących się kształtem onych diabłów czarnych. Gdzie indziej palma ospała zwiesza paluchy strzępiaste swych ramion leniwych; ówdzie nad drzewiną migdału, co wyścibia się oto za różowy murek bladym uśmiechem fioletowego okwiatu. Tyle za wiosnę całą! ludziom naszym jakoś tu markotną i nie do serca. Wprawdzie każdy ranek budzi ich jak na Zmartwychwstanie Pańskie tym ogromnym rozbłękitnieniem morza i nieba razem, ale niech minie ta godzinka, za nią druga, a świat cały zomgla się pod skwar na całego dnia znój piechotny.
A że w uznojeniu wielkim gorzkie wynurzają się myśli, jakże nie miano przypominać choćby tej 'krzywdy', która ludziom wciąż jeszcze ściska kułaki i dech zapiera w pogwarkach...
Zaczęło się to od pospolitej sceny koszarowej:
— 'Wyście są wszystkie huncwoty i pryzoniery!' (jeńce) — darł się kapitan.
— 'Obywatelu kapitanie, my nie jesteśmy żadne prezoniery, ale owszem dobre żołnierze republikanccy, a kapitan nie masz prawa'...
Ludzie ci wzięli na serio rewolucyjną kokardę swego obywatelstwa. Zawdzięczamy temu, że chłop polski na wojnie wypowiedział się bodaj po raz pierwszy w Legionach Dąbrowskiego. Wyobraźnia zaniepokojona wraca raz po raz do tych kart pożółkłych: oto odwieczny „żołnierz nieznany" przemówił tu sam — słowem dziwnie biblijnego tchnienia.
Skarżą się tu bowiem Dąbrowskiemu chłopy śląskie z Cieszyńskiego. A piszą z pola walk włoskich (dn. 19 Prairiala r. VI):
— 'Przymaszerowaliśmy do Cesaro o 12 w nocy w wielki deszcz, słotę i niepogodę. Jako będący wielce utrudzeni, apar tego żeśmy byli zabezpieczeni wydanym rozkazem, uczyniliśmy sobie wygodę, a kto miał sprawunek jaki do miasta, porozchodziliśmy się... Obywatel kapitan Nielepiec, spotkawszy kaprala, który jest już nieboszczykiem, jął go bić i płazować. Któremu dawszy razów siedem, opuścił go... I wpadł do kwatery Fizylierów, gdzie ich zastał wszystkich śpiących, i zaczął ich bić bez miłosierdzia i katować... Każe całej komendzie stanąć, którzy bez żadnej sprzeczki stanęli. A odezwawszy się jeden z nich, zaczął mówić: Obywatelu kapitanie, za co nas obywatel kapitan dwa razy krzywdzi, słowem i uczynkiem? Zaczął go znów tak bić, że z wielkiego rozmachu, wyciąwszy pałaszem w kość, pękł obywatelowi kapitanowi pałasz... i sam się nim skaleczył. A zawinąwszy swą rękę, powiedział: Idźcie wszyscy, ja teraz od was nic nie chcę, i poszedł.
'...Aby za swe krzywdy i poniewierki sprawiedliwości dojść, udało się dwóch sierżantów i siedmiu żołnierzy do majora Wierzbickiego. Ten nie chciał żadnej prośby wysłuchać. Odpowiedzieli: Obywatelu Majorze, kiedy nam obywatel satysfakcji uczynić nie chce, będziemy przymuszeni udać się do generała francuskiego. — Obywatel major, usłyszawszy te słowa, kazał ich wziąść do Prezonu wszystkich dziewięciu. Wkrótce wydany był rozkaz, aby całe Depo stanęło z bronią na plac. Kazano nam wszystkim złożyć broń i amunicję i zabrawszy tych wszystkich 9-ciu aresztowanych, natychmiast ów kapral i jeden żołnierz rozstrzelani zostali; zaś co do reszty 7-iu zaczęli ich zabijać bez miłosierdzia kijami, że musieli wszyscy iść do Lazaretu.
'Na które to morderstwa i krzywdy przyznajemy wszyscy, cała komenda, i dopraszamy się od obywatela Generała jako Protektora (obrońcy: protecteur) i Komendanta naszego o uczynienie nam sprawiedliwości'.
Jest i post-scriptum: — 'Będąc na ten czas przytomny, obywatel porucznik francuski Kombre, i widząc co się dzieje... zaczął gorliwie płakać i uczynił wyrok, że nie chce więcej wiedzieć i słyszeć o Polakach'. —
W tym rozżalonym eposie jakby ze Starego Testamentu — gdzie węzeł tragiczny zgubił się całkowicie w ważności tego, co rzekli i odpowiedzieli — ukrywać się mógł na dobrą sprawę wszczynający się rozruch. Więc można by nie ufać nawet śląskiej biblijności owego pisma. Ów Nielepiec jednakże już po dwóch dniach wynurzył się w Rzymie, by złożyć naglącą prośbę o przeniesienie do Legii II 'dla uniknięcia dalszego złego, którego mogę się spodziewać, i jakiej krwawej sceny'. — Krwawą miała być dlań, widać, taka dopiero scena, która groziłaby jego własnej skórze. Dąbrowski każe mu natychmiast, jakby pod kułakiem swym, napisać w trzech słowach prośbę o całkowitą dymisję. Okaże się on niebawem wielkim szkodnikiem Legionów, jako werbownik i naganiacz Polaków do wojsk obcych; będzie dezorientował do ostateczności to błędne chłopstwo polskie, odbijane armiom zaborców.
Major Wierzbicki odgraża się tymczasem oficerom komendy całej za ich odmowę asystowania przy owej kaźni: 'Ich imiona w dziejach Legionów miejsca mieć nie mogą'. Pomawia ich wręcz o trwożliwe ukrywanie się przed grożącym rozruchem i zemstą żołnierzy. I wystawia w ten sposób siebie wraz z Nielepcem jako twardego stróża karności wojskowej — w momencie groźnym. Dodajmy jednak, że rozstrzelany przezeń kapral był — jak zgrzyta z satysfakcją — 'szczególnym ulubieńcem Dąbrowskiego'.
Jakżeby pod takimi synami Marsa nie miało się postarzeć serce żołnierza? przy równoczesnym na domiar obcowaniu z drwiącym duchem Francuzów i Włochów? Zwłaszcza włoscy wrogowie wojen wszelkich mogli teraz tryumfująco mlaskać i cykać, a wymachiwać palcami przed osowiałym wejrzeniem chłopstwa polskiego. Nie chybiły te natrząsania się mieszczan: nauka w las nie poszła. Niebawem po koszarach legionowych poczęto przedrwiwać nawet słowa mazurka: 'za Twoim przewodem wszyscy zemrzem głodem' ('Udawałem, że tych śpiewek nie słyszę' — powie Dąbrowski); albo też: 'nas nauczył Bonaparte, jak rabować mamy', choć nie Bonaparte uczył tego w niedawnych bitwach pod Alpami, jeno 'Czampionet' z Chadzkiewiczem w Neapolu.
Włoska zapamiętałość i vendetta nie dała się, mimo wszystko, wszczepić w te serca chłopskie; zbyt wielkie było ich lgnienie do mowy i obyczaju ludzi swoich na obczyźnie, aby w życiu obozowym nie miały się z czasem zabliźnić nawet tamte urazy krwawe. Odmieniali się jednak coraz bardziej pod wpływem czasu, doznań i obcego świata.
Stali się też i bardziej jurni za sprawą południowego słońca. Dąbrowski musiał raz po raz odnawiać rozkazy, dotyczące kobiet przy każdym regimencie: ile ma być ich do prania, ile do szycia, ile za markietanki. Coś nazbyt dużo wozów wlokło się teraz w pociągach, a spod niejednego ich płótna słychać było nieustanny szwargot tych cyganich czarnych.
W tych pochodach wojennego generał-marszu to brzegiem morza, to za ścianą gór wiódł ich teraz, ku dumie i uciesze Dąbrowskiego, konny hufiec 'czterdziestu dziewięciu muzykusów w kurtkach karmazynowych': — 'przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę!'... Od lat dwóch wkoło to słyszą — spowszedniało.
Zanim się ta wiosenna markotność szeregów u bram pierwszego miasta nie rozswywoli w nierząd, kaprysi oto na postojach krótkich. I sprawia, że głosem cienkim zadźwięczy tu i ówdzie gitara. Tylko bacz, jak któryś z chłopców zdatnych wydzierać się pocznie o amorach: tak to omiękłość włoska zabłąkała się od panów z 'koru' i między 'gemajny' — na frasunek Dąbrowskiego. Oto któryś z kapralów wytrząsa ze strun piosnkę, jakże obcą znienacka:
Scaramella va a la guerra
Colle scarpe! colle scarpe!...
Wrzawa ucieszna, o jaką tak łatwo śród tych ludzi śmierci jutrzejszej, zawtórzyła onej śpiewce: — że niby w butach teraz wszyscy, tym się pysznili i wyśmiewali wzajem. Scaramella zaś, cwaniak bosy z łbem rozczochranym, udał się bardzo tym parobczakom galicyjskim; przytrafiało się bowiem, że niejeden z nich zagapiał się rozumniej w one szopki na placach Neapolu, które tam wystawiają równie w zapusty jak i na odpusty.
Lecz oto zew trębaczy — w tony trzy, jak te trójhasła pochodowe, przerzucane na tyły — każe równać się szeregom. Zadrobią krokiem kusym, oczekując nogami na bęben lub orkiestrę. Aż tu niespodzianie gruchnie im kapela Scaramellę właśnie — za generała samego, widać, ustępliwym rozkazem Zaszum ukontentowania powiał po szeregach znużonych.
Ledwie ścichła muzyka wesoła, gdy tamburów niecierpliwy kołat przynagla ich w pochodzie: — wartko! — wartko! — wartko!
Colle scarpe!... colle scarpe!... — w takt przekornie inny niźli wciąż 'marsz, marsz Dąbrowski' odbijają swą ochoczość, odmienioną przez czas i świat obcy.
Suol beato (szczęsna kraina — słońca i wina! jak postponowano w końcu i gitary włoskie nutką kujawiaka) nasączyła im krwi lżejszej w żyły. Odmieniłaby może i serca, gdyby nie tej krwi nieustanne upusty. Natura sama tam, w kraju, nie zna plemnego trwania, jak tutaj, lecz przemijanie i odnowę. Chciała zaś surowa dola tych ludzi Północy, by się u nich wszystko odnawiało krwią, nawet karność, nawet wytrwałość sama. Lecz oto na koniec, porą już najwyższą, ciągną wreszcie — do kraju. Wierzono w to przynajmniej niezłomnie.
W tym marszu spod Neapolu wkraczano podróżnie do Rzymu, trafem szczególnym, po raz drugi w samą rocznicę Trzeciego Maja — ósmą tym razem. Targnięte wspomnienia sprawiły to niewątpliwie, że trójhasło pochodowe brzmiało dnia tego groźnie: — 'Szczęsny — Szuja — Szubienica'.
Nie Targowicy jedynie była to pogroza równie późna, jak daleka. Echem zeszłorocznej mowy Dąbrowskiego na Kapitolu przypomnieć się musiała niejednemu owa groźba rewolucyjna, jak to za powrotem niejedno w Warszawie 'wytępimy i podamy w ohydę', a policzym się za 'ucięmiężanie ziomków ubogich!'... Śród zaprzepaszczonych w tradycji refrenów mazurka znajdywała się niegdyś i ta strofka:
Z ziemi włoskiej do Polski
Przyjdź Prawem Człowieka,
Marsz, marsz Dąbrowski,
Naród na Cię czeka!
— '...a lanterne les aristos!'... — wtórowała temu w oddziałach francuskich wciąż tu jeszcze żywa Carmagnola.
Zawarkotały bębny na krok podwójny: — Ça ira, ira, ira! — qui vivra, verra!...
Tak na drodze powrotnej z ziemi włoskiej tuż pod murami Wiecznego Miasta zagrzmiał nad szeregami polskimi ostatni pogłos onej burzy, co minęła na świecie.
W Rzymie witała Legię oklaskami ta sama ludność, która ją przepędziła przed pół rokiem. Cieszyła zwłaszcza gapiów kawaleria polska, sformowana teraz dopiero, pod koniec kampanii neapolitańskiej.
Nim na żałosny koniec epopei legionowej harcować będzie ona z siarczystą ambicją popisów przed Konstantym na placu Saskim w Warszawie, tu była jej parada chrzestna: ów cwał przez Miasto Wieczne, od Lateranu aż do Porta Popolo. Wzdłuż całego Corso towarzyszyły jej brawa rzęsiste za te barwy żyworadosne, za te proporczyki, furkające nad brawurowym impetem koni i ludzi. — 'Nie mogli się dość nadziwić i naklaskać'.
Wyruszono dalej ku Perugii, gdzie ich dogonił pospieszający z Ankony Chamand. Niedługo się nim Dąbrowski nacieszył: już go pod Arezzo nie stało. Od granicy Toskanii bowiem wkroczyli w bitwy nieustające. Kraj cały, podburzony przez Austriaków i reakcję przeciw-rewolucyjną, porywał się do broni. A powstańcze oddziały tych stron, zasobne nawet w armaty, szły wprawdzie do ataku niekiedy i pod dowództwem swych księży, częściej jednak pod sprawną komendą oficerów cesarskich. Legia poczęła mocno krwawić. To 'poskramianie burzycieli' na drogach pełnych barykad, zasieków, zniszczonych mostów, zdobywanie takich miast warownych na wyżach, jak Arezzo, Cordona, Castelfiorentino, trwało niemal aż po mury Florencji. Tu dodano Dąbrowskiemu i dywizję francuską, podnosząc go do osobliwej rangi 'Dowódcy Wojsk Apenińskich'. Owe przejścia górskie ku Lombardii, obsadzone mocno przez regularne już wojsko austriackie, miał sforsować dla armii całej.
Jak przed pięciu laty na równinach Kujaw i Pomorza dezorientował 'wojną szarpaną' i bił najsprawniejsze w Europie wojsko pruskie, tak po przepastnych wertepach apenińskich nieoczekiwanymi manewrami w górach zaskakiwał, na podziw Francuzów, i zwyciężał w każdym natarciu prawidłowo działające, ociężałe pułki austriackie. — Z postoju już w Lucce śle do żony i córki w Mediolanie to zlecenie naglące, acz wypowiedziane, jak nakazywały okoliczności, w formie bardzo ostrożnej (2 Prairiala VII r.):
— 'Rzeczy tak się znośnie układają, że będziesz mogła tymi dniami przenieść się do Genui. Nie szczędź pieniędzy dla zabezpieczenia sobie spokoju i bezpieczeństwa'.
Innymi słowy: mimo doraźnych powodzeń własnego oręża nie wierzył, by tak daleko na zachód odrzucona francuska 'Armia Włoska' zdołała przy pomocy zdemoralizowanej do cna tak zwanej 'Armii Neapolitańskiej' utrzymać Mediolan. Zawalić się miała w gruzy krótkotrwała Republika Cyzalpijska: cała dotychczas polityczna i materialna ostoja Legionów. Resztę ufności odbierał mu jakże inny teraz duch śród dowódców francuskich, przeżeranych obecnie zawiścią, intrygami i przekupstwem. Rozkładowe tchnienie wiało na nich od agonii Rewolucji w Paryżu. — Przy kontroli nadsyłanej Legionom amunicji stwierdził kilkakrotnie liczne kule woskowe i pociski drewniane. Ręka w tym czyja?!...
W myślach stawał mu upiór Suworowa, z którego jegrami żołnierz polski zetknąć się miał tym razem nie nad Wisłą, lecz tu gdzieś, nad Padem.
Na równinach Lombardii owiała wnet Legię zapowiedź bitwy walnej. Pomykają na wsze strony sztafety francuskie, z chrzęstem wielkim ciągną zewsząd armaty; raz po raz urywają się marsze w zatarasowaniu dróg. Godzinami całymi wystają u tych rozdroży bataliony wzajemnie na się złe. Zsurowiał duch legionowych szeregów: w sobie się zamknął żołnierz pospolity, ten z chałup od żon i dzieci pobrany: wojen wszystkich wyrobnik krwawy. I czeka zły — na robotę.
Jak zwyczajnie przed bitwą krzepną w zimnych wejrzeniach oficerowie nagle milkliwi; pyskują za nich i srożą się kaprale. Zmilkła orkiestra karmazynowa, zgłuszonym tonem warczą tambury; tylko gruchotem nieustannym toczą się tych tysięcy marsze i kontrmarsze po drogach wszystkich. Stadkiem z daleka tu przylotnym, o barwach odmiennych śród tych Francuzów tysięcy przemyka się bokiem a polami, spychana ze wszystkich gościńców, Legia.
— 'Dnia 29 Prairiala o godzinie czwartej — zapisze Dąbrowski — kwatera główna z korpusem maszeruje do Placencji i na drugiej stronie tego miasta razem z całą Armią Neapolitańską pod komendą generała en-chef Macdonalda bierze pozycję przeciw nieprzyjacielskiej armii z cesarskiego i moskiewskiego wojska złożonej. Wnet tamże batalia wszczęta'.
Zrazu było to starcie z strażami przednimi zaimprowizowane przez wyrywną i niesforną kawalerię francuską przy tak niecierpliwej wtedy rywalizacji dowódców. Przebieg tego uderzenia wstępnego był dość niefortunny. 'Gdy Suworow zaatakował nas wszystkiemi siłami, musieliśmy się cofnąć za Tidonę — pisze Dąbrowski. — A gdy noc nastała, otrzymaliśmy rozkaz zajęcia pozycji poza Trebią'.
'Starożytnicy' spośród oficerów światłych mieli czas tłumaczyć kolegom, jak to w tymże miejscu, między rzekami Trebią i Tidoną Legiony starego Rzymu zastąpiły drogę numidyjskiej czerni Hannibala.
Wydrwiwane przez Chamanda Antiquarium rzymskie, którego cień snuł się za Legionami po Italii całej, zastąpiło im tu drogę już jako zmora.
A przecie niejeden porucznik rozłakomil się ku naukom tą porą niewczesną. I dalejże rozpytywać, jak też to było — lat temu 2000?!... Więc któryś z owych zagorzalców starożytnictwa mógł był przy ogniskach obozowych tej nocy recytować towarzyszom z swego Liwiusza, z którym nie rozstawał się od pobytu w Rzymie:
— 'Hannibal prima luce Numidas equites trangressos Trebiam flumen obequitare jubet hostium portis..'
W głuchej ciemni za ogniskami i rzeką straże przednie tymczasem macały się strzałami z nieprzyjacielem.
Wszczęło się wszystko i tym razem prima luce: z pierwszym brzaskiem — jak to było zresztą i pod Maciejowicami. Na długim łańcuchu pagórków za rzeką wynurzyła się nagle 'cała, zda się, masa jazdy nieprzyjacielskiej', czyniąc może komu widok równie wspaniały i przerażający jak Niemcewiczowi w kraju — takimże lasem pik kozackich w płomieniach ostrzy pod zorzy obrzaski. Zjawiona jak miraż, mirażem zapadnie się ta jazda za ono podgórze, na którym się wynurzyła. Kawaleria francuska oraz dwie dywizje piechoty — pisze dalej Dąbrowski — przeszły znów Trebię.
Po długim wyczekiwaniu, koło południa dopiero, przyśmignie kędyś, bokiem, nie wiedzieć skąd, kurier wtulony w konia. Przyniósł Dąbrowskiemu rozkaz zajęcia tam, na flankach, trzech miasteczek. Przeprawił tedy za Trebię po raz drugi najbliższą pobok półbrygadę francuską, swą kawalerię umiłowaną i dwa bataliony Legionów, przy których 'generał znajdował się osobiście' — pisze tak Dąbrowski o sobie w swym raptularzu.
Na drugim brzegu rozsypie się Legia z miejsca w tyralierkę, by pognać, rzekłbyś, mrowiem skoczków, dla niskich tu wszędy usypisk kamiennych między poletkami winnic. Pod niespodzianym z tyłu natarciem 'cofnął się natychmiast nieprzyjaciel z pozycji pierwszej', '...lecz zaledwie przybyliśmy na pozycje, a cała armia austriacko-moskiewska uderzyły na nas'. Przed chwilą jeszcze pierzchający czernią Numidae equites Suworowa wywiną się w nagłe zagony nawrotu — ogłuszającym zaświstem przydając sobie impetu:
— 'Niebojśl... Wpierod!'... — uderzy pohukiem dzikim na pola i winnice włoskie, by powrócić echem jak gdyby zdumienia z hen! spod Alp. Jeszcze się długie piki kozackie nie starły z bagnetem piechoty, gdy ów świst tysiącgębny odmieni się nad głowami Polaków w ten wrzask jeden i zawycie:
— 'Praga!... Praga!'...
Z tym hasłem rzeźnym kazał wódz rosyjski atakować Polaków swym kozakom i jegrom przesławnym. O sławie wojennej gromko było wtedy i w Petersburgu: jej żywym ucieleśnieniem nie tylko dla Rosji, lecz i dla Europy był wtedy 'geniusz' Suworowa; jej zakrzykiem bojowym w pogromianiu latyńskiego Zachodu stać się miało — ku wymowie dziejów — przypomnienie nieszczęsnego przedmieścia Warszawy.
Powtórzony na tych polach historycznych manewer punicki z odwiecza pozostał jedynie upustem kosookiej zlosliwości wschodniego wodza nad tymi szkolarzami latynów. Nie tak łatwo rozgromił niedawnych żołnierzy obywatela generała Bonaparty, mimo rozkładu śród ich dowódców obecnych. Nie zahukał, oczywiście, i Legionów wrzaskami kozactwa. Trzy doby trwał ten bój zażarty w nieustannym przepieraniu się między Trebią i Tidoną. Stopniała w nim Legia pierwsza do połowy niemal, jak niedawno Legia druga opodal Werony.
Po owej bitwie trebijskiej rozeszły się szeroko wieści, że Dąbrowski poległ. Zaniepokojony w Paryżu Kniaziewicz pisze do Wybickiego w Genewie (10 lipca 1799 r.):
— ‘O Dąbrowskim nic tu nie słychać. Mówią, że w przegranej Macdonalda pod Piacenzą miał być ranny'.
Po dniach pięciu śle list drugi:
— 'Posyłam ci nowy paszkwil na Dąbrowskiego i kopie mojej noty do Ministra (domagającej się aresztowania i stawienia pod sąd wojenny oszczercy Neumana). Utraciwszy już może tego generała, zachowajmyż sławę jego od potwarzy'.
'Oblegany przez patriotów' w Chambery pod Genewą bronił go Wybicki w mowach ulicznych — iście jak sofista na Agorze — tłumacząc rodakom 'życie i serce' przyjaciela swego, poniechanego w bojach za górami. Gdy jednakże ‘filozof’ przeczytał nadesłane mu paszkwile 'bestii, jakiej w naturze nie masz', przejął się tak bardzo ohydą tych potwarzy na poległego już może, iż rozchorował się, człek sił wątłych, obłożnie i na długo. Bądź co bądź obaj przyjaciele polscy Dąbrowskiego bronili wtedy w swym mniemaniu już tylko jego czci pośmiertnej.
On tymczasem zratował się jednak. W wirze bitwy trebijskiej 'poddaj się' usłyszy znienacka 'po rusku'... Rany wraz otrzymanej broczeniem i widokiem obskakującej go dziczy rozjątrzony aż po tę ostateczną w człeku pasję ramienia i garści — sam — w walce wręcz — 'otworzył sobie drogę szablą' w takiejże obieży kozackiej, jakiej uległ w kraju przed laty pięciu Kościuszko boleściwy.
* * *
W sam dzień Wielkanocy odbył Suworow wjazd triumfalny do zdobytego Mediolanu. Wjeżdżał na koniu białym, sam biały: w jakowychś nankinach, nie sięgających mu do kolan gołych. Gdy strzymał się przed rozłożystym ogromem katedry, prawdziwie tu u nich białokamiennej, gdy miasto cale, jakby stucerkiewne, zagrało na jego zwycięstwo niemilknącą gamą dzwonów, tchnieniem swojszczyzny rozjaśniło mu się wejrzenie kose. — Chrystos waskres! — uradował się ludziom. I jął rozdawać z konia pocałunki, zwyczajem rosyjskim na on dzień. Wyłamując języki w ustach, przymilnie odpowiadali na te całunki Włosi doraźnie pouczani: Wa istinu waskres!... Od łokcia zwieszał mu się na rzemieniu, najdosłowniej, knut, gdy toż ramię, wyciągnięte ku wrotom Katedry, rozśpiewanej w tej chwili jemu na Te Deum, błogosławiło Zachodowi troistym znakiem krzyża wschodniego.
Pod agonię rządów Dyrektoriatu w Paryżu dogorywała Rewolucja Wielka właściwie tu, na pobojowiskach włoskich. Cofającą się znad Trebii jej armię osłaniał — tym razem w ariergardzie — Dąbrowski z szczątkami Legionów, walczących tu już nie w swojej sprawie polskiej, lecz w obronie ostatnich resztek tego ducha, który obwieścił światu Prawo Człowieka i wolność narodów.
ŻOŁNIERKA
Pocztą zieloną przez oba fronty, przy niewątpliwej pomocy Polaków w armii austriackiej, utrzymuje Dąbrowski stały kontakt z rozbitkami swymi wziętymi do niewoli nad Trebią i w Mantui. Oto pisze doń kapitan Legii pierwszej, Amira — znów jeden z spolszczonych Francuzów, a ludzi w Legionach najzdolniejszych. ('Przyślij mi czym prędzej Amirę, potrzebuję oficera o jego talentach' — pisał tak niedawno Dąbrowski do Chamanda). Jak w tamtym kojarzyła się w Amirze fantazja i brawura polska z bystrą orientacją i przenikliwością Francuza, a wypowiadały się te jego talenty pochopnie i piórem. Niczym zagrobowy głos Chamandowych wciąż jeszcze przygód czyta się tę opowieść przedziwną o zetknięciu się wziętych do niewoli legionistów z zwycięskim Suworowem, i to niemal nazajutrz po bitwie trebijskiej. (W liście francuskim wysłanym dziewięć dni później, z Gorlic, dnia 29 Messidora r.VII):
— 'Ograbieni doszczętnie na placu boju, odbywamy ten marsz (jeńców) w koszulach jedynie i w najnędzniejszych kapotach, kupionych za kilka funtów u wydrwigroszów przygodnych. Sprawiamy wrażenie żebraków'...
Kilku oficerów legionowych wyłączono niespodzianie z austriackiego konwoju jeńców, by zaprowadzić ich do rosyjskiej kwatery głównej. Spotyka ich tam młodzieniec o wejrzeniu wyniosłym i każe iść za sobą na schody jakiegoś pałacu. Wychodzi naprzeciw nim starzec do pasa w koszuli 'wyszywanej na czerwono', a spostrzegłszy z pomieszaniem nagłym owego młodzieńca, słania się przed nim natychmiast na kolana, krzyżuje ręce na piersiach i pochyla grzbiet nisko. Po czym wsparłszy się na dłoniach, całuje ziemię kilkakrotnie. Wreszcie podźwignął się z tysiącznymi błogosławieństwami.— 'J'ai cru que cet homme étoit un bouffon' — za błazna, za śmieszka pułkowego bierze go zdumiony Amira. Pokłonnik tymczasem, skończywszy przed młodzieńcem 'długą Kyrelję' swych błogosławieństw, zwrócił się do sprowadzonych jeńców, zapytując ich 'miękkim głosem', czy są tymi Polakami, których sprowadzić tu miano? — W tejże chwili szepnięto jeńcom gwałtownie na ucho, że przemawia do nich jenerał Suworow sam.
Prężą się wojskowo. Amira zdobywa się z punktu na dworność: przeprasza i w imieniu kolegów za późne oddanie honorów, nie mieli bowiem sposobności widzieć Feldmarszałka na własne oczy, choć znają go oczywiście, jak świat cały — komplementuje — z rozgłosu, ze sławy.
— 'Polacy znają mnie dobrze... O, bardzo dobrze pamiętają mnie oni!' — wyszczerzył się nagle starzec przed chwilą miękki.
I w mknieniu oka stał się znów inny. Szerokim gestem kazał podać wódkę na tacy, a nalawszy czarki, przemówił niespodzianie najpoprawniej po polsku:
— 'W ręce pańskie. Teraz będziemy dobrymi przyjaciółmi. Na pańskie zdrowie'.
'Oddał mi flaszę, każąc nam przepijać do siebie kolejką, na sposób polski, mówił. Po czym zadał mi kilka pytań dotyczących bitwy. I czy Dąbrowski jest z nami. Odpowiedziałem, że jenerał winien znajdywać się i nadal wraz z Legią pierwszą przy Armii Neapolitańskiej i że dowodzi dywizją'.
— 'Wiem, wiem! — przerwał wódz rosyjski. — Jego koń zwie się Pomella? Hę?...' (Wiem wszystko, do takich nawet szczegółów — mówiły jego oczy zmrużone. — Nie udało nam się jeszcze pochwycić go, ale to nic, przyłapiemy innym razem).
Zagadnięty przez tajemniczego młodzieńca, przyjął w mgnieniu oka znów postawę arcykorną, każąc domyślić się wreszcie legionistom, że ów oficer młody był to Wielki Książę Konstanty, ujrzany, widać, po bitwie teraz dopiero przez Suworowa. Klęczkowa przed chwilą czołobitność Feldmarszałka byłaby zatem bogomolnym składaniem wawrzynów zwycięstwa trebijskiego przed Bogiem i tronem carów zarazem u stóp przytomnej tu osoby carewicza-następcy.
Otworzono tymczasem drzwi na pokoje. Suworow prosi Wielkiego Księcia o zaszczyt spożycia z nim obiadu, zagarniając nań i jeńców polskich. Przy wielkoksiążęcym i feldmarszałkowskim stole zrobił się, ku osłupieniu sztabowców rosyjskich, Wersal bardzo osobliwy — z tymi gośćmi w koszulach zaledwie i najmizerniejszych kapotach. A tu schodzi się strojna świta wojskowa, jakoweś markizy cywilne... Fantazję odzyskali jeńcy niebawem; od czegóż bo ambit polski, a dworność i nonszalancja francuska. Przez nich wszczęta — 'rozmowa potoczyła się o rozmaitych rzeczach'.
Ale Suworow powracał i u stołu uparcie do Legii polskiej — 'rozpytując na wszystkie sposoby, ilu nas jest i czy Dąbrowski jest z nami'. — Jeniec roztropny odbębnił swoje: 'Jenerał znajduje się przy Armii wraz z Legią pierwszą i dowodzi dywizją'. Wówczas Suworow, idąc w nagłym zamyśleniu biegiem myśli swoich, westchnął niespodzianie:
— 'Dąbrowski?!... O, ten okazał się wielkim wobec mnie niewdzięcznikiem!'
'Odpowiedzi nasze nie zadowalały jego ciekawości'. A niewątpliwie w tym jedynie celu sprowadzono ich tutaj. (Może nawet w złudnych nadziejach nawiązania jakiegoś kontaktu z Dąbrowskim). Amira pochodził z Wielkopolski, jego towarzysze, Kowalski i Budzyński, z Warszawy bodaj; byli więc poddanymi pruskimi, a jeńcami, wedle umowy sprzymierzeńców, austriackimi: władza rosyjska nie sięgała do nich. Pozostała jedynie polubowna niejako indagacja. Liczono może, iż w promieniach wysokiej łaski w takiej aż kompanii, a po owych 'kolejkach' na sposób polski, roztopią się jeńcy w czysto serdecznych wynurzeniach. Gdy zawiódł ten rachunek ‘konwersacja zwróciła się na inne tematy’.
Mówiono, między innymi, o waleczności i dyscyplinie 'w ogóle' — 'Nie mając zamiaru schlebiać komukolwiek, a tym bardziej uchybiać — powiada Amira — wyraziłem się, że gdyby można było skojarzyć brawurę Francuzów z wytrzymałością i dyscypliną niemiecką, byłoby to najlepsze wojsko na świecie'. (Dąbrowski to potrafi, przełknął tu jak gdyby Amira) Suworow wyczuć musiał intencję, gdyż, sądząc z miny — 'zaraz nie zaakceptował tej uwagi mojej'.
Utknęła rozmowa, zamknęły się usta wszystkie. Na zupie skończył się cały obiad wersalski: oficer służbowy szepnął Polakom, że winni wyjść. Suworow, w żywej niby rozmowie z markizem, zignorował ich odejście. Skwitowali go natychmiast: wyszli bez ukłonu w jego stronę.
Zatrzymano ich jednakże na dalszych pokojach, gdzie służba wyniosła niebawem na olbrzymich półmiskach 'dwie ogromne pieczenie i kawalisko sera'. Głód skłonił nas do przyjęcia tego ugoszczenia (na przedpokojach) — stwierdza Amira rzetelnie swą niewrażliwość jeńca w tej sprawie kardynalnej. Spożyli. A gdy z ostatnim kęsem skierowali się natychmiast ku wyjściu, natknęli się znów na Wielkiego Księcia Konstantego, który oczekiwał ich widocznie za drzwiami.
Odmienił mu się humor, a wraz z nim niema dotychczas wzgardliwość. Z młodzieńczą alteracją jął zadawać jeńcom 'niezliczone pytania, jak dotarli do Legionów?'. Któryś bowiem z przytomnych u stołu oficerów austriackich przypatrywał się Amirze badawczo, po czym powiadomił Wielkiego Księcia, że widział tego osobnika przed dwoma laty w Wiedniu. — Przez Wiedeń tedy? Ale jakimi drogami i sposobami dalej? — Jak Suworowa dręczył w myślach Dąbrowski, tak Wielkiemu Księciu nie dawała spokoju zagadka stworzenia i nieustannego urastania Legionów.
Wysłannik konwoju austriackiego melduje tymczasem, że pora wyruszyć, by dogonić wielki transport jeńców, który wysforował się tymczasem. Amira uprasza, jako o jedyną łaskę, o jakiekolwiek nakrycie głowy, dla uchronienia się od porażenia na tej spiekocie. Twarz Wielkiego Księcia wykrzywiła się nagle, wejrzał z pogardą, a po niedawnych uprzejmościach towarzyskich trzasnął słowem „ty" jak z bicza:
— 'Cóż to, nie możesz iść... bez kapelusza?' — zgrzytnął urągliwie.
'Ukłoniłem mu się z wyrazem politowania' — kończy jeniec.
Tak to legionista w niewoli natknął się we Włoszech na wróżbę czasów przyszłych — pod Konstantym w Warszawie. Co ważniejsza — i ku czemu się przytacza tę opowieść rękopiśmienną — otarł się Amira o granicę duchową tamtego świata Wschodu, dla ludów Europy tak wonczas groźną, a Polsce sądzoną. Ledwie ów próg przestąpił, jak dymem kadzideł spod ikon, ozionęło go Bizancjum — ową Kyrelją pokłonną, a niżeniem się grzbietu niezwalczonego ich wodza. Wejrzał nań Wschód kosookim poleganiem na kruchości sumień ludzkich.
Gdy Amirę pędzono spod Gorlic aż po Brody w Galicji, gdy Dąbrowski, osłaniając odwrót Fancuzów, cofać się będzie aż po Genuę i Niceę, milkła na półwyspie tak szumna do niedawna la gloire rewolucyjna. Stropiła się i posiana przez nią bezbożność. Na widok bowiem, jakim to huraganem przemogi pędzi to wierne niewolnictwo sołdackie przed sobą niezwalczoną dotychczas armię rewolucyjną — o biczu Bożym prawić jęli wszyscy. Bo nie tylko lud ciemny po wsiach. I w najbardziej oświeconych miastach, nie objętych nawet wojną, wypierać się jęli Francuzów i Polaków ich włoscy przyjaciele z republikanów. Poddawanie się przemocy trwożne i korne, jakby ze Wschodu nawiane, szerzyło się zarazą. Szpiegostwo i denuncjacje spętały życie. Omartwica duchowa zaległa kraj. Nastała onych czasów reakcja pierwsza: tak słynne wnet Tredici mesi odwetowych rządów austriackich w Lombardii.
Jak przed pięciu laty na takiż koniec zdobył Suworow Warszawę dla prusaków, tak obecnie Mediolan dla Austrii. Nienawidził też serdecznie tych sprzymierzeńców obu, zbierających owoce jego zwycięstw. Wolał po stokroć Francuzów i Włochów, których mu bić kazano. (Tak niedawno jeszcze cieszyły go zwycięstwa Dąbrowskiego nad Prusakami w Polsce; pod rychły już koniec życia radować go będzie gromienie Austriaków przez Bonapartę). Dla Polaków i Dąbrowskiego żywił obecnie 'Tamerlan Pragi' uczucia... żalu dobroserdecznego. Świadczy o tym nie tylko jego osobliwa pretensja do twórcy Legionów, lecz całe to, iście epickie, ugoszczenie Polaków, a uszanowanie przed dworakami swymi nawet ich pobitewnych łachmanów w niewoli. Nie przeszkodziło to satrapie wschodniemu w rychłym wyczerpaniu się łaski wyrzucić za drzwi jeńców nieugiętych. A przecie w zdumiewająco u niego szybkich odmianach usposobienia kazał, zły przed chwilą starzec, pożywić tamtą młodzież nieprzyjacielską, rzemiosła wojennego bądź co bądź — respektował je w każdym. Młodzieńczy Konstanty potrafił tu ujawnić tylko nienawiść plemienną, zimną wzgardę carewicza i, jakże zapowiednią, brutalność swą.
Statury kościstej i suchej, z twarzą pociągłą o rysach nawet bardzo regularnych i mocno zwartych, zbliżałby się Suworow raczej do szablonowego podówczas typu jenerałów wszystkich nacyj (był pono z pochodzenia Szwedem), gdyby nie oczy nieco skośne, zmrużone wyrazem nie tyle wyniosłym, co skrytym. Zresztą myli może ówczesny szablon portrecistów przypochlebnych. Ta stateczność godna kłóci się bowiem z całym jego zachowaniem, o którego wysokiej 'nienormalności' krążyły już wtedy słuchy szerokie. Nurtująca go choroba, z tak ponurymi szczegółami obnażona przezeń na łożu śmierci (w liście do Rumiancewa), rzuca wymowne światło na owe nienormalności jego lat ostatnich. Bądź co bądź im dziksze bywały niejedne znalezienia się i wyskoki rosyjskiego wodza, tym ucieszniejszym echem rozlegały się one śród oddanego mu sołdactwa. Lud rad widzi ostre, groteskowe bodaj rysy bohaterów swoich. Pouczył o tym świat ówczesny i sępi Fryderyk, protektor rysunkowych karykatur swej osoby.
Car Paweł nienawidził owych 'szutostw' i dokuczliwego komedianctwa bohatera Rosji, podejrzewając go, zda się, że w owych jego scenach klęczkowo pokłonnych u dworu kryją się jakoweś obleśne, chytro-płaskie drwiny z jego osoby.
W polu dopiero czuł się Suworow sobą; za dalekimi Alpami potężniejszy, widać, nad cary, skoro raz, w spiekotę południowej pory, potrafił przyjąć posłów włoskich — nago; innym razem, w czas niedyspozycji — siedząc na rondeli, czyli na stolcu pokojowym — podają źródła rosyjskie. Ów indywidualizm wschodni o tak szerokich przejawach pogardy dla ludzi mógł niepokoić Zachód dziejowym widmem Tamerlana. Pamiętano Pragę i tutaj. Łagodziło tamtą famę daleką jego tu na co dzień obcowanie z rosyjska tak proste — podziwiali Włosi, choć wyczuwali niewątpliwie chytro-mądre zawsze przyczajenie się tych oczu kosych.
W on dzień, gdy zajmował Mediolan, kazał okapującemu najsutszym złotem dygnitarzowi austriackiemu wysforować się na czoło wkraczającego wojska, podjudzając go może tym, że Austria jest tu właściwym zwycięzcą. Lud wyległy przed bramy wznosi grzmiące wiwaty na cześć mniemanego Suworowa, gdy on sam gdzieś na tyłach chichocze złośliwie wraz z kompanią swą. U bram miasta przy przejmowaniu kluczy należało przerwać tę maskaradę, a raczej zastąpić ją inną: wystawieniem siebie — w tych nankinach białych z nogami od kolan gołymi. W chwili gdy przed katedrą rozdawał one pocałunki rosyjskie z konia, a ów Austriak wychylił się w tym celu ku ramionom jego, Suworow ściągnął raptownie konia: o bruki plusnął dygnitarz austriacki, ku szerokiej jakoby uciesze żartobliwego wodza.
Podobne, na długi dystans obliczone sceny dokuczliwej pogardy dla świata i ludzi odgrywał z wiekiem coraz to częściej — satrapa o instynktach poskramianych kornością przed jedynymi dlań potęgami na świecie: Imperatorowej, którą czcił, i cara Pawła, którym gardził.
Rosyjski apologeta współczesny Suworowa przytacza dość liczne szczegóły jego najdzikszego zachowania się niekiedy, by powracać nieustannie do swego refrenu: a jednak geniusz, mimo wszystko — a może właśnie nieodłącznie z tym wszystkim. I wpisuje się ów historyk rosyjski na koniec w żarliwą obronę Suworowa przed ówczesnymi i późniejszymi pomawianiami go o sporadyczny... obłęd.
Tak rozgłośne wtedy na Europę całą wielkanocne dzwony Mediolanu rozdzwoniły po świecie wielką sławę i grozę tego grabarza Republik trzech, a pogromcy dwóch Rewolucyj, który spod Warszawy i Pragi wynurzył się po latach pięciu za Alpami owym widmem białym z knutem w ręku: istnym obrazem Bicza Bożego.
Choć wedle Godebskiego 'Polak płochych z Ikarami nie dzieląc układów', myślał nie o świata naprawie, lecz o sprawie własnej, tym razem walczył jednak — siłą przeznaczeń dziejowych — w obronie Ikarów.
— 'Nie mogliście wyrwać ojczyzny waszej z ujarzmienia — zwracał się niegdyś do Legionów polskich sam Dyrektoriat — lecz przysięgliście bronić wolności wszędzie, gdzie ona swój sztandar podniesie... Spajacie krwią waszą gmach Republiki' (francuskiej).
Po upływie półtora roku zaledwie po trzykroć obfitszą daniną krwi bronili ostatnich już szańców owej Republiki przed uderzeniami tegoż Suworowskiego młota, który rozwalił w gruzy ich Rzeczpospolitą własną.
Po przegranej Macdonalda nad Trebią osłaniał Dąbrowski tak skutecznie odwrót armii francuskiej, że 'nie uronił ani jednego wozu z ich parku'. Przed pościgiem przemagających sił zapadał w góry, w najmniej spodziewanym miejscu wypadał z wąwozów — 'przewracał i rozbijał nieprzyjaciela, odbierając mu wszystkie armaty, któremi nas dotąd ścigał' — zapisze o samymsobie słowem z nagła energiczniejszym w swym rzeczowym Pamiętniku wojennym. Ta polska 'wojna szarpana' była najoczywiściej żywiołem jego. W tej furii bitewnej został powtórnie obskoczony przez jazdę nieprzyjacielską i raz jeszcze przebił się szablą własną. Z ciężką raną ramienia lewego, a niebawem i z kontuzją piersi zsiadał z konia tylko wtedy, gdy go pod nim zabito lub okaleczono. Legia stopniała w owym odwrocie pod Alpy Liguryjskie do żałosnej liczby 800 ludzi, 'odartych prawie do pełnej nagości'.
— 'Żołnierze — pisze w raporcie do Kościuszki (21 Termidora r.VIII) — komenderują się sami między sobą na żebranie po ulicach i na szukanie fruktów po ogrodach; a i ci wszyscy w podartych koszulach i gatkach'.
Nie lepiej przedstawiała się i cała Armia Rewolucyjna. Suworow zwyciężał wciąż, a przy nim i ‘Monarchia’(austriacka): — Mantua na tyłach padła. W tym właśnie odwrocie znad Trebii otrzymuje Dąbrowski, wciąż tą pocztą zieloną przez oba fronty, najdokładniejsze sprawozdania z owej kapitulacji, wszystkie szczegóły tej sceny judaszowej, jaka rozegrała się pod murami upadłej fortecy: — jak to żołnierze Legii II, niemal bez wyjątku 'dezerterzy' niegdyś z armii austriackiej, idąc w swym przeświadczeniu pod stryczek, 'wysztyftowali się mimo to starannie' i jak tuż za bramą rzucili się na nich Austriacy — 'i zaraz ich w pyski, a wraz kolanami i kolbami; oficerów też bili w boki i gęby; ...wreszcie, starych puściwszy, młodych szarpaniem przybierali'. — Brali zaś nie pod stryczek wprawdzie (to jedynie było zastrzeżone w onej kapitulacji sromotnej), ale za to na chłostę i więzienie.
Tak skwitowały ojczyzny tymczasowe swych obywateli krwawo uznojonych od 'wywracania tronów' na półwyspie i od sadzenia wszędy Drzew Wolności. Tędy ich wywiodły stargane już na strzępy sztandary i hasła rewolucji 'zużytej'.
Ta rozpaczliwa sytuacja armii południowej, a wraz z nią i resztek Legionów skłoniła słusznie Kościuszkę do tym usilniejszego zabiegania w Paryżu o utworzenie pod Kniaziewiczem Legii nowej nad Renem. Lecz to właśnie było wtedy ciosem dla ambicji Dąbrowskiego. Jął podejrzewać wszystkich, mieszając wrogów swych z przyjaciółmi, o złe knowania — 'ażeby niedojrzałem i niedokładnem organizowaniem (Legii nowych) Rzeczy jak najbardziej zaszkodzić mogli'. — Na domiar Szaniawski i Dmochowski wraz z Neumanem uznali tę krwawą wojnę za najwłaściwszą porę do wznowienia kampanii swojej.
— 'Zaczęli znów na mnie pisać i umieszczać w gazetach' — żali się z omierzłością już znużoną nad ohydą tych paszkwilów. A podrzucano mu owe gazety pod rękę, między jedną bitwą a drugą; bywało, i z kondolencjami obleśnymi. — 'Niech się obraża, kto ma czas; ja nie mam czasu'. — Istotnie nie miał go wtedy. Jako dowódca zachowywał spokój niezachwiany, pełen najgłębszej wiary, że los wojny odmienić się wrychle musi: wiedział i wyczuwał w polu, jak kruszeją, mimo wszystko, siły zwycięzców, oddalonych tak bardzo od swych podstaw działań; gdy we Francji, która drgnęła wreszcie, tworzą się gwałtownie rezerwy nowe. Tą zimą krwią wojkową tchnie cały Pamiętnik jego, spisywany wonczas właśnie. — Wojna i żurnal działań! — Tym się odgradzał o d złości ludzkiej.
Gdy nagle opadły mu ramiona: na toż dwukrotnie przebił się szablą z zaszadzek w tych polowaniach bitewnych i na jego osobę, by w niewolę Suworowa wpaść miała — romansową rzekłbyś przygodą wojen starodawnych — córka jego?
Dobiegła doń ta wieść z ciężarem myśli dokuczliwej, że śród tak licznych wszędy we Włoszech Polaków nic znalazł się nikt, kto by ją w porę wywiózł z Mediolanu. — Miałże w ogóle przyjaciół? Czy umiał zaskarbić ich sobie? poczyna znów dręczyć i nękać wyrzutami siebie samego. Ledwie zabliźniona rana tęsknoty za poległymi — Tremo i Chamandem — rozjątrzyła się w nim do ostateczności. W takiej chwili, gorszej od nieszczęścia, bo załamania się niemal, 'nie mieć nikogo, przed kim można by się wynurzyć' (jak pisał niegdyś do Tremona), było dlań nie do zniesienia. Więc jak tylu innych wtedy, młodych i starych, wybucha całym żalem — przed kimże jeśli nie przed Kościuszką! A w tej alteracji polszczyzna zwikała mu się całkiem:
— ‘Wystaw siebie Naczelnik w postaci ojca, a niezawodnie dzielić będziesz los mej córki, względem której nie widzę sposobu wydobyć ją z Mediolanu, gdzie była pozostawała na edukacji’.
Bardzo frasobliwie odczytywać musiał Naczelnik te słowa: raz dla sprawy bolesnej, potem, że każą mu się wystawić w postaci ojca, a w końcu — dzielić los cudzej córki. Lecz westchnienie końcowe tego listu musiało i Kościuszkę chwycić za gardło:
— 'Znosić tyle przykrości, trzeba być Polakiem na to'.
Przykrości: tym słówkiem żałośliwie łagodnym nazywa człek, sam dosłownie ociekający krwią w bojach nieustannych, ów nawał niedoli, jaki zwalił się nań wtedy właśnie: tej krzywdy wielkiej w wydzieraniu mu z rąk dzieła życia, Kniaziewiczowi na dokończenie i chwałę — rozpaczy nad losem córki — i tych nieustannych hańbień jego imienia po gazetach.
— 'Na co sobie człowiek nie zasłużył'.
Tyle tylko. Pod tą łagodnością z przypadku niedołężnego wysłowienia się wrzała w nim jednak burza. Świadczy o niej choćby to raptowne — wojskowym trybem — opanowanie siebie: rzekłbyś opiął się nagle w mundur aż po ów kołnierz wysoki. Bo tak skomenderowawszy sobie na baczność, melduje dalej Naczelnikowi — jakże innym już, szorstkim tonem:
— 'Słyszałem, że Neuman miał być aresztowany w Paryżu. Jeżeli przyczyną tego miały być paszkwile na mnie rozrzucone, martwiłoby mnie to nieskończenie, gdyż w mojem przekonaniu, skutek obowiązków moich: aprobowana uczciwość, opinia ludzi poczciwych i zaufanie położone nadto odpowiadają na żółć i chytrość czerniących'.
Tak zameldował, salwując razem i dumę, i godność własną. Innego zdania był Kniaziewicz, który swym listem do ministra francuskiego sprawił to aresztowanie Neumana:
— ‘Nam wstydu nie przynosi ścigać złych Polaków!’
Na ściganie zemstą kogokolwiek nie stać było wręcz Dąbrowskiego, jak i Kościuszkę: po gwałtownym wybuchu oburzenia na oszczerców, a długim odstępnie udręczaniu się w myślach, przemagało w nim zawsze w końcu — rozżalenie. Nie tak dawno pisał do Wybickiego:
— ‘Albo przyjdzie ta chwila, kiedy wspólnie przypominać będziemy, że wtenczas nas najbardziej szykanowali, męczyli, truli, kiedy my najwięcej ogólności służyli’.
Tymczasem od progu rozpaczy o los córki oderwie go wieść zgoła innej treści, dotycząca nie spraw osobistych, ale Rzeczy, ‘ogólności’. Bonaparte powrócił z Egiptu. — 'Geniusz jego poradzi wszystkim trudnościom' (rządu i wojny) — zapisze na gorąco w liście z dni owych. — Niezadługo wieść druga: zamach 18 Brumaire'a i przewrót. Zakotłowało się wśród oficerów polskich. 'Racz generale czuwać nad Legii zwiększeniem: jedź od prędzej do Berthiera i Buonaparty'. — Na tak daleką podróż środków nie miał wtedy żadnych- — 'Ja do stanu pierwiastkowego ubóstwa powróciłem; bez konia, bez siodła, bez wszystkiego jestem'... Uprzedzali ten szkopuł oficerowie w swym adresie gromadnym: — 'Naśladując Twój przykład dzielenia się z nami wszystkiem, co posiadasz, ofiarujemy ci na koszta tej podróży jednomiesięczny żołd nasz'.
Niebawem tłuc się będzie dyliżansem do Berthiera i Buonaparty — ‘by znieść nędzę korpusu’. — Stawał się ostatnio już nazbyt człowiekiem rzemiosła wojennego, zatroskanym najbardziej wyżywieniem i zaopatrzeniem ludzi, aby mogli bić się nazajutrz; degradował się mimo woli na francuskiego generała brygady, to znów dywizji — inaczej nie tytułowali go już dowódcy francuscy. Ledwie dowlókł się do Paryża w początkach miesiąca Nivoza, gdy otrzymał pismo, którego tytulacja sama szarpnęła mu myśli na zgoła inne, szersze tory:
— 'Bonaparte, konsul Republiki, do generała Dąbrowskiego, dowódcy Wojsk Polskich. — Obywatelu generale! Po powrocie do Europy dowiedziałem się z prawdziwem zadowoleniem o zachowaniu się Twojem i Twych walecznych Polaków we Włoszech w czasie ostatniej kampanii. Niepowodzenia zaćmiły na chwilę chwałę naszego oręża, lecz wszystko wskazuje, że zaświeci ona wkrótce nowym blaskiem. Powiedz, generale, Twym walecznym, że są nieustannie obecnymi w mej myśli'...
Ze wszystkich działań Legionów we Włoszech te ostatnie jedynie były niedaremne i owocne w przyszłości: wartość żołnierza polskiego, a co ważniejsza, możność ustokrotnienia tych szeregów aż po całą armię bitną wryły się odtąd w myśl Napoleona. W polityki jego fluktuacjach, a przenikaniu w nią z każdym zawieszeniem broni wpływów Polsce wrogich, nie był wprawdzie ów żołnierz zawsze obecny w myślach tyleż pierwszego konsula, co cesarza (nie bywał zwłaszcza podczas pertraktacyj pokojowych), a przecie siłą wojen nieustannych narzucał się coraz bardziej nieodparcie myślom jego.
Pozostawiając na wiek cały troskę o chwałę Dąbrowskiego Jankielowi z Soplicowa, powieść polska aż pod dobę naszą uwieczniała coraz to posępniej — bierną już pod koniec katastrofę Legii mantuańskiej, czarną grozę San Domingo, wreszcie ponurą ekspedycję hiszpańską. Romantyczna fuga późniejszej szarży kawaleryjskiej Kozietulskiego i ponure laury Saragossy przysłoniły całkowicie bardziej bohaterskie, bo stokroć wytrwalsze boje — od Apenin i Padu, przez Alpy Liguryjskie, Novi, Bosco, Genuę aż po Niceę: zmagania tak przeraźliwie krwawe i wyniszczające siły polskie, że aż — 'Racz czuwać, giną już ostatni!' — ocknąć musieli oficerowie dowódcę swego z jego zapamiętałości bojowej.
Ta klasyczna tym razem fuga nie znalazła żadnego oddźwięku w romantycznej z czasem legendzie o Legionach, mimo że te właśnie boje opisał najszczegółowiej Dąbrowski sam, nie przemilczając żadnego nazwiska, które 'uznakomiciło się' na polach owych walk iście pour le bien de l'humanité en général. Ani jedno z tych imion nie utrwaliło się w tradycji polskiej, choćby na równi z owymi bohaterami Somosierry i Saragossy.
— 'Jakże niesprawiedliwą jest Fama!' — pisze Dąbrowski w onych właśnie czasach, dziwnie wróżebnie dla towarzyszy swoich.
Czarna chmura Suworowska przeszła tymczasem niespodzianie bokiem: aby spaść na Francję od Renu, przewaliła przez Alpy i rozwiała się żałośnie w Szwajcarii, dzięki uprzedniemu zwycięstwu Masseny nad Korsakowem i zawiściom austriacko-rosyjskim. Paweł odwołał wojsko swoje. Bicz Boży odniosło z powrotem w jego pielesze odwieczne.
Tu szło jedynie o postaci Suworowa i Dąbrowskiego (a wnet i Kniaziewicza) śród tych zmagań się pod agonię pierwszej Republiki francuskiej. I o ducha polskiego w owych czasów kipieli.
* * *
Powodzenie Masseny pod Zürichern i druzgocące zwycięstwo pierwszego Konsula pod Marengo dostarczyło znów ochotnika polskiego z jeńców obu najeźdźców. Dąbrowski formuje w Marsylii nową awangardę, czy też na przemian ariergardę, wolności wciąż jeszcze cudzej tylko. Tworzy nowe wojsko polskie. Czyni to już po raz trzeci w życiu.
Nad Renem tymczasem stanęła Legia Kniaziewicza.
Jej atmosfera była wielce odmienna od nastrojów włoskich, jak odmienni byli wodzowie obaj i gwałtownie przeobrażający się duch czasów, jak wreszcie Ren i Dunaj od Tybru i Padu, powietrze niemieckie od tchnienia Italii. W przeroście ducha wojskowego nad obywatelskim zaciągano pośpiesznie do tej Legii Rusinów, Węgrów i, co osobliwsza, rozbitków rosyjskich z armii Suworowa. Przerażało to z daleka Kościuszkę, groziło bowiem całkowitym zatraceniem znamion politycznych tej formacji polskiej. Martwiło wiernego republikanina i społeczne usposobienie tej mieszaniny zaciężnej; nastawał na to, by każdy żołnierz składał dawną przysięgę na nienawiść tyranom, królom i arystokracji. Spełzło to na niczym z powodu coraz to większej niechęci Kniaziewicza do doktrynalizmu Kościuszki, przed którym wódz Legii Naddunajskiej w końcu po swojemu 'trzaśnie drzwiami'. Z tak wielką czcią i nie mniejszą ofiarą ambicji Dąbrowskiego złożona niegdyś Kościuszce buława naczelnego wództwa nad Legionami wypadała sama z rąk starzejącego się Naczelnika. Przestawał być ośrodkiem Rzeczy.
Niepostrzeżenie dla niego odmieniały się czasy. 'Obywatele generały' stawali się przeżytkiem. Więzią szeregów nie był już republikański duch równości i heroizmu osobisty, lecz szumny i strojny hierarchizm ludzi nowych. Wykluwać się poczynała soldateska późniejszej Napoleoniady Wielkiej. W nieustannych wojnach Republiki lud jej orężny tkwił zbyt długo w mundurze wojskowym, aby nie miał w końcu wyodrębnić się ze społeczności: 'porządne żołnierze republikanccy' odmieniali się niepostrzeżenie i dla samych siebie w zwartą gromadę ludzi rzemiosła wojennego — w Żołnierkę, oglądającą się jedynie na dowódców swoich. Kohorty wierne były już gotowe, nim się zjawił Cezar.
Odmieniła się 'fizjonomia obozu polskiego'. Przybywali z kraju ludzie inni, którzy nie przeżyli porywów i złudzeń rewolucji francuskiej; odżyły wrjaz z nimi wszystkie dawne nałogi i narowy polskie, tłumione niegdyś obywatelskim duchem obu Legij Dąbrowskiego. Srodze energiczny i groźnie pohukliwy Kniaziewicz nie dawał sobie z tym wszystkim rady; zaklina na wszystkie świętości cywila Wybickiego, by zjechał z Paryża 'związać mu korpus jednością celu i ducha'. — 'Twoje światłe rady — pisze — będą balsamem dla nie mających stałości'. A równocześnie żali się Dąbrowskiemu (z Strasburga r. VIII):
— 'Zazdrość rang, przesądy stanu i urodzenia, wszystko tu się widzieć daje. Berek (Joselewicz), co w Polsce był pułkownikiem, co dwie kampanie we Włoszech odprawił, tu przybywszy, tym dobrowolnie miejsca ustąpił, którzy tu (na Zachodzie) żadnej kampanii nie odprawili. Dlatego jednak prześladować go nie przestają, któremu niczego więcej zarzucić nie można, jak że się nie szlachcicem urodził'. — To jedynie ma mu za złe i Kniaziewicz zacny.
Nie o Berka mu szło, lecz o bojową wartość korpusu: o wypieranie przydatnych przez bardziej dufnych: przez rangi, pychy, zasługi mniemane, a w ich braku, przez czelność i fawory w dowództwie naczelnym. W ten sposób 'wcisnąć się zdołał do Legii i Turski', a na czele jej kawalerii stanie ponownie 'poławiacz w wodach mętnych' — jak go już w Legionach przejrzał Dąbrowski — Różniecki (przyszły szef tajnej policji rosyjskiej w Warszawie). Niepokonany przez żadne moce europejskie, polski arcymistrz międzynarodowej impostury, Chadzkiewicz — 'już sobie wyrobił (u Francuzów) wolny werbunek do Legionów — przeraża się tym Kniaziewicz w liście do Dąbrowskiego; — pomaga mu w tym Twój i Rzeczy publicznej nieprzyjaciel Wołodkiewicz...'
Owego Wołodkiewicza, pięknego zięcia bankiera Tepera z Warszawy, faworyzował mocno sam Konsul Bonaparte za jego świetną prezentację militarną: zwykł go nazywać Henri le beau. Nieodłącznym towarzyszem tego galanta wojskowego, a zarazem i Chadzkiewicza, był najdzikszy hałaburda i rębajło od spluwania w garść, Mirosławski. Na zasadzie swych uprawnień werbunkowych hulała ta trójka muszkieterów polskich, niedościgłych mistrzów na szable i florety, po Francji całej, a gdzie się zdarzyło, szukała zwady z nienawistnymi dla się ludźmi Dąbrowskiego, by wyzwać ich na rękę i pokaleczyć przynajmniej ile się da. — 'Znamy (śród zwierząt) takie bestie drapieżne — filozofował nad tymi militarystami Wybicki — ale tamte nie szarpią przynajmniej własnego gatunku'.
Inni to już byli niż dawniej wrogowie Dąbrowskiego: jakobińskich oszczerców po gazetach zastąpili nieprzyjaciele bodaj gorsi, zrodzeni z nowego ducha soldateski i jej działań pokątnych, a wpływowych. — ’Gdzie tylko mogą, szkodzą Tobie’. Zwiedział się Kniaziewicz ponadto, że niejeden z werbowników Chadzkiewicza obarczony był dodatkowym zleceniem sekretnym: wypatrywania 'po Badach' i huczniejszych zjazdach towarzyskich graczy bogatych a hazardowych: mistrz Chadzkiewicz zjeżdżał wtedy i łupił upatrzone ofiary kartami fałszywymi. A wszystko to działo się pod egidą Legionów polskich.
Zakwitali na tym bagnie, jak to zwykle u Polaków, najszlachetniejsi ofiarnicy niezmordowanego trudu. Nie tylko wojskowego. Garstka niewczesnych zapaleńców nauki, przyszłych uczonych, półfilozofów, humanistów na koniach, muzyków po koszarach, fizyków z artylerii, grenadierów-matematyków, artystów wreszcie i poetów — z Jakubowskim, Sokolnickim, Paszkowskim, Wybickim, Fiszerem, Drzewieckim, Suchodolskim, Godebskim i tyloma innymi — po całodziennych zajęciach mustry i ćwiczeń będzie uczyła oraz uobywatelała żołnierzy, oficerom zaś i sobie wskrzeszała tu rzymski Instytut Dąbrowskiego. Po nocy sięgał niejeden do swej biblioteczki i zaledwie o świcie 'zasypiał literatem'. — Po rozwiązaniu Legii Kniaziewicza wystąpią oni wszyscy z Legionów i zaludnią uczelnie Paryża. O wielkim z czasem wpływie na życie umysłowe Polski tych 'łakomców nauki i kunsztów' spod sztandarów Dąbrowskiego mówiło się gdzie indziej.
Dozna niebawem Dąbrowski tej ulgi mdłej, że oszczercy jego poniechają go niespodzianie, przerzucając nagle całą furię swych napaści na Kniaziewicza, który zaczął teraz wyrastać, a więc wzbudzać zawiść i nienawiść. W nieustannych znów paszkwilach, umieszczanych w gazetach paryskich, wystawiano go za takiego aż nędznika, że miał jakoby z samej zawiści pchnąć na śmierć swego najbliższego przyjaciela Fiszera (dostał się wtedy Fiszer do niewoli). Mniej opanowany od Dąbrowskiego, szamotał się olbrzym Kniaziewicz w tej sieci potwarzy jak ryba wielka, ku głębokiej satysfakcji głównych intrygantów, Turskiego i Różnieckiego. W wojsku na tyłach (w Strasburgu), podjudzanym nieustannie i zbieraniem podpisów na petycji do jenerała Moreau przeciw Kniaziewiczowi, nastała w końcu taka dezorientacja, że 'wielu oficerów szukało środków uwolnienia się'. Przytrafiały się i dezercje. Przeraziło się wreszcie tym piekłem polskim i naczelne dowództwo francuskie: jenerał Moreau nakazał wręcz Kniaziewiczowi 'zdusić te intrygi'. Groźny wódz Legii Naddunajskiej po powrocie z pola odczytał na odprawie oficerom wszystkim ów rozkaz i, podarłszy, rzucił go im pod nogi: Oto me ukaranie! — Gdy niejednego rozbroił niewątpliwie tym gestem, ambitniejsi odczuć go mogli jako policzek ostatecznego zlekceważenia.
Jak w Rzymie Zabłocki, paść miał ofiarą tego żmijowiska w Strasburgu znów jeden z najczystszych ludzi i najlepszych oficerów: wysoko za prawość ceniony przez Kościuszkę pułkownik Gawroński. Nie wyznawał się człek prostoduszny tak dalece w intrygach, że zawierzywszy naiwnie owym spotwarzaniom Kniaziewicza, uwikłał się w kabałę ambicyj cudzych; a gdy przetarł oczy, zohydził sobie tak do głębi wzajemne szarganie się Polaków, że nie wytrzymał tej atmosfery: — 'w Ren wskoczył'.
W przekonaniu Kościuszki do śmierci jego przyczynił się Kniaziewicz. Nastanie między nimi rozłam ostateczny.
Mogli byli panowie z koru polskiego kopać do woli dołki pod Kniaziewiczem, żołnierz cenił go po swojemu: był dlań i ten wódz z onej starej szkoły generałów, którzy heroizmem osobistym i naocznym porywali do boju lud zbrojny. Samo wystawienie się przed atakiem tego wielkoluda z karabinem w garści budziło w ludziach otuchę i ambit. Umiał moc pozorną swej kolosalnej postaci przelewać w niezłomną siłę gromady. Brawurowe czyny jego Legii przewyższyły bodaj efektownością hart i męstwo Legionów włoskich. Tak i chwały ognisko dogasa w rozpłomienieniach ostatnich.
* * *
Idzie tu jednak o jej płomię pierwsze. Nie Kniaziewicza działalność, lecz żywot Dabrowskiego stanowi tu nić przewodnią, i nie szczegółowy przebieg spraw dziejowych sprowadzanych tu wszędzie do najniezbędniejszych uzwięźleń. O Legii Naddunajskiej wspomniało się zaledwie — dla tak wymownej odmiany obozu polskiego w atmosferze czasów nowych pod Konsulatem; będzie też szło i o duchowy kontrast obu wodzów legionowych.
Miał Kniaziewicz szczęście w Legionach (jak jego serdeczny przyjaciel, Niemcewicz, w literaturze; był takimże enfant gâté Marsa, jak tamten Muz). Chciał bowiem los, że słabymi siłami Legii zarówno w wojnie neapolitańskiej, jak i w tej nad Innem i Dunajem, przyczyniał się walnie do zwycięstw decydujących całej armii.
Tak też było i pod Hohenlinden. Gdy w wszczętym przez dowództwo ruchu oskrzydlającym „na moczarach leśnych pod gęsto walącą śnieżycą... zachwiali się Francuzi" — powiada historyk — niepowstrzymana furia flankowego uderzenia batalionu Kniaziewicza przyczyniła się nad miarę sił jego skromnych do szczęśliwego rozstrzygnięcia boju.
Być może, iż te dwie wielkie bitwy Legionów: pod Hohenlinden, a zwłaszcza dawniejsza nad Trebią, będą w oczach niejednego dziejopisa wojskowego przedstawiały się inaczej, choćby przy konfrontacji z źródłami austriackimi (czy też rosyjskimi). Tu szło o widzenie tych bojów oczami Dąbrowskiego, względnie Kniaziewicza: to podkreślenie, zważywszy na biograficzny charakter rzeczy, jest konieczne. Stąd oparcie tu bitwy trebijskiej niemal wyłącznie na Pamiętniku wojskowym Dąbrowskiego, hohenlindejskiej zaś na takiej relacji historyka, która wybrzmiewa w dumnym okrzyku Legii Kniaziewicza: 'Bój był nasz!' — choć zwycięstwo ostateczne przypadło oczywiście armii francuskiej.
Końcem tej wojny był już tylko pościg i polskiej znów awangardy za rozbitą doszczętnie armią austriacką. Moreau przerwał jej pogrom (miał w tym rywal Bonaparty swoje jakoby widoki i konszachty). Legię na przodzie zdołał pohamować u murów jakiegoś opactwa, skąd niegdyś — powiadały mnichy — słychać było huk dział ...gdy Sobieski był pod Wiedniem.
Jakżeby nie miało to uderzyć do głowy Polakom? Wiedeń tuż! a stamtąd do kraju już tylko mil 60! (za dawne pod Dąbrowskim 600). W oczekiwaniu na pokój gorączka ogarnia wszystkich. Nie oparł się tej febrze nadziei i we Włoszech dalekich najrozważniejszy Wielhorski. — 'Jeżeli Polsce egzystencję przywrócą, powinniśmy darowanemu koniowi w zęby nie patrzeć' — przemawia zeń przede wszystkim oportunizm jaśniepański. Z drugiej strony, jest nas dosyć — mógł był rozmyślać — broń mamy w garści, a stamtąd do kraju niedaleko... 'Nie wiem, co o tem myśli Dąbrowski?' — rozpytuje na wsze strony.
Kniaziewicz natomiast postanowił nie darowanemu jeszcze koniowi zajrzeć w zęby zawczasu: przyjrzeć się onej Polsce oczekiwanej od wewnątrz: jaką też ona być zdoła z ducha własnego?... Z przedziwnym sceptycyzmem żołnierza dworuje sobie z onej 'Niepodległej', na której cześć wiwatują nieco przedwcześnie oficerowie jego. Pisze oto do Dąbrowskiego (z Strasburga r. VIII):
— 'Więc nie walcząc już, lecz śpiewając: Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, aż do Warszawy zajedziemy — gdzie nie wchodząc w to, czy my 5-ciu Dyrektorów, czy 3-ch Konsulów mieć mamy, ja sobie tylko urząd buńczuczego waruję. Jeżeli Madaliński (ten zacny jenerał Insurekcji Kościuszkowskiej uchodził w Legionach za starego ramola), jeżeli Madaliński Hetmanem zostanie, ja pucharów najrozmaitszych przysposobiwszy, nie spytam — jaką Pawlikowski (ultra-radykalny mętogłów, wielce niefortunny sekretarz Kościuszki), jaką Pawlikowski formę rządu nam układa? — jak Chadzkiewicz skarbem zarządza? — jak Wołodkiewicz wojsko organizuje? albo Mirosławski artylerię? — byle mi było wolno nalać i wypić za zdrowie Rzeczypospolitej Polskiej'.
Tom drugi - POGROBOWCY
________________________________________
PACYFIZM
________________________________________
Wobec wszczętych przez Francję rokowań pokojowych największy w Legionach ulubieniec Marsa, szczęściarz chwały wojennej, Kniaziewicz kreślił w liście do Dąbrowskiego tak żałosną zawczas karykaturę tej Niepodległej, która wszystkich jego towarzyszy broni wprowadzała wtedy bądź w gorączkową ekstazę oczekiwań, bądź też w niepokój ułudnych może 'snów'.
— 'Jeżeli mój sen tak piękny nie ziści się — kaprysił on tymczasem na zakończenie ironizowań swoich — jeżeli przy rokowaniach o nas zapomną, to pałasz za piecem zawiesiwszy, do lemiesza się biorę, bo mnie życie żołnierskie znudziło'.
— 'Albo chcesz nam dać lepszy przykład swego patriotyzmu' — ofuknął go Dąbrowski.
Sam niegdyś tak skory do niewinnych 'facecyj i dykteryjek' o Polakach, zbył Kniaziewiczowe złośliwości o przyszłym obliczu Rzeczypospolitej polskiej posępnym milczeniem. Tak odmienne poczucie odpowiedzialności za ostateczny przecie rezultat sprawy, za którą walczono, ostudzi nie tylko ich zażyłość, lecz spowoduje niebawem całkowite zerwanie.
Uporczywości Dąbrowskiego bowiem nie znudzi się nigdy sprawa przezeń podjęta, mimo że w pokoju lunewilskim, jak i w poprzednich, nie będzie ani słowa o Polsce — Kniaziewicz natomiast, 'głuchy zarówno na obietnice, jak i na groźby Francuzów', podał się do dymisji. Legię jego, pozbawioną dowódcy, odstawi generał en-chef pod ostrożnym z daleka konwojem zbrojnym — Dąbrowskiemu za Alpy. Postępek, a raczej gest Kniaziewicza zrodziła niewątpliwie urażona godność narodowa: świadczą o tym dwa jego uprzednie, a impetyczne listy: do Napoleona i do Moreau. Trzasnął drzwiami po swojemu i odszedł. Naśladować go będą najcenniejsi właśnie oficerowie, składając komendę nad swymi oddziałami często w ręce zdecydowanych karierowiczów wojennych. Tak od wewnątrz przede wszystkim poczęła się zatracać nie tylko polityczna, lecz i moralna wartość Legionów. Sympatie powszechne przerzucą się, oczywiście, na stronę szkalowanego do niedawna Kniaziewicza; cała odpowiedzialność za wszystko, co nastąpi, zacięży ponuro na Dąbrowskim.
Kniaziewicz przeniesie się do Paryża, gdzie uczęszczając wraz z innymi na wykłady w college de France, będzie zarazem ciężką łapą olbrzyma malował miniatury właśnie — podobno bardzo udatne. To idylicznezakończenie wojaczki świadczy bądź co bądź o spokojnym sumieniu żołnierza, mimo tak impetycznego w pierwszej chwili rozdzierania szat, że — 'nędza i ubóstwo nas czeka; jeszcze i zgryzota truć nas będzie, żeśmy ojczystej ziemi wydarli kilkanaście tysięcy ludzi'. Ale i to nawet było ostatnim tylko trzaśnięciem drzwiami, za którymi pozostało tym razem owe kilkanaście tysięcy chłopstwa polskiego. Nie dokuczyły mu też nędza i ubóstwo: niezadługo znajdzie się na intratnej dzierżawie, jaką ofiaruje mu pół darmo Sanguszko na Podolu, paradujący wtedy w mundurze jenerała rosyjskiego (‘My wojskowi powinniśmy trzymać ze sobą’, powiadał).
Była to pora, gdy Dąbrowski szamotał się rozpaczliwie w daremnej obronie Legionów.
Zbyteczne byłoby tu przenikanie za nicią historii w istne labirynty, jakimi wodzono wtedy formacje polskie na ich ostateczne zaprzepaszczenie, aż po odebranie komendy nad nimi Dąbrowskiemu. W tak zwanej pacyfikacji ówczesnej los ich był całkowicie przesądzony w nawiązywanych wtedy rokowaniach Bonaparty z wszystkimi zaborcami Polski. Legie były wtedy na zawadzie Europie całej. Począł je zrazu Napoleon 'rozdawać' nowo erygowanym przezeń tronom i królewiątkom włoskim; rychło przyjdzie do użycia Polaków w wszczętej przez Francję wojnie kolonialnej: ‘zaprzedania nas’ mówili oficerowie. Jakoż zaprzedano ich — zresztą z liczniejszymi o wiele siłami francuskimi — nowej po rewolucji potędze kapitału, ku obronie jego zamorskich plantacyj kawy, bawełny i trzciny cukrowej na Haiti.
Wywoływanie tu w jakimkolwiek ujęciu podwójnie murzyńskiej gehenny San Dominga byłoby również zbędne. Ci polscy murzyni zrobili swoje do ostatka. Tamci zaś czarni, zwyciężywszy jednak w końcu, spod wszelkich represyj wykluczyli ich jedynie: nowe prawa tuziemców zwracały się przeciw wszystkim białym — wyjąwszy Polaków. Taki był tej młodzieży daleki laur człowieczeństwa.
Nie ostatni bynajmniej.
Nie brak było w Legii Kniaziewicza ludzi czujnych, przewidujących całkowite bankructwo haseł rewolucji w ‘najbardziej na świecie zmiennym narodzie’ francuskim: rychło patrzeć, myślano, jak skreślą w Paryżu i 'wolność narodów'. Po miastach Nadrenii i Bawarii karmił się ten niepokój nieco zdradną 'przyjaźnią filozoficzną' z masonami niemieckimi, szczególnie garnącymi się wtedy do światłych oficerów polskich. Gdy po wojnie austriackiej odstawiono Legiony za Alpy, na glebie przygotowanej przez masonów przyjęły się łatwo tajne posiewy rozjątrzonego patriotyzmu włoskiego i głucha zaciętość wiernych rewolucji 'Brutusów' z armii francuskiej. Zawiązały się ‘bractwa’ włosko-polskie, w których 'najgłębsza tajemnica była duszą czynnośi’ — a sercem, dodajmy, takie poczucie wspólnej niedoli, że oficerowie polscy dzielili się z prześladowanymi patriotami włoskimi nie tylko żołdem swym i strawą z koszar, leczi kwaterą. Wtedy to nawiązana została wiekowa potem łączność irredent obu.
Sprawiły to Legiony.
— 'Takie to były — powiada pamiętnikarz — pierwsze zawiązki Węglarzy, w późniejszych czasach rozmnożone w wielu krajach'. — Historyk naczelny tych czasów, mówiąc o centralnym potem zawiązku tych pierwszych Karbonarów w Paryżu, do którego prócz Polaków, Francuzów i Włochów należeli i przedstawiciele innych narodów, powiada: „Była to jedna z najwcześniejszych zarodkowych organizacyj późniejszego Internacjonału".
I w tym współdziałały Legiony.
Za sprawą 'Brutusów' francuskich, nie bez podniety Włochów, którzy tu pierwsi oddadzą głowy pod topór, zawiązał się w Paryżu tak zwany 'spisek Opery', rozgłośny chybionym zamachem na Napoleona. Sieci szpiegostwa i prowokacji zarzucono z Paryża na wsze strony. Znalazł się denuncjant i śród Polaków, bardzo przy tym osobliwy: ich własny dowódca z Livorno (Axamitowski). Aresztowano kilkudziesięciu oficerów polskich i wożono na indagacje śledcze. W Paryżu zapadła decyzja co rychlejszego użycia Legii jako 'półbrygad' już francuskich w ekspedycji zamorskiej. — Najbardziej ideowi oficerowie z korpusu polskiego przyczynili się tak tragicznie do zagłady dzieła Dąbrowskiego. U progu ich hekatomby na San Domingo zrodzić się jednak miała ta siła podziemna, co później przez Wolnomularstwo narodowe i pierwsze w Warszawie spiski wszczepić się miała na wiek cały w dzieje irredenty polskiej.
I to przyniosły do kraju Legiony.
Tymczasem pozostały z nich we Włoszech jedynie ocalałe półtorej brygady polskiej i pułk kawalerii (rozrzucone teraz po półwyspie) oraz garstka starszyzny i młodzieży koło Kościuszki w Paryżu. — Nie kto inny jak były redaktor Dekady, Godebski, pisze już z Warszawy do pozostałych we Włoszech towarzyszy broni, jak to 'powrót (z Legionów) tylu osób światłych i patriotycznych' obudził w odrętwiałych zaborach 'wielki ruch umysłowy', który 'utwierdza mnie w opinii, że Legie więcej nam przyniosły korzyści niż straty'.
Tak więc nawet w oczach Bayarda i piewcy Legionów największą z nich korzyścią było to, że zapałem młodzieży najzdolniejszej w tym pokoleniu, a dzięki Dąbrowskiemu ockniętej światłem Rzymu i Paryża, roznieciły one pogaszoną przez zaborców pochodnię Oświecenia.
Ceni się dziś patriotycznie krwawą chwałę każdej szabli starej, wywieszając je za relikwie po muzeach, oczom młodym na zbudowanie — ducha tego pokolenia przekazano piwnicom archiwów. Wręcz przeciwnie dzieje się wszędzie na Zachodzie, gdzie duch przeżywa i zwycięża nawet klęski wojenne — twierdził Napoleon.
Wraz z pierwszym powiewem pacyfikacji ruszyła w wojaże dyliżansowe Europa cywilna. Powracające do kraju rozbitki legionowe spotykały wszędzie rodaków, zwłaszcza z jaśniepańatwa. Po gilotynach rewolucji pierwsza bodaj zjechała tak licznie do Francji arystokracja polska. Ci nowi przybysze z kraju, jakże odmienni od niedawnych jakobińskich, jęli szerzyć tuż pod bokiem Bonaparty sympatie prorosyjskie z głuchą wzgardą dla 'Uzurpatora' francuskiego. Przedrozbiorowym trybem polityki warszawskiej przodowały i w tych intrygach paryskich polskie damy znakomite, a na ich czele straszliwie dziś pomstliwa za zatratę Legionów, ich wierna do ostatka przyjaciółka, księżna Sapieżyna. ‘Czarnemu duchowi awanturnika z Korsyki’ na jego własnych salonach w Tuileriach przeciwstawiały te panie 'białego anioła' na tronie rosyjskim.
Tak po zatracie Legionów Dąbrowskiego okazał się nagle dla jednych 'dobry król pruski' nad Warszawą, dla innych 'biały anioł' rosyjski nad Wilnem i Ukrainą.
Olbrzymi wciąż jeszcze wpływ Puław na zabory wszystkie spotęgowany został, jak wiadomo, stanowiskiem przy carze i polityką młodego Czartoryskiego; osobisty zaś urok Aleksandra, najliberalniejszego z monarchów ówczesnych i najszczodrobliwszego szafarza obietnic, jednał mu wszędzie i tamtą awangardę uczuciową, sięgającą wpływami swymi nawet do ostatnich resztek Legionów. — 'Aleksander byłby rozkoszą ludów, gdyby Moskale godni byli Tytusa' — pisze do nich Godebski. — 'Światło zgasłoby w Polsce, gdyby nie zapaliło się w Wilnie i Krzemieńcu' — głosi Staszic w Warszawie; a przez ułatwione w tych czasach pokojowych korespondencje z krajem dociera to wnet i za Alpy.
Sięgnęła w końcu ta agitacja i po wielką w tych czasach rozterkę Kościuszki.
Niezłomny obywatel republik trzech żywił, wiemy, dla 'Uzurpatora' z dawna niechęć głuchą; obecnie po zatraceniu Legionów, wreszcie po ukoronowaniu się jego, doszedł Kościuszko w swej indygnacji do tych granic, że gotów był zwalczać nowego cesarza Francuzów. Zgodzić ten ostatni poryw wierności republikańskiej z myślą o zjednoczeniu ziem polskich pod berłem cara potrafił nie tylko omot zręcznej polityki, lecz i nietajne Legionom, gwałtowne starzenie się Naczelnika.
Daleki od zaprzysięgłych wierzeń, republikańskich czy też innych, obcy całe życie zażartościom politycznym, rezerwował sobie Dąbrowski niewygasłą w nim, mimo wszystko 'ostatnią nadzieję' wywalczenia niepodległości — w trwałość bowiem Napoleońskiej pacyfikacji nie wierzył. O zrozumienie tego stanowiska swego doprasza się wręcz rodaków najwybitniejszych w kraju, jak choćby w tym liście do Czackiego w Krzemieńcu (z maja 1803r.):
— '...Kiedy okoliczności rozdzieliły obcowanie nasze, przynajmniej ostatniej pociechy zachowajmy ślady, to jest utrzymać wzajemny szacunek i zaufanie, z któremi sentymentami do schyłku dni moich dla J.M. Pana pozostaję'.
Brzmi to dość smętnie. (Czacki był od początku Legionom niechętny, a do końca Napoleonowi wrogi). Mimo podobnych grzeczności spod serca stosunki byłego wodza Legionów z nową opinią polską — czuć i to w liście — zrywały się ostatecznie. Niebawem pozostanie sam z swą 'nadzieją ostatnią'.
* * *
W samotności pogrążała go i dola osobista. Córka nie ucierpiała wiele w niewoli; mógł ją był odesłać pod opiekę — czyjąż by, jeśli nie Kościuszki, który kierował już wychowaniem syna jego w Paryżu. Nastała pora dania tym dzieciom edukacji staranniejszej, niźli to było możebne w czasach wojen nieustannych. — Oto Naczelnik powiadamia go, że Jaś niezbyt przykłada się do fizyki i matematyki, spędzając dni całe nad wykreślaniem zadań strategicznych. Taka była atmosfera czasów i takie dziedzictwo skłonności. Przesyła mu raz syn do Włoch dwa plany bitewne 'swojej roboty', za które — śpieszą zawiadomić przyjaciele — 'od Naczelnika i innych connaisseurów otrzymał pochwałę'. Ojciec dumny, choć w pochwały skąpy, prosi czym prędzej Naczelnika o wyszukanie chłopcu metra muzyki, ku ogładzeniu młodego umysłu i tą nauką piękną, a zarazem metra tańca, dla uobyczajnienia młodzieńca do dam, rzeczy równie niezbędnej w karierze wojskowej. Synowi zaś nakazuje równocześnie: — 'zdobywaj wiedzę wszelką, przede wszystkim Artylerię i nauki matematyczne, staraj się opanować całkowicie główne języki, a we wszystkim radź się Kościuszki'. O wyruszaniu na wojnę nie myśl tymczasem. — 'Nie chcę, byś mógł służyć ojczyźnie jedynie karabinem, jak grenadier, a potem zdatny był tylko do domu inwalidów'.
Takie były jego troski ojcowskie i metody wychowawcze.
Jaś, bardzo niezwykle uzdolniony młodzieniec, był honorowany przez paryskich przyjaciół Dąbrowskiego niczym Delfin: Monsieur 'pan Jan' mówili wszyscy. Co dekada odbywał się egzamin z progresów i aplikacji pana Jana. Te colloquia publiczne zamieniały się pono każdym razem w długie dysputy naukowe i filozoficzne między egzaminatorami.
A były to głowy nie lada: fenomenalnie wszechstronny i uzdolniony Sokolnicki, zresztą członek Instytutu francuskiego; bardziej odeń skupiony, uczony matematyk w Legionach, Jakubowski; młodzieńczy Paszkowski, były z Godebskim współredaktor Dekady, pierwszy bodaj w Polsce miłośnik Goethego, poliglota, a niebawem ceniony przez uczonych francuskich orientalista; wreszcie tacy żarliwi dyletanci nauk i filozofii, jak głodujący dla nich Fiszer, jak Wybicki i kilku innych (którzy schodzili się osobno na odczytywanie Kanta). Głównym wychowawcą pana Jana był wybitny chemik onych czasów, lekarz legionowy, Markowski (później profesor Uniwersytetu] Jagiellońskiego). Dodajmy samo imię trzeciego w tym gronie młodzieniaszka, Hoene-Wrońskiego, i jego częste przed Naczelnikiem filozofowanie, aby uwyraźnić, jak niezwykłe musiały być te polskie Sympozjony pod przewodnictwem Kościuszki.
Rzekł im raz Naczelnik swym cichym głosem intuicji serdecznej:
— 'Nauka świeci jak błyskawica, a uderza jak grom'.
Za dni naszych dopiero nauka, skojarzona z wojną, grozi ludzkości gromami zniszczenia. Czyżby te dni wróżył? Tamtymi czasy — jak później za pozytywizmu — samo imię nauki starczało ludziom za wiarę.
Schodzili się tedy u Kościuszki, jak niedawno u króla we czwartki, jej wyznawcy: francuskiego encyklopedyzmu uczniowie polscy — tylko już nie w lansadach dworaków dowcipnych z sprośnymi wierszykami w kieszeniach, lecz z szabli pobrzękiem, a z słowami twardymi, przekornymi niekiedy. ('Nie jesteś całym narodem, Naczelniku, pozwól i nam mieć swe mniemanie'). I nie starce to już byli, lecz męże w pełni sił, a z nimi młodzieniaszkowie o przedziwnie wczesnej dojrzałości. Przemawiało pokolenie nowe.
Pewien wgląd, acz uboczny, w atmosferę tego koła daje nam przekład jakiegoś 'pisma' francuskiego, powstały na życzenie i kosztem Dąbrowskiego, który chciał dostarczyć lektury szlachetniejszej swym oficerom, a chyba przede wszystkim synowi. Dokonał przekładu pod okiem Kościuszki jego sekretarz: niepodobna, by owo 'pismo' nie było przedmiotem omawiań na tych zebraniach. Zaprzepaściło się ono, jak i wszystko z onych czasów. Przypadkiem znamiennym zachował się jednakże w rękopisie tego pisma rozdział II, komuś widać najcenniejszy, pt. „Odwaga i męstwo", a w nim znamienne wywody: — jak to męstwo jest we krwi, pochodzi z temperamentu, bywa rodzajem natchnienia, a rzeczą żołnierza; gdy odwaga jest w duszy, pochodzi od rozumu i bywa właściwą generałowi.
Inne to już gawędy niż przy królewskim stole i winie. Ścichły Muzy, przemawia Mars. Na każdym zdaniu tej filozofii praktycznej i psychologii militarnej wyciska się, jakże wymownie, piętno czasów nowych.
Że męstwo i odwaga są to odmienne właściwości natury ludzkiej, zaświadczyć by mogli ci sami panowie, zwłaszcza tak dzielni między nimi artylerzyści, gdy niebawem pogadywać będą między sobą z niepokojem, bo aż z francuska — szeptem w ucho — o 'la Machine infernale!', o bombie rzuconej wtedy na Napoleona. — Jestże to męstwo czy odwaga? — debatowano może.
Około 'boskiej tajemnicy' bohaterstwa osnuwało się filozofowanie tych wojaków w czas rekreacji pacyfistycznej pod wschodzącą gwiazdą Napoleona. Zastanawia i to, jak dalece bohaterowie greckiego Antyku byli w niełasce 'rozumu' francuskiego ową dobą... 'klasycyzmu' i wybujałej w sztuce mitologii:
— 'Achilles — czytamy w owym piśmie filozoficznym dla oficerów polskich — Achilles nieubłagany, okrutny, gardzący wszelkiem innem prawem prócz mocy, nie pokazuje jak tylko nieustraszoność napastnika'.
W takim to tchnieniu najszlachetniejszego rycerstwa, jakże dalekim od dworskiej morbidezzy kultury Stanisławowskiej, w filozofii czasów zawsze — podkreślmy — wychowawczej, dojrzewał młody Jan Dąbrowski.
Przybywało tych impulsów i z zewnątrz. W tych właśnie czasach kazał Napoleon sprowadzić prochy najznakomitszego poprzednika swego, wielkiego rycerza Francji za Ludwika XIV, marszałka Turenne'a, i złożyć z największą okazałością w niedawnym (za rewolucji) 'Kościele Marsa' — u Inwalidów. Mogłyż nie rozpłomieniać ambicyj te nieustanne pouczenia, wzory i podniety? Nie dziw, że główny metr pana Jana, Markowski, był przeświadczony, że pod okiem Kościuszki kształci — 'przyszłego Napoleona Polski'.
To osobliwe Orlątko polskie piastowało już wtedy urząd i szarżę — adiutanta przy osobie 'Naczelnika Narodu Polskiego', jak za Dyrektoriatem tytułował Kościuszkę i Konsulat. Pobierał też pan Jan za to i francuską gażę urzędową, dość sutą. Nie wystarczała mu ona jednak. Listy jego do ojca — jak to korespondencja synów na edukacji — były bardzo jednostronne.
— 'Tę rozrzutność przejął od matki' — konstatował stary cierpko.
I przeniósł cały smęt swego osamotnienia we Włoszech na listy do bardziej bezinteresownej córki — bliższej mu jak gdyby, ile że temperament dziewcząt, powiadają, wradza się w ojców, gdy charakter synów idzie w matki.
Dembowski w Paryżu nie szczędzi mu wiadomości o córce. Oto po długich zwlekaniach zdecydowała ta wojskowa rada wychowawcza wysłać ją na pensję do Saint-Germain:
— 'Powóz już czeka, matka i pan Jan płaczą, a Karolinka szczypie nas wszystkich z radości, że już na pensję idzie'.
To „już" było u pannicy z czasów wojennych mocno zapóźnione, liczyła sobie bowiem wiosen siedemnaście i zdążyła zaręczyć się z byłym adiutantem ojca, majorem Pakoszem. Łatwo sobie wyobrazić, jaką atencją otaczać ją musiał cały ów bezniewieści zakon starszyzny legionowej. Córy Dąbrowskiego nie stawiono sobie oczywiście na stole i nie obracano ją wkoło, jak ciż sami panowie czynić będą za lat dziesięć z Zosią w Soplicowie. Tym bardziej na widok jej poprzednicy — powiedzmy: jeszcze klasycznej, bo i rosłej a jędrnej jak jej matka saska — niejeden z nich targać musiał wąsiska. Nawet Kościuszko, mało dostępny, jak wiemy, wdziękom niewieścim, w pewnym liście do ojca dopisuje najwyraźniej z zażenowaniem, bo tak niezwykłym u niego post-scriptum francuskim:
— 'Vous serez jaloux que j'ai deux fois embrassé votre fille'. Wolał powiedzieć sam, zanim dziewczyna się wygada. — Ale karesy poczciwe karesami, coś w wychowaniu tego dziecka nie podobało się Naczelnikowi; przez sekretarza swego wypomni to ojcu twardo: — aby dziewczyna, 'Polką będąc, umiała język ojczysty'.
Narzeczeństwo z nią majora Pakosza było, zda się, nieporozumieniem jego afektu: kochał się właściwie w jenerale samym, nie zasypiając przy tym bynajmniej spraw swego awansu. Człek natury biernej i, sądząc ze wszystkiego, ospałej, potrzebował nie tylko oparcia o cudzą wolę mocną, lecz oczekiwał ponadto, że ta wola postawi go życiowo. Tak czy owak nie nadawał się całkiem do zalotnego tańca koło nieuchwytności uczuć dziewczęcych.
— ‘Przyznam się generałowi ze wstydem — pisze — że rzadko bywam w Saint-Germain’ — Nie chce bo major przeszkadzać pannie Karolinie w jej aplikowaniu się do nauk, Madame nie lubi częstych wizyt i, asystując przy nich, nie pozwala fruktyfikować z rozmowy swobodnej; wreszcie w Saint-Germain mieszka Zajączek (mowa o bracie przyszłego namiestnika), którego major fizycznie nie znosi — może dlatego, że ten nicpoń naprzykrzony nagabuje wszystkich natarczywie o pożyczki. W rzeczach zaś pieniężnych był major Pakosz skrupulatem: jak kwatermistrz, nieustannie z czegoś się tam rozlicza drobiazgowo.
Oj! nie nadawali się do siebie tamci młodzi — frasować się musiał ojciec we Włoszech. A gdy i Karolinka jakby z warg odęciem bąkać coś pocznie tonem rozczarowania, stary zatroska się poważnie. I będzie czynił adiutantowi swemu gorzkie wymówki za 'brak czułości' dla córki.
Pani przełożona, 'słuszna i uczona kobieta', ujrzawszy pannisko takiej już postawy i kibici, zakłopocze się poważnie dziecinnymi przejawami jej temperamentu. Toteż zakaże jej z miejsca korespondowania po polsku lub po niemiecku: wszystkie listy do niej i od niej będą podlegały kontroli Madame Cambon. Za dawne wynurzenia serdeczne będzie odtąd i ojciec we Włoszech otrzymywał liściki grzeczne, z przydygiem, pisane jak gdyby pod dyktando; sam zaś pocznie wypacać z siebie wypracowania francuskie do córki w strofującym tonie namaszczonego ojca, jak tego oczekiwała pani przełożona, a wymagała najwidoczniej wyższa już edukacja panieńska, na której generał nie znał się wcale.
Odebrano mu serce dziecka.
A nie tylko jemu. Safanduła Pakosz doczeka się, że zmądrzała Karolinka zerwie z nim grzecznie. Na nic się nie przydały i monity Naczelnika: zobczała do ojca i do swych wojskowych opiekunów w Paryżu, sfrancuziała na wskroś, zaręczy się niezadługo z pułkownikiem włoskim, półarystokratą, cavaliere Palombini. Zwyciężyła w niej matki ambicja i spryt — w duszach bo dzieci przemaga zawsze natura w rodzinie praktyczniejsza. Pan Jan pisuje coraz częściej, może za mamy podszeptem, w sprawych pieniężnych — wyłącznie.
Tyle mu dała ta rodzina (pierwsza), tyle dzieci z matki obcej.
Ta małżonka z dostatniego domu jenerałostwa saskich była główną przyczyną nieustannych trosk pieniężnych męża. Ledwie z dziećmi zjechała z Drezna do Włoch, rozpytywać jęła spotykanych po drodze legionistów, ile też mąż ma karet i służby; a dowiedziawszy się, że posiada jedynie konia pod wierzch i ordynansa na posługi, rozpłakała się rzewnie. Kobieta towarzyska, żyła dworem szerokim i gościnnym; otoczona rojem młodzieży wojskowej, rada uczęszczała na bale i spektakle rzymskie, gdzie mąż pokazywał się rzadko. Zastępował go nieodstępny Pflugbeil, jej rodak w służbie legionowej, oraz rywal tego starszego i otyłego Sasa, bardzo jeszcze nieopierzony młodzieniec, Tremo młodszy (brat poległego).
Nie przeszkadzało to pani jenerałowej towarzyszyć niekiedy mężowi w pochodach, by ze swej landary niemieckiej (kazała ją sobie arcykosztownie sprowadzić przez Alpy) obserwować zapewne przez lorgnon przebieg utarczek i bitew. (Podobne zresztą 'karety małżonek prawych i lewych' towarzyszyły wtedy nierzadko pułkom zarówno francuskim jak i polskim, długim szeregiem na czele taborów zajeżdżając do ledwie zdobytych miast). Pokój nie posłużył tej kobiecie wojennej: zaczęła się pielęgnować, poddawać starannym traitements. Nie wygodził pacyfizm nade wszystko jej urodzie, albo też: co ponętne bywało na wojnie... Pflugbeil już jej nie asystuje, topniały szybko korowody młodzieży koło niej.
W Paryżu zachorzeje poważnie i zemrze jeszcze za pobytu Dąbrowskiego we Włoszech.
Był sam. Nadmiarem obowiązków służbowych nie przeciążony, a w porównaniu z nędzą legionową wyposażony teraz szczodrze, powrócił do umiłowań nabytych za młodu w Dreźnie: gromadził książki, mapy i sztychy, sprowadzał je sobie i z kraju. Zatapiał się ponownie w studia wojskowe i historyczne, dawał folgę upodobaniom do poezji i sztuki, dopełniał swe zbiory dawne. — Rząd włoski zgłasza do Paryża pretensję, że ten jenerał polski kosztuje dużo, choć niewiele teraz robi. Francuzi nakazali uszanować zasługi byłego wodza Legionów.
Serdeczne dawniej lgnienie do przyjaciół zamienił, samotnik obecny, w niemniej żarliwe umiłowanie kilku wodzów — z wojen dawnych. A że miał wyobraźnię gorącą, uplastycznień głodną, więc otaczał się ich podobiznami w sztychach starych, więc dobierał sobie konie takiej jedynie maści, w jakich podobał sobie niegdyś Turenne, więc nosił się w jakowejś 'kurtce sarmackiej' starodawnego kroju, 'w każdym kroku chcący kopiować Czarneckiego' — przymawia mu któryś z pamiętnikarzy.
Tym naiwnym wybiegiem fantazji samotniczej wiązał się z Polską, gdy więzy z jej ludźmi już się stargały. Tyle było w nim upartej wiary w przeznaczenie swoje.
W tych latach pacyfikacji (do r. 1805) stykał się z Napoleonem nieraz. Jako delegat włoski jedzie z Mediolanu aż do Moguncji na wielką paradę rewii nadreńskiej. Do Paryża wzywa go już Napoleon sam na bliskie asystowanie koronacji w Notre – Dame. Każe mu wtedy pozostawać w Paryżu kilka miesięcy, po to tylko, aby swą obecnością powiększył grono dygnitarzy włoskich, 'ofiarujących' cesarzowi Francuzów koronę lombardzką. Na mediolańskiej znów koronacji znajdzie się Dąbrowski na życzenie Napoleona znowuż w najbliższej jego świcie. Wtedy to widzimy, choć na chwilę, jego oblicze dawne: nie dworaka na uroczystościach i nie zatroskanego ojca, koniec końców. Bezpośrednio po owych paradach koronacyjnych miał jakoby przypierać Napoleona do muru — 'ze łzami w oczach żaląc się przed nim, czyli Polskę należy uważać za straconą? Bonaparte miał go zapewnić, że sam we właściwej porze odbuduje państwo polskie'.
Ta relacja, mimo woli wróżebna, pochodzi ze źródeł austriackich, szpiegowsko-policyjnych, może więc wzbudzać dużą nieufność. Napoleon, zawsze tak oględny w obietnicach (w przeciwieństwie do Aleksandra), nie mógł wtedy dawać podobnych zaręczeń. Niejednym natomiast słowem pytyjskim umiał niewątpliwie podtrzymać w nim nadzieje zamierające oraz trzymać go sobie w odwodzie — pod tłokiem swej woli mocniejszej i po tysiąckroć zasobniejszej w środki działań.
Korzyć się będzie przed nią niebawem świat cały, jakżeby nie miał maleć i niedawny wódz Polaków? Nie stały już za nim Legiony, nie przemawiał też z godnością i naciskiem, jak niegdyś do obywatela generała Bonaparty, gdy się dopominał o przedstawicielstwo polskie w pertraktacjach pokojowych (czasu Campo-Formio). A jeśli załamywał teraz ręce przed cesarzem, to dlatego, że były one już bez oręża. Stał się zwierciadłem bezsiły wtedy polskiej.
Mógłże czerpać z niej dumę? Nie nauczył jeszcze tego romantyzm.
Na czele bosych Legionów, jako sił posiłkowych Rewolucji Wielkiej, rozpierało go, rzekłbyś, fizyczne aż poczucie wolności pod zawsze rozpiętym mundurem w barwach polskich; pierś tę pod szczelnie teraz opiętym uniformem obcego dygnitarza 'zdobiły' najwyższe odznaki cudzoziemskie: orzeł złoty Legii Honorowej, order żelaznej korony lombardzkiej i nie mniej szumne zapewne gwiazdy Dwojga Sycylii, Trojga Abruzzów i tak dalej, od szyi aż po pas, mimo owej kurtki Czarneckiego na po domu i Tureniuszowych koni przyszłego wództwa — w tych czasach pokoju 'przeklętego!'
Tak złorzeczyli wonczas ci oficerowie polscy, którzy wzięli wprawdzie 'abszyt', ale do kraju wracać nie zamierzali, nie mieli bowiem za co, do kogo i po co. Rozwałęsani teraz po brukach Paryża, karmili się poniżeniem, nędzą i gorzkim chlebem inwalidzkim. Że w takich okolicznościach wynurzyć się musiało z serc, niegdyś walecznych, wiele mizerii ludzkiej, świadczą wymownie te słowa Pakosza, który byłemu wodzowi swemu mimo rozdźwięków familijnych składa wiernie raporty dalsze — bez takich raportów nie mógłby, zda się, żyć pan major: nie wiedziałby, co począć ze zdarzeniami.
— 'Naczelnik kazał się starać o jak najprędsze wyekspediowanie z Paryża naszych abszytujących, bo takie się pokazują niegodziwości'.
Ten arcyludzki finał epopei rycerskiej sprawił, że nawet ludzie stateczniejsi, nie mówiąc już o karierowiczach wojskowych, modlili się niemal do — 'zbawczego bóstwa wojny'.
Nie ulegając tej białej gorączce każdej emigracji, postanowił Dąbrowski przeczekać po prostu pacyfikację, w której trwałość nie wierzył; a że praktyki bojowej nie było, użytkować z pokojowego czasu: gromadzić wiedzy jak najwięcej, dojrzewać ustawicznie ku czynom przyszłym. Wiara w nie była jedyną podówczas otuchą dni jego.
Na przekór całej opinii kraju, nadziei samej na wspak, czerpał z tej otuchy już nie siły wytrwania — nie starczyłoby ich — lecz 'Beharrung', zgrzytał: uporczywość, uwziętość!
— 'Ostatecznie nie wystarcza sama waleczność przed wrogiem; stan nasz wymaga niekiedy rezygnacji filozoficznej w przeciwnościach. Dałeś sam tego nieraz najlepsze dowody. Natchnijże teraz temi uczuciami i Twoich podwładnych'.
Tak pisał doń (14 Fructidora r. VII) major z Legii II, Mościcki, bezpośrednio po upadku Mantui. Gdy zawaliło się wszystko, dawni jego podkomendni zwracali się doń już tylko o oparcie moralne w jakże rzetelnie i głęboko przeżywanej rozterce:
— 'Po pierwszym momencie zdumienia i indygnacji (za wydanie ich Austriakom) poczęli ludzie jak gdyby winić siebie, sprawdzać w myślach całe swoje postępowanie podczas oblężenia. Powoływali się na swą przeszłość pod Dąbrowskim (pisze do niego samego), świadcząc się, że robili wszystko, co powinni i mogli, że Dąbrowski sam osłoni ich konduitę przed oszczercami'.
Ta z głębi duszy wydarta rozpacz rozbitków jego zaciążyć na nim musiała odpowiedzialnością najbardziej surową. To jedno nie dało się przezwyciężyć żadną wytrwałością. — Osłoń cześć naszą, nie o Twoją tylko idzie! — echem przypomnień nieustannych powracać doń musiało tamto rozżalenie jego ludzi. Pod niejednym zapewne naciskiem podobnym rozpoczął był spisywać najniewłaściwszą porą odwrotu spod Trebii, wręcz między jedną bitwą a drugą, swój „Pamiętnik wojskowy Legionów Polskich". Z tamtych not i fragmentów, kreślonych w polu dorywczo, redaguje go teraz starannie przy pomocy Haukego.
I w tym oto czasie, gdy pochylony nad mapami przeżywał raz jeszcze wszystkie bitwy Legionów, pisząc w sumienności wojskowej oschły aż raport działań na terenie, ubiega go niespodzianie głos Muzy, sławiący w ogólnikach szumnych te właśnie czyny jego towarzyszy broni, które on w najdrobniejszych szczegółach wskrzesza mozolnie w pamięci. Z dziwnym uczuciem brać musiał do rąk nadesłany mu z Warszawy Godebskiego „Wiersz do Legiów Polskich". Wiemy, że był zawsze wrażliwy na słowo poezji, a przeświadczony rozumnie o 'influence des arts et des lettres sur les nations', jak prawił o nim niedawno Wojda w gazetach francuskich.
Ktoś został w tym wierszu zapomniany, przemilczany z umysłu: ten mianowicie, który upamiętniony być powinien przede wszystkim i na czele. Jedyny to chyba w poezji hymn na czyjeś dzieło z całkowitym pominięciem jego twórcy. — Mógł był na upór z tego milczenia nawet wyczytać złym okiem co nieco o sobie, ale w zwrotach jakże z umysłu bezimiennych, zatartych: — 'Takąż nam do ojczyzny ukazałeś drogę?' — zwraca się ta gorycz niby do 'niewdzięcznego narodu' francuskiego, a mierzy wprost w twórcę Legionów i obietnicę jego 'mazurka'. Wodzem jest na tych kartach nie on, lecz poległy Rymkiewicz, lecz Kniaziewicz, co — 'przeniósł ziomków szacunek nad cudze zaszczyty'. — To już nazbyt wyraźne!
Ten rozbrat z sumieniem i duchem swej młodzieży był ostatnim ciosem, jaki spaść mógł na niego. Bardziej od tego milczenia wszystkie potwarze razem skrzywdzić by go nie zdołały. Skoro tak sobie poczyna ten młody, o intencjach, mimo wszystko, czystych, cóż dopiero czynić będą stare wygi, dokarmiające się na dni swych ostatek zawsze snadniej nienawiścią? A nagromadziło się jej nad nim tyle, że starczy tego na lat kilkadziesiąt i po śmierci jego.
Czyżby to była jego obrona czci już zagrobowej jedynie? — ów pożółkły strzęp zapisanej karty bez daty? Jeśli nie pochodzi ona niemylnie z tego a tego dnia, miesiąca i roku, poczęła się niewątpliwie w takiejże chwili ostatecznego zwątpienia o porozumieniu się z rodakami. Odpadły tu bowiem wszystkie porachunki z ludźmi, wszelkie żale do nich — w tę godzinę wielkiego osamotnienia. Sprawa była wyłącznie z samym sobą.
Więc skreślił to znów po niemiecku. Płomiennemu słowu poety polskiego przeciwstawia żołnierz stary szczególnie nieznośną Polakom szwabachę i mowę niemiecką — na swą przegraną z góry. Czy godzi się tu ścierać z słów jego ów zakrzepły w niemczyźnie żar polskiego serca? i ten jego smęt nieporadny? Czy godzi się tu tłumaczyć tamtą kartę pożółkłą z miejsca na język nasz? Niechże więc jej początek bodaj tylko pozostanie, choćby dla kontrastu, w brzmieniu oryginału:
— 'Ich habe die Legionen gestiftet um mein Vaterland zu retten: nicht für Frankreich; nicht für Italien; am aller wenigsten für diejenigen...'
Tu myszy archiwów petersburskich wgryzły się głęboko w kartę omszałą; a w tym właśnie miejscu, u postrzępionego dziś brzega, rozszczepiło się znów nieznośne pióro gęsie i grubą szwabachą maże już zgoła nieczytelnie. Lecz tłumaczmy ciąg dalszy na polski. Było więc tam: — 'najmniej zaś dla tych'...
— '...lecz jedynie i wyłącznie dla Narodu Polskiego (duże litery i podkreślenie autografu), za co na nagrodę lub uznanie anim liczył, ani kiedykolwiek liczyć będę'.
Niezmożona żołnierska wiara podnosi w nim bunt nagły. Na dnie serca, wbrew wszystkim klęskom, tkwi to uparte przeświadczenie, że będzie w kraju, będzie na czele wojska polskiego.
— 'A wtedy może naród sam...?'
— 'Lecz wynagrodzona zasługa przestaje być zasługą' — przekreśla niespodzianie tę myśl sumienie tak purytańsko dla się surowe w tej chwili.
Urywają się słowa. Cóż bowiem po takim samozaparciu powiedziane być jeszcze mogło?
I pozostała ta karta stoicka, w niemczyźnie zakrzepła, a zgryziona przez myszy petersburskie, najosobliwszym chyba na świecie fragmentem spowiedzi wodza przed narodem swym: jego sumienia dziejowego sprawą surową.
W papierach jego najbardziej osobistych, śród pamiątek, zda się, mu najdroższych znajdują się wszystkie refreny 'mazurka' (dzisiejszego hymnu), między nimi i zapomniane, a dziś zgoła nieznane, jakieś tam w rymach toasty włoskie i ody polskie na jego cześć pisane, bojowe rymy młodzieży warszawskiej na jego powrót do kraju, nawet laurkowe powinszowanie żaka od Pijarów — ot, za trochę owych rupieci miłosnych w listach i erotykach, jakie pozostawiają po sobie poeci, ta garstka wspominek intymnych człowieka czynu. Nie brak i wstydliwych, jeśli kto chce: skąpych pozostałości jego własnej 'lutni' i kilku liryk Szyllerowskich, przepisanych starannie z własnych książek, by w swym życiu ruchliwym mieć je zawsze pod ręką. — Zastanawia tu najbardziej wiersz z Przypowieści Konfucjuszowych (acz bez podania autora w przypisie).
Był odwieczny Konfucjusz filozofem wielce modnym w salonach przedrewolucyjnych: ten prorok nie Boga, lecz rozumu pociągał ku sobie bardzo encyklopedystów; osiemnastowiecze pozostawiło liczne o nim rozprawy. (U nas z bardzo erudycyjną 'Pochwałą Konfucjusza' wystąpił prozą Godebski właśnie). — W osobliwym spadku po encyklopedystach stało się imię najtrzeźwiejszego mędrca Wschodu nader częstym wehikułem mistycznych podówczas 'wtajemniczań' masonów. — Tyle napomknień niezbędnych. Trudno tu wkraczać w dziedzinę „racjonalistycznej mistyki" ówczesnej.
Kędyż tu na Boga mistyce?!... — żachnąć się może niejeden. Wonczas, gdy werble tylko warkotać będą wrychle w krajach wszystkich, a kuriery wojenne cwałować tam i sam po Europie całej — gdy na wiekopomnych niebawem polach Austerlitzu, Ulmu, Jeny wrogie czworoboki grenadierów w bermycach mijać się będą dumnie korowodem szachownicowym, póki nie pluną na się ogniem na tuj! cel! pal! wprost między nieprzyjaciela oczy widne — gdy spod lasu porywać się będzie ku nim kawaleria pawiobarwna i śmigać po zagonach, by tygrysim doskokiem przez trupów zwały spadać na karki jeszcze żywe — gdy armaty z straszliwym impetem i zgiełkiem zajeżdżać będą nieprzyjacielowi pod nos i kosić narodów pokolenia młode — gdy wreszcie nad te kłębowiska huku, dymu, rzezi i jęków drzeć się będą kaprale: „Niech żyje Cesarz!..." W onych to czasach, gdy umierano tak na widowni, a strojnie, tak batalistycznie i pejzażowo, mogłaż się komu roić mistyka?!
Właśnie wtedy! I to nader licznie, a wojnie na wspak. Miewa bowiem duch ludzki koleje własne, tak po wielekroć niezależne od Ulmów i Austerlitzów; a on to koniec końców zawsze zwycięża — orzekł nie kto inny, jak Napoleon. Z 'tajemnic' Węglarzy, Wolnomularzy co głębszych i Różokrzyżowców wyłaniać się poczęła zapowiedź romantyzmu, który skruszy niebawem skorupę racjonalistycznego świata.
Uległy temu prądowi, jak wiemy, i Legiony polskie w zalęgłych śród nich bractwach włosko-polskich. Mógł tenże duch czasów ominąć ich przywódcę? i to właśnie w czasach jego największej samotności nad książkami?
Lecz oto wiew z głębi jego rozmyślań w uporczywym trwaniu przy swej ‘nadziei ostatniej’:
Uwziętość tylko do celu nas wiedzie.
Z pełni jedynie jasność na nas spływa,
Gdy prawda w bezdni jedynie spoczywa.
Oba podkreślenia nie pochodzą z książek Szyllera, lecz z przepisu Dąbrowskiego: oto nad czym zamyślił się najbardziej. — Jak można przetworzyć klęskę swej doli w złudnego dajmona sił odpornych, kajdany u nóg w poczucie wolności wewnętrznej — pytać tych, którzy długie lata przeżyli na zesłaniu.
Bo czymże był dlań, mimo blichtru dygnitarstwa i blaszek orderów, cały ów czas pacyfikacji? zwłaszcza pod koniec? Czy ten wymuszony na nim okres wznowionych studiów i życia kontemplacyjnego nie musiał stać się w końcu groźny dla człowieka czynu? Czas chyży pomykał obok zadumanego nad wewnętrzną drogą do celu — migały miesiące... Bezczynne stały konie Tureniuszowe, ugrzązł jego wóz wojenny.
* * *
W rozpętanym ponownie huraganie wojen, który wyrwał jakby spod ziemi i sprawę polską — wtedy właśnie nie masz Dąbrowskiego. W najbardziej zapadłym kącie włoch: w Abruzzach i Kalabrii, ukryła go teraz wola Napoleona. Podejmując wojnę z powtórną koalicją austro-rosyjską, wolał cesarz tym straszakiem sprawy polskiej nie drażnić przynajmniej Prus tymczasem lub nie utrudniać sobie z góry przyszłych, po zwycięstwie, negocjacyj i aliansów. Darował go tedy bratu swemu Józefowi, którego ledwie posadził na tronie neapolitańskim — bardzo wtedy chwiejnym wobec porywania za broń ludności, buntującej się przeciw narzuconym rządom Francuzów. Nie pozostawało ostatnim resztkom Legionów nic innego nad wojowanie z chłopami neapolitańskich stron, a zwłaszcza z bandami 'frate Diavola' i groźniejszym odeń zbójem Sciabolone, oraz z desantami angielskimi, uzbrajającymi te bandy. Wojował, a raczej szarpał się z tymi okrutnikami gór znów nie schodzący z pola Chłopicki. O bezpośrednim współudziale samego jenerała w tych krwawych polowaniach niewiele słychać; może mierziła go ta czynność, związana dlań z jawnym już poniżeniem. Jako komendant Trojga Abruzzów zadowalał się zręczną administracją i tłumieniem w zarodku buntów nowych, za co spotykają go niejednokrotnie słowa uznania już nie ze strony Napoleona bynajmniej, lecz... z ministerstwa policji w Neapolu. Na to przyszło mu w końcu.
Jak znosili tę służbę oficerowie jego? — Z rozbrajającą naiwnością dopytuje któryś z nich przyjaciół swych w Warszawie, czy nie potrafiliby mu w kraju wyszukać dostatniego ożenku, omierzła mu bowiem i obrzydła do ostatka wszelka służba w wojsku. Sprzedawał na odległość to, co po krwawym trudzie życia jedynie mu pozostało: ów strzęp legionowej niegdyś chwały na świecie. Naśladować zresztą zamierzał, człek znużony, swych dawnych dowódców, którzy powrócili do kraju. I Kniaziewicz, i Wielhorski i głodujący niegdyś w Paryżu 'stoik' Fiszer przyżenili się tam, w kraju, do włości wdów zamożnych — ziomkom na szacunek.
Minęła Legionom młodość górna i chmurna.
Klęską o grozie niemej stawały się te czasy dla tych, którzy mieli nieszczęście wpaść w ręce powstańców bandyckich. Nikt by im teraz wytłumaczyć nie zdołał, nawet Kościuszko swym 'katechizmem republikanckim', jakim to bogom narodowym na ofiarę ginąć im przyszło śmiercią tak okrutną: — pojmanym wyłamywali zbóje członki w stawach i spalali ich potem za żywa na ogniu powolnym. Zdawałoby się, że jest to ostateczna granica bestialstwa. Miało być jeszcze potworniej. — Dokazują! — pisze z pola lekarz wojskowy, Puchalski (d. 30 sierpnia 1806 r.) — ścinają (pojmanym ludziom) głowy i temi głowami grają tak, jak w kręgle'.
Na taki koniec przyszło na świecie niejednej głowie zapalnej młodzieży Dąbrowskiego. — Calabria ferox — jak za pisarzami starego Rzymu nazwie te strony Chłopicki w swym ostatecznym raporcie wojennym — owa Kalabria od prawieków drapieżna i dzika, oraz nie lepsze od niej Abruzzy stać się miały już nie miejscem jak gdyby zesłania, lecz więzieniem tortur moralnych dla byłego wodza Legionów.
Ówczesne koleje tych resztek legionowych, ich niespodziane z nagła przerzucenie za Wenecję na nową wojnę wielką, u granic włoskich wszczętą, ostatnie już tam, a świetne odznaczenie się Legionów pod Castel-Franco (znów Chłopicki!) i niepojęte dla nich odesłanie ich spod Lublany z powrotem wypada tu pominąć zaznaczeniem jedynie. Kręte drogi de la politique, jak z francuska zgrzytał Dąbrowski, zapalały tak oto i gasiły na przemian jego 'nadzieję ostatnią', i to w chwilach właśnie, gdy się ona wraz z nową wojną ziścić obiecywała. Pogięła w końcu ta Napoleońska polityka i najtwardszego śród Polaków uporczywca. Wpędziła go na ostatek iście nad niepowrotną krawędź bezdni — tylko nie urojonej już prawdy mistycznej, lecz nagiej, człeczej rozpaczy.
Bo gdy się zwiedział o decydującym pogromie obu zaborców Polski: Rosjan i Austriaków razem, mógł tłuc głową o mur — a nie tylko że Legiony w tym zwycięstwie udziału nie wzięły. Najgroźniejszym pod Austerlitzem momentem dla armii Napoleońskiej, który w jej klęskę omal się nie zmienił, był nawałnicowy na Francuzów atak... ułanów polskich gwardii cesarzewicza Konstantego. Na opak odwracała się w oczach Napoleona Rzecz polska. Oto po czyjej stronie opowiedziała się tego narodu waleczna niemoc.
I Tyś jej sprawcą! — targnąć się mógł Dąbrowski na swym łańcuchu włoskim. Kto zmarnował Legiony moje utwierdzone przez Rewolucję? które 'krwią polską spajały gmach Republiki' waszej, wedle waszych słów własnych. Kto, zmarnowane, przed kilkoma zaledwie miesiącami znów wskrzeszał, do dawnego imienia przywracał, by je wnet odesłać z powrotem i swych najwaleczniejszych nasadzać znów na zbójów mizernych? — Z tego narodu zatajonej wciąż jeszcze mocy każdy rad korzysta i każdy nią zarówno pomiata. — Kto ostatniego wodza zratowanego wojska Rzeczypospolitej naszej przykuł do tych gór od wieków przeklętych?...
Pod tłokiem woli Napoleońskiej był to najniższy stan barometryczny jego woli własnej w tej wytrwałości już contra spem.
Był ojcem, w żarliwości całej natury swej przywiązanym do dzieci — nadmiernie, jeśli mierzyć te sentymenty skalą dzisiejszych więzów rodzinnych, zwłaszcza gdy ten przychówek żołnierza, chowany poza gniazdem, już się usamodzielnił i pokierował na własne drogi życia. Oto otrzymuje szarmanckie od panów oficerów powinszowania z racji zaślubin 'pięknej panny Karoliny' z cavalierem Palombini w Rzymie. Poszła ta dziewczyna w świat włoski na całkowite zobczenie; chłód przerażliwy wieje z jej grzecznych liścików francuskich. — Syn zjechał z Paryża do Włoch. Nie chciał go, widać, ojciec mieć pod swoją komendą w niezaszczytnej tu bądź co bądź służbie w Abruzzach; tę wziął na siebie. Wolał go widzieć raczej w faworach przedwczesnej rangi pułkownika na dworskiej służbie u króla Józefa w Neapolu. 'Pan Jan' zażył pierwszej wolności młodzieńczej w sposób szczególny. Nawiązał znajomość z jakimiś Włoszkami kondiuty dwuznacznej i nie miał nic pilniejszego, ku zgryzocie ojca, jak ożenić się z Emilią di Negri. Tak wstępował w życie pupil Kościuszki i swych metrów wojskowych w Paryżu.
Ojciec jego tymczasem w nieustannych pościgach wojska swego za nieuchwytnym w górach zbójem Sciabolone i tym drugim, Fra Diavolo, otrzymuje rozkazy już nie od ciężkiego w podobnych sprawach sztabu głównego, lecz wprost z ministerstwa policji, zwiadującego się o wiele sprawniej, gdzie raki zimują i jaką je łowić siecią. Stawał się wręcz wykonawcą zleceń i metod policyjnego działania, aż po pokątne znoszenia się z owymi hersztami zbójów, w celu ich przekupienia, ku zdradzie swych kompanów bandyckich. Zlecano mu też pono brać jako zakładników... żony prowodyrów powstańczych. Do takiej aż służby dowiodło go na ostatek uporczywe trwanie przy Napoleonie, który zrazu 'darował go' tronom włoskim na ich ozdobę i osłonę, a w końcu na wysługi tym ostatnim narzędziom każdej władzy.
Miała policja neapolitańska — prastara macierz pasportów oraz wszystkich wymysłów publicznego bezpieczeństwa, utrapienia, ucisku i szpiegostwa — z dawien dawna sławę w Europie najbardziej ponurą. Ta końcowa łączność byłego wodza 'Wojsk Polskich' we Włoszech z oną władzą ciemną miała się zemścić — rzekłbyś, wywołaną Ananke za tragiczną niegodność narodową — na jego sprawach najbardziej osobistych: spaść na dumę jego ciosem niespodzianym.
Najwyższy komisarz tej policji neapolitańskiej, wszechwładny i wszechwiedzący Duca di Laurenziana, raczył powiadomić komendanta listem osobistym (z d. 3 września 1806 r.), że młoda pani Dąbrowska, poróżniwszy się ze swym małżonkiem pułkownikiem, zamieszkała u markiza Cetronio, jej powinowatego jakoby, dodaje oględnie. 'Pan pułkownik — powiadamia dalej książę komisarz naczelny — przyznał się ze skruchą (confesse), że mógł był dawać qualche motivo di disgusto alia sua Signora i że rozłąka z żoną byłaby mu nad wyraz bolesna'. Jednym słowem wystawił się aż tak żałośliwie w tym skandalu małżeńskim na stolicę całą, clamoroso, jak przyznaje jaśnie komisarz sam. — Oszczędźmy tu sobie długiego widoku ojca poniżonego: świadczy się wszystkimi, którzy go znali kiedykolwiek w życiu, ile trosk, kosztów i zgryzot dalekich wkładał zawsze w wychowanie swych dzieci. A przecie przed tą łapą obcą osłania i w tym znękaniu dziecko swoje, nie obwinia nawet jego żony niewiernej — ich to sprawa, myśli, widać; — cała pasja jego skupia się na jej matce, która 'skandaliczną konduitą dawała córce swej stały przykład i zachętę na tej drodze contre la décence et la moralité’.
Dosyć tego!... Do całego piekła udręk publicznych, jakie przeżywał wtedy w Abruzzach i Kalabrii, trzebaż było jeszcze i sromoty rodzinnej!
Klęska nigdy nie uderza ciosem jednym; zwala się lawiną, porywając sobą wszystko zło, jakie się zataiło w nas i w kruchości naszych ostoi. A tyle najświatlejszych umysłów — mógł był wspominać — zastanawiały tak niezwykłe zdolności tego chłopca... Co powie Kościuszko?!... Wystaw siebie Naczelnik w postaci ojca i popatrz, jak się dziś widzi ten wasz z Paryża 'przyszły Napoleon Polski'.
W małość doli, w mizerność przeznaczeń rozwłóczyły te suki, kobiety, jego dziecka cześć i chlubę przyszłą, które tą właśnie porą stawać się dlań mogły droższe nad walące się w gruzy przeznaczenie własne. Oto spadkobierca jedyny jego czci i imienia, gdy ludzie zapomną — lub przeklną.
Bywało 'u starych', że przecinano taki węzeł publicznej i osobistej klęski mieczem ku sobie zwróconym. Nie szukać mu było zresztą aż tak dalekich przykładów. Iluż to oficerów legionowych, złamanych beznadzieją, skończyło samobójstwem? Byłżeby to i dla niego ostatni już nakaz 'poczciwości': — życia wedle czci?
Syn zszargał swą przyszłość. Z niego zaś przeszłość nawet stargał i w ziemię wdeptał — pacyfizm.
Tom drugi - POGROBOWCY
________________________________________
DAL I KRES
________________________________________
W kamienną ciszę zapadłej w górach mieściny Chieti, jakby z wichrem od pobliskiego Adriatyku, wpadł dnia 5 października 1806 roku kurier od szefa sztabu głównego, a w rozpędzie służbistego cwału ledwie strzymał konia przed kwaterą komendanta Trojga Abruzzów. Hauke adiutant, odgadując widać depeszę, szepnął w alteracji któremuś z oficerów wyższych: — Kampania pruska wszczętal... Za chwilę odczytywał jenerałowi minuty Berthiera treść zwięzłą:
— 'Wskutek dyspozycji Najjaśniejszego Pana, Cesarza i Króla, a z rozkazu Najjaśniejszego Króla Neapolu zechce Pan Jenerał wyruszyć niezwłocznie w drogę, by z jak największym pośpiechem stawić się w Ulm...'
Teraz dopiero stało się Dąbrowskiemu jasne, co mimo wszystko wyczuwał z dawna: trzymano go tu po prostu jako zakładnika polskich sił zbrojnych, gdy zajdzie ich potrzeba dla Francji nieodzowna. Całym wojskiem byłej Rzeczypospolitej polskiej stał się w końcu — on sam. Napoleon nagli, aby mu je przywiózł — w piersiach swych.
Bez zwłoki zarekwirowano w mieście pojazd co najlżejszy: niski a dwukołowy, z przodem wysokim: caretto prastarego kształtu, jakie się zachowało i po dziś w najgłuchszych ustroniach Włoch. Masztalerzem wedle załączonej z ministerstwa policji w Neapolu feuille de route miał być przysłany tu za kuriera 'le sergent Fedor', zapewne jeden z tych rozbitków i maroderów rosyjskich, co radzi przystawali do nieprzyjaciela. Czyżby narzucano mu opiekuna na podróż daleką? oko i ucho cudze?... Mogła tego człeka zalecać ku temu niejaka znajomość polszczyzny. (Podobnych dowodów ufności doświadczali nieraz dowódcy polscy w swej służbie u obcych).
To wielkie chłopisko u maleńkiego wózka sprawiało, że wmiast Fiedora mógł się był zwidzieć odmienny od rzeczywistości woźnica tego wehikułu — z tak pilnie przez jenerała oglądanych w Neapolu wykopalisk Partenopy odwiecznej. Stał niegdyś niewolnik taki tuż za wypukłą tarczą rydwanu i całego ciała sprężeniem ściągał lejc. Ustawiała się pobok eskorta ułanów polskich na osłonę jenerała od zbójeckich tu band. Konie domyślnie brały już w nozdrza wyciągnięty cwał.
Poniosło.
Mijał pola swych dawnych tu bitew, jakże zapamiętane każdym wzgórzem, oliwnikiem, sadem, każdym strumieniem, mokradłem i groblą; w nagłym tupocie konnicy na mostach przelatywał nad rzekami, tak — zdawało się niegdyś w czas bitwy — nieprzebytymi dla wojska; w tętencie eskorty przelatywał na wylot miasta, po tylekroć w marszach nawiedzane: Ankona Perugia, Florencja, Modena i... Reggio! Stanęły konie, drogę zastąpiły im widma: — tu prted laty dziewięciu poczęło się wszystko; tu poległy Tremo zgarniał ochotników pierwszych i formował kadry; tu Wybicki ułożył swój 'mazurek’... Dalej: Piacenza nad Trebią! — tu klęsk legionowych początek, a Rewolucji Wielkiej grób na tym pobojowisku już kopany. Wskrzesło mu w oczach grabarza Republik, Suworowa, widmo warszawskie. Zezem mimo-wolnym spojrzał niedbale na Fiedora.
Za Mediolanem zabielały w błękicie dalekim szczyty Alp całą rozciągłością olbrzymiego łańcucha — hen, od morza do morza: pod niebo wydźwignięty szaniec Opatrzności, za którego tu ścianą zachowała ona ludom świata najpłodniejsze owoce geniuszu ludzkiego. — 'Niech tchnienie chwały od pomników tej ziemi w sercach waszych wraz z miłością własnego kraju pozostanie na zawsze' — pouczał młodzież swą na Kapitolu rzymskim. Mógłże teraz bez wzruszenia żegnać tę ziemię, która i młodzież legionową, i jego razem uczyniła przez te lat dziewięć synami latyńskiego ducha?
Gdy na wyżynach już alpejskich owiał go przed czasem chłód rodzimej północy, w mozolnym wspinaniu się pod górę oglądać się musiał nieraz poza siebie. W onym rozdole słonecznym pozostawiał przecie swej ostatniej młodości popioły: prochy niezapomnianych przyjaciół: Zabłockiego, Tremona, Chamanda. Tam, Polak w dzieciństwie niemczony, żegnał po francusku swe dziecko całkiem zobczałe, tam marnotrawił mu się syn w gnuśnych i grzęskich sprawach kobiecych: dwie gałęzie odpadłe od pnia — czuł je na sobie dwiema niezagojonymi bliznami. I tą zapowiedzią, że zbliża mu się lat męskich skłon. Bardziej niźli kiedykolwiek odczuć to musiał w tej właśnie chwili, gdy przeszłość swą pozostawiał — za górami.
Lecz nad te wspomnienia stokroć większy ciężar stłaczać mu musiał pierś: obok tych nagrobków doli osobistej pozostawiał w tej przeszłości całe cmentarze owej 'młodzieży statecznej i pięknej, straconej na zawsze dla familij swych w kraju!' — tymi słowy przerażał do niedawna zadumy samotne. Warszawa dokończyła okrutniej: obwołała go kondotierem, co zmarnował kwiat porozbiorowego pokolenia.
Na gór samym grzbiecie, u mnichów, zachłysnął się niewątpliwie i on tym powietrzem wyżyn, jak przed laty siedmiu Godebski, jak młodzież ta cała, co przez tę oto przełęcz ściągała do ziemi włoskiej na jego wezwanie... Patrzały nań teraz zewsząd Alp opoki srogie, sterczące strzałem prostym w sam nieba strop, by się tu widzieć nad bielą ośnieżonego klasztoru, jak te czarne tablice Mojżeszowe: nie zabijaj!...
Mnichów ani dojrzeć: pod psów dalekie naszczekiwania grzebią się gdzieś te krety miłosierdzia, dobywające spod śniegów choćby najlichszego życia strzęp w łachmanach nędzy. Echem gór dzwoni bez końca pacierz loretański.
Niedługo trwać mógł w tym przygnębieniu, bo gdy z najwyższego tu widoku powiódł okiem po błękitu oceanie zwełnionym w te obłoków fale, co rozbijają się tu wciąż o one tołby lodowców i śniegów odwiecznych — i jemu niechybnie... 'gubiły się zmysły w rozstrzeni, w niezmierności świata'. Odczuł niewątpliwie i on, jak to — 'wzrok olśnion, zmysł rozumu prawie osłupiony nie ma już wyobrażeń żadnych, tylko pełnię wewnątrz czucia'...
Doznał tego — przed rokiem niespełna — największy w kraju mędrzec, gdy stanął na nie tkniętym stopą ludzką szczycie tatrzańskim. Wczołgał się w oną pustać podniebną stary Staszic — po co?! Z samego głodu nauk pono, a w żądzy badania 'byłej ziemi polskiej'.
Przed kilku zaledwie miesiącami (w maju 1806 r.) wypowiedział to Staszic tak mądrze na tymże posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie, na którym wybrano pod koniec za członków dwóch mężów uczonych z Legionów: jenerałów Fiszera i Kosińskiego, przybierając ponadto za korespondenta kapitana Kosseckiego. Mógł się był zwiedzieć o tym nie tylko z częstych podówczas listów Kosińskiego, z książek i pism, jakie sprowadzał z kraju, lecz i wprost z druków i listów samego Towarzystwa. Nawiązali bowiem i z nim swe uczone korespondencje: umyśliły sobie mędrce warszawskie pisać już teraz historię nie zakrzepłej jeszcze krwi legionowej: wszystkie papiery sztabu kazali przesłać panu kapitanowi Kosseckiemu do Paryża. Odmówił wręcz; miał dość rymowanej historii Godebskiego. (Jakże inaczej odpowie, gdy po kilku latach zwróci się doń o to Niemcewicz. Inny to już był dlań człek i inne imię).
Tymczasem nie zazdrościł bynajmniej owych laurów nauki tamtym trzem towarzyszom broni, którzy porzucili go tu, we Włoszech. Nie to sprawiło, że zapamiętał sobie nazbyt dobrze te ostatnie wieści z Warszawy.
Oto pod koniec swych wywodów „O górach polskich” zwrócił się Staszic najniespodzianiej — 'do młodzieży, narodu jedynej nadziei', pouczając ją, jak to — 'nie wolno jej już chodzić w zawody o narodową sławę bohaterstwa', jak to — 'wzywają nas, prawił, Europejskie Narody w zawody inne: w cnotach, pracach, naukach'... A te pouczenia swoje zakończył na onym wciąż posiedzeniu uczonych słowami, które powtarza tam teraz ponoć cała Warszawa: — Paść może i naród wielki, zniszczeć tylko nikczemny.
Więc, aby nie zniszczeć i nie znikczemnieć w niewoli, już tylko — prace, nauki, cnoty?... Były nauki i w Legionach; sam założył ku temu swój Instytut w Rzymie, wskrzeszono go i nad Renem: nie z innej to gliny i tamci trzej wybrańcy; a przebywa ich obecnie o wiele więcej i cenniejszych w Paryżu, których nie dopatrzyła się jeszcze i nie doceniła Warszawa. Kwitły tedy nauki i u niego, pracy zaś nie brak żołnierzowi na wojnie — gorzej było z cnotą, ale ze Staszica i ksiądz, mimo wszystko, przemawia. Nie nowiny tedy głoszą w kraju, prócz tej jednej: — uległości. Wiadomo, jakie to słońce przyświeca im teraz zza kordonu, od Wilna i Krzemieńca: Aleksander rosyjski. Tak to uczona Warszawa łamie szablę polską i odrzuca ją precz.
Wędrowiec orężny, który w tym właśnie czasie dążył przez Alpy, aby 'byłą ziemię polską' do bytu przywrócić, wzbudzał w sobie na przypomnienie tych ostatnich wieści z kraju zawiść piekącą: inni to już wodze stają przed młodzieżą i gdzie indziej odwodzą jej ducha, po którego on tu z dala czy nie daremnie już pośpiesza?... A Niemcewicz! Co myśli Niemcewicz?! (choć on teraz znów w Ameryce).
Porwał go ów zamęt wątpliwości nagłej, której nienawidził w sobie: co myśli Staszic? co Niemcewicz? co sądzi ten, co mniema owy?... A jednak czyichże to mniemań będzie zwycięstwo na ostatek? Gdzie większa przewidywania moc? Gdzie prawda o wojnie? I czyja?!... Mędrca? Poety? Żołnierza? Mnichów?... Z bezdni niewiedzy ludzkiej kto prawdę dobywa narodowi? Kto odgaduje wolę Opatrzności, której tu — na ziemi wierzchu — człek żywą piersią niemal dotyka?!...
(Nie woli Bożej, przypadkiem: starego Boga niechętnie wspominał 'zmysł rozumu' w onych czasach Opatrzności lub Jestestwa Najwyższego masonów. — Małozbożny, jak całe to pokolenie Oświecenia, a wrażliwszy już od wielu innych na 'czucia' i magię mistyki, był i on przedromantykiem).
Lecz dość tych wspomnień i żalów do ludzi, które wloką się tylko za gnuśnymi! Niechże sobie mężowie uczeni myślą tak lub owak — nie myślenie rozstrzyga — oby tylko ta narodu nadzieja jedyna... Więc nade wszystko dość popasu. Skoczył w wóz.
Na Tureniuszowych koniach jeżyła się w szczeć omarzająca sierść, a z ich nozdrzy dymiła w mróz piana biała. Doskakiwały im do pysków te wielkie jak cielaki psy mnichów, czyniąc to z tak zażartym ujadaniem, że wygłosy ich gardzieli głębokich podjęło echo gór skowytem grozy: Wojna-a!...
Po tęgo przymarzłym śniegu zaskrzypiały zgrzytem koła zhamowane, ile że na tamtą stronę świata znosiło je same na schwał. Fiedor musiał teraz prawdziwie sprężeniem goleni i łyd ściągać lejce co sił w zakrętach u samych krawędzi urw, na miń lub zgiń! w tym pędzie ponośnym w dół, w dal, na północ, gdzie dążeń kres.
'Dnia 13 października stanął w Ulm'.— pisze Dąbrowski w swym Pamiętniku wciąż tak w osobie trzeciej. — Kwatery już nie zastał. W dalszej drodze do Dessau napotkał tłumy jeńców pruskich: 'już było po bitwie pod Jena'.
— 'Ogromne mocarstwo — powie niebawem Napoleon Polakom — które okazało się największym wrogiem narodu waszego, zniszczone jakby cudem zostało'.
W kraju przecierano oczy, tylko że dno duszy narodowej okazało się zgoła inne niźli w oczekiwaniach: nie Warszawa ocknęła się pierwsza i nie młodzież bynajmniej, lecz na prowincji ludzie starszego pokolenia, dla których to niepojęte pokonanie zrazu obu 'orłów dwułbistych', a teraz tego 'czarnego' ziścić się mogło jedynie cudem ubłaganej wreszcie łaski Bożej. Lecz że modły starcze nie wskrzeszają same, łup tych orłów odpędzonych leżałby nadal bez drgnienia i ruchu, gdyby nie ów wędrowiec, który co sił pospieszał z ziemi włoskiej.
Dogonił tymczasem Napoleona w Dessau. Po dziewięcioletnim współdziałaniu Dąbrowskiego, zakończonym tak głębokim rozgoryczeniem jego pod koniec, rozmowa ich wtedy mogła i musiała być krótka. Te czarne żagwie małych oczu cesarza świdrowały zakładnika swego już od proga:
— Ile?!...
— 'Czterdzieści tysięcy ludzi ochoczych i bez żadnego przymusu branych'.
Jakim sposobem mógł dawać to kategoryczne, meldunkowe niemal zapewnienie w tak wielkiej niepewności, jak go przyjmą w kraju? I tym razem przemogło w nim 'czucie': instynktowna pewność przewidywań. — Cesarz mógł był skinąć tylko tą głową swą okrągłą o kształcie kuli z granitu wyciosanej. W zamęcie pobitewnym nie miał czasu na rozmowy; kazał mu się stawić za tydzień, w Poczdamie. Resztę dopowiedział pierwszej delegacji polskiej, jaka stawiła się przed nim w Berlinie.
— 'Gdy ujrzę 30-ci do 40-tu tysięcy ludzi pod bronią, ogłoszę w Warszawie niepodległość waszą; a gdy ją ogłoszę, niewzruszoną będzie'.
Niemal w przeddzień swej audiencji poczdamskiej otrzymał Dąbrowski naglącą przesyłkę z kancelarii cesarskiej: — 'Najjaśniejszy Pan rozkazał mi przesłać Panu załączony pamiętnik o rewolucji w Polsce z roku 1794. Życzy sobie Cesarz, aby Pan Generał przeczytał to pismo i wyraził o niem swą opinię'. — Był to francuski w rękopisie pamiętnik byłego kwatermistrza wojska Igelströma w Warszawie. (Znów zagadkowy cień jakiegoś Fiedora, tym razem na Napoleońskim rydwanie w przeddzień jego wyjazdu do Polski). Niedocieczone bywają źródła informacji u tych, którzy kierują losami narodów. Odbiły się one niewątpliwie na pierwszych sądach i uprzedzeniach Napoleona w Polsce.
Jakoż na owej audiencji Dąbrowskiego w Poczdamie rozwiązał się Napoleonowi język w sposób bardzo osobliwy:
— 'Cesarz wiele bardzo mówił o rewolucji warszawskiej i zdumiewał wiadomościami swymi...'
Mógł był Napoleon szperać w niedawnej historii kraju, może dla zorientowania się w ludziach, z którymi mieć będzie do czynienia; nie pora była na to Dąbrowskiemu: rwał się całą duszą na wschód. Lecz jak niegdyś w Paryżu i Mediolanie, kazał mu Napoleon czekać i tu na paradę. Jakoż w umówionym dniu i miejscu — 'Cesarz spostrzegłszy generała Dąbrowskiego (pisze tak były wódz Legionów o własnych doznaniach) wyznaczył mu najpierwsze miejsce w świcie swojej, gdy w tym orszaku z największą okazałością wszedł do Berlina'.
Fryderyk Wilhelm, patrzący na to zza szyb swego pałacu, mógł był przywoływać niejedne wspomnienia: jak to przed dziesięciu laty kramarzył się z tym jenerałem o porcelanę bydgoską, by odmieniwszy niebawem humor i łaskę, tu na swych pokojach berlińskich zaszczycać go, jak mniemał, propozycją służby w swoim wojsku prześwietnym. U boku Napoleona wkracza on teraz sprzymierzeńcem Francji, jako wskrzeszonej Rzeczypospolitej polskiej niechybnie wódz naczelny.
Nazajutrz pojazd tak niedawnego jeszcze komendanta Trojga Abruzzów turkotał po twardych drogach pruskich, unosząc go do kraju. Tak w pojedynkę iściły się dziewięcioletnie obietnice 'mazurka', śpiewane co dnia dla tych dwudziestu tysięcy, jakie przewinęły się przez Legiony. — Władze pruskie, ogłuszone całkiem świata przewrotem, oddawały mu po drodze honory wojskowe, jak gdyby tuż za nim ciągnęło do Polski te dwadzieścia tysięcy zatraconych.
Nocą, w październikowy czas dżdżysty, ocknął zdrożonego wiew z pól nagle jakoś odmienny, gdy koła stoczyły się wraz z szosy wartkiej na niejezdne wertepy szerokiego do woli gościńca, a, wstrzymane w biegu zaskrzypiały cierpliwie...
Ziemia swoja! — chwycił go sentyment za gardło. I skołysał w tak głęboką zadumę, że długo potem cucić się musiał na widok, jak z mroków nocy, skędyś, od chat niewidnych pędzi ku niemu przez pola z ramion wymachiwaniem 'lud i gromady całe' (zapisze). Hauke to i Wybicki podążyli o kilka dni przodem, by na jego przybycie przysposobić 'kraj'. Niebawem czerwone błyski pochodni wyiskrzyły się w ciemności: tak wyruszał zza rogatek lud miejski. Dwoją się nagle te ognie i czarne pod nimi postaci ludzkie odbite spodem, w wodzie. — 'Przejdziem Wisłę — słyszy — przejdziem Wartę'... To oni tam śpiewają.
Ułudny woźnica partenopejski przerzucił, rzekłbyś, w tej chwili lejce w ręce jego. I sczezł wraz z końmi. W rydwan wodza swego wprzęgał się lud.
— 'Mieszczanie, wyprzągnąwszy konie, sami ciągnęli powóz' — zapisze nie bez zdziwienia, podobne bowiem uhonorowanie nie było jeszcze wtedy zwyczajem znanym. — 'Te kupy ludu rozmaitego wieku i płci', zapełniające ulice — po nocy — z pochodniami w rękach — mogły rodzić wyobrażenia osobliwe powracającemu wprost spod ruin Rzymu, pod którymi roił niedawno o wskrzeszeniu Sparty... Ta oto, pędząca obok pojazdu, kobieta bosa w sukniach na wietrze zwiewnych a z włosem na poły rozwitym, z krzykiem 'wielkiego uniesienia' na ustach rozwartych, a z pochodnią jak z mieczem ognistym w ręku — nie jestże to jawna Nike w ciele żywym?
Nie tylko u rzymskich lub greckich ruin wskrzesają spod ziemi widma dziejów i duszy gromadnej.
Śpiewają wciąż legionowego marsza piosenkę starą, na której słowa już dawno baczyć przestał. Tym razem jednak czoło przecierać musiał: czy aby go słuch nie myli? Słyszy przecie najwyraźniej pod wybijane rytmy swego 'mazurka': 'Jak Czarniecki wracał z Danii — Po szwedzkim rozbiorze — Ty nam wracasz z ziemi włoskiej...'
Zerwał się z siedzenia, a ręką, która dotychczas salutowała ludziom, przysłonił nagle twarz. Dzieją się bo rzeczy niepojęte: najskrytsze rojenia jego w samotności włoskiej wyśpiewuje mu oto na ulicach lud swój.
Śpiewają wciąż, a raczej wcale nie z żołnierska zawodzą z uroczystym przejęciem, jakby lamentem jednotonnym, niczym to chłopstwo nasze po kościołach. Jak w kościele rozjarzają się już oto świece w oknach całego miasta. I nad wszelkie spodziewanie ludzkie, usłyszy w tych oto słowach uwiecznioną tu w kraju chwałę swych Legij włoskich:
Przodków naszych słyszem dzieła,
Gdy o was słyszemy.
Marsz, marsz...
Hejnałem wzbiło się imię jego nad ulice Poznania. Stoi w powozie wciąż sprężony. Daremnie twarz oburącz już przysłania: widzieli ludzie, a i zapisał niejeden, jak raz po raz drgnęły mu ramiona i zipnęła pierś, nim odchylił oblicze opanowane spokojem. Poczuł się u celu życia. Ciałem się stały uwzięte dążenia jego. Wicher dziejowy zdmuchnął w jednej chwili ten mur uprzedzeń i niesławy, jakim go od tego ludu oddzieliła Warszawa — a tych tłumów pochodnie rozniosą żagiew powstania po kraju całym.
* * *
Skądże się jednak wzięły te późniejsze, a dziś zapomniane zwrotki piosnki legionowej? Byłaż i w tym batuta Wybickiego? Po Jenie przerwał on natychmiast swe nad Kantem i Leibnizem filozofowanie w Lipsku i już w Berlinie doskoczył ponownie do Dąbrowskiego. Gdy tak się ziściły wróżby jego piosenki z Reggio, onże to snuł je teraz dalej? Lub sprawiło to może samego ludu 'uniesienie wielkie', co przekształciło nagle zwrotki w strofy, a strofy w hejnał? Późniejsze czasy zagubiły i to, przechowując natomiast zwrotki dzisiaj nieco już naiwne. (Czy gdziekolwiek na świecie grzmią dziś jeszcze tak codziennie wszystkie orkiestry i radia na cześć Bonaparty?) Najmuzykalniejsza niegdyś, zachodnia dzielnica dała niespodziany zaśpiew do istotnego Hymnu. Zaprzepaścił się i on w zarodku.
Lecz po Poznaniu, który zgotował Dąbrowskiemu tryumf iście klasyczny, jakże go powitała pseudoklasyczna Warszawa, głosem tej młodzieży, o której ducha tak się niepokoił w swym pośpieszaniu od Alp? W dzień przyjazdu swego do stolicy (dn. 6 grudnia 1806 r.) mógł wyczytać w pismach to powitanie: — 'Nikt podobno prócz Ciebie, służąc obcej sile — Przez lat dziewięć dla kraju nie wysłużył tyle. — Dąbrowski, wszyscy za Twoją pójdziemy przewodnią!' — Jest w tym wprawdzie tyle poezji, co muzyki w bębnie, rzadko jednak wypowiadał się poryw młodzieńczy równie prosto i rzetelnie. Oficjalna poezja onej doby miała zawsze w odwodzie tę wierną towarzyszkę czynów dziejowych, 'lutnię żołnierską', i wiersze tak pochopnej do ulotek młodzieży ówczesnej. Nie miały obie te 'lutnie' nic wspólnego z szumnym patosem i zimnym kanonem muzy pseudoklasycznej. Kto szuka akcentów życia onych czasów, znajdzie je raczej w rękopisach ocalałych.
Po latach niewielu, kierując swój niepokój już nie w stronę zapomnianych Prusaków, lecz Moskali pod Konstantym, zwróci się młodzież warszawska do Dąbrowskiego: — 'Generale, jakikolwiek los nam Bóg przeznaczy — ...Nie będzie nad sercami przemoc panowała: — Ty żyjesz!' — Może przypadkowe współdźwięki początku i końca przypomną tu niejednemu słowa wieszcza: 'Jenerale. Ciebie długo Litwa nasza — Czekała, długo, jak my Żydzi Mesjasza — Ciebie prorokowali dawno między ludem — Śpiewaki, Ciebie niebo obwieściło cudem — Żyj...' itd.
Ta emfaza judejska cymbalisty w Soplicowie była oczywiście zamierzona: szło o duchowe rysy tej postaci i o rodzącą się wtedy legendę. Wydźwignięta jednak na ów koturn romantyczny, już z niego nie zejdzie legenda o Legionach.
Pokolenia uczyć się będą w szkołach tego wiersza, mimo lepszej dziś wiedzy naszej: — że z Żydami i ich Mesjaszem miał Dąbrowski tyleż wspólnego, ile oni wtedy z krwawymi zmaganiami się Polaków — że nie prorokowali go śpiewacy, ale właśnie z Godebskim przemilczali go posępnie lub z Kosseckim zwalczali go wręcz — że nie obwieszczały go nieba znaki ale zniesławienia i oszczerstwa nieustanne.
„Prawdziwsza od historii" legenda odbiegła tu nader dowolnie od dziejów; lecz że była to dowolność geniusza, żyć przeto będzie zawsze. Zacna szlachta dobrzyńska będzie po wieki składała w oczach pokoleń u nóg Dąbrowskiego i Kniaziewicza epickie narzędzia swych swywoli ostatnich: wszystkie „swe Scyzoryki i te swoje Brzytwy" oraz te Rózgi i Konewki, które „Dąbrowski, śmiejąc się, podziwiał". Będzie też po wieki obwoływała go ta szlachta litewska „Jaśnie Wielmożnym Hetmanem Koronnym", choć w Koronie, wiadomo, postanowiono inaczej: naczelnym wodzem wojska, które on stworzył, został ktoś inny: książę krwi spod Blachy w Warszawie.
Z najwyższego mianowania Mickiewicza ostatnim Hetmanem Polski został jednak — dla ludu i legendy — Dąbrowski.
Lecz od pieśni i legendy — od spraw legionowego 'mazurka' i Zosinych zaręczyn — przejdźmy jednak do dziejów. Zanim i tamte Promessi Sposi staną się wiekową karmią niewoli smutnej, przeżyć miała stolica (o lat 6 wcześniej niż Litwa) swą porę „tęskną i radosną". Oto tej nadziei radosnej istota i treść główna: spod Frydlandu melduje Dąbrowski — 'o wypadkach dnia tego, który będzie zapewne epoką w dziejach odradzania się narodu naszego' (Taka była wtedy jego myśl pierwsza!).
— 'Legion 3-ci — raportuje dalej (16 lipca 1807 r.) — który ledwie powrócił z oblężenia Gdańska, zaraz otrzymał rozkaz udania się do Wielkiej Armii. Żołnierz bez obuwia (znowuż! jak gdyby sądzone mu było dowodzić bosymi), bez żywności, osłabiony pracą trzymiesięcznego oblegania, zdawał się... wywyższać siły człowieka... Nie omieszkiwam wymienić tej szczególności, która mnie zadziwiła, a dla narodu naszego winna być otuchą'.
Omieszkał natomiast powiadomić Warszawę o wszystkim, co dotyczyło jego osoby. Gdy bosi żołnierze Legionu trzeciego, nie zaopatrzeni jeszcze w naboje, dobywać musieli Tczew bagnetem, on sam został kontuzjowany w nogę; pod Frydlandem otrzymał w tęż nogę ostrą ranę od granatu. Sprowadzony przez niego z Włoch i pod bokiem jego teraz walczący syn Jan przypłaci ranę podobną kalectwem: odprysk granatu pod Frydlandem strzaskał mu łokieć prawy. — Wychowaniec Kościuszki w Paryżu odziedziczył niestety jego szczęście wojenne.
Pokój zawierany na słynnych tratwach pośrodku Niemna, za czym w Tylży, musiał być przez Napoleona odważony na wagach trzech. Polska walcząca zaciężyła na nich tym jedynie, że ważono ją. Wynik rozgoryczył, jak zwykle, najbardziej ludzi nie walczących. Musiano się zadowolić Księstwem Warszawskim.
Najcenniejszy narodom wszystkim, a najrzadszy u Polaków dar organizacyjny zastanawia dziś głęboko w Dąbrowskim historyków rzemiosła wojennego. Zastanawiał i wtedy, na gorąco: pruski obrońca Gdańska, jenerał Kalkreuth, nie mógł po swej kapitulacji 'dość nadziwić się, że wojsko polskie w tak krótkim czasie od jego powstania i przy obleganiu w takim porządku zastał'.
Warszawa natomiast swego nie zrobiła. W liście z Gniewa pod Gdańskiem (z d. 23 czerwca 1807 r.) użala się na nią:
— 'Przykro było żołnierzowi naszemu, że wojsko saskie (sprzymierzone) dostawało z Drezna Medykamenty, instrumenta chirurgiczne, ryż, wino, aż do cytryn i cukru dla chorych, kiedy nam w swoim kraju brak wszystkiego'.
Ale są to sprawy fatalistycznie swojskie. W trzy lata po tej skardze w braku onych instrumentów i ładu wszelkiego w lazarecie już stołecznym spłynie krwią swą cenną Godebski.
Dekret Napoleona powołał tymczasową Komisję Rządzącą. Niebawem wyśle ona wojsku pod Gdańsk (wmiast medykamentów i cukru) najśpieszniej opracowany Regulamin Służby, a w nim co artykuł niemal, to zapowiedź — wierzyć się nie chce! — chłosty. Jak Dąbrowski spędził młodość w koszarach saskich, tak książę Józef otrzymał wykształcenie wojskowe w Austrii. Oderwany nagle od zabaw i kobiet w Warszawie, sprężył się i wysrożył w mundurze ponad miarę — jak to bywa w takich razach. I w najlepszej wierze wprowadził to, czego się nauczył za młodu: wprawdzie nie austriacką ustawę, lecz bodajże gorszy od niej dawny, polski 'Proceder wojskowy'. Inni zaś członkowie Komisji, ludzie nieposzlakowanej intencji, głosowali za tym w najrzetelniejszym przeświadczeniu, że skoro do ochotników szlacheckich i mieszczańskich przybywają już regularni brańcy od ilości dymów, chłopy pańszczyźniane, ten wypróbowany środek zapewni nowemu wojsku ład i porządek największy. Zresztą tak zwane stanowisko klasowe nie sięga zazwyczaj aż do sumień ludzkich, a przy zielonym stole panuje nad prawodawcami konieczność ścisłych formułowań prawnych i nuda. (Zdarzyło się właśnie, że na jednym z posiedzeń podobnych zdrzemnął się któryś z starszych i sapliwych panów. Siedzący obok książę Józef trącił go łokciem: 'Ministrze, zasnąć można na posiedzeniu, ale chrapać nie godzi się').
Kośćcem kadrowym i duchowym Legii trzeciej i Nadwiślańskiej były przybiegłe znów pod sztandar Dąbrowskiego z wszystkich zaborów i krajów Europy ostatnie resztki jego Legionów dawnych: ci znad Padu i Tybru, ci z Werony, Mantui, Rzymu i Neapolu. Łatwo wyobrazić sobie, jak zawrzeć śród nich musiało na wieść o podobnym regulaminie.
Z Dąbrowskim stała się rzecz zgoła nieoczekiwana: najwytrwalszemu opadły ręce u samego celu. Ziemia swoja!... Gdy tęsknota lat długich dozna tak gwałtownego otrzeźwienia, gorycz i omierzienie zalewa wszystko nad miarę. Ogarnia go po raz pierwszy, nigdy w życiu nie doznawana, apatia: niech się dzieje co chce! Weźmie abszyt jeneralny od wojska i rodaków razem — 'skoro zamiast pochwał i nagród nie znajduje żołnierz, jak tylko smutne przypomnienia o kijach i rózgach' (pańszczyźnianych). Tak wybuchnął w liście (z Gniewa d. 20 lutego 1807 r.). 'do Dyrektora Woyny Jaśnie Oświeconego Xięcia Poniatowskiego' — pisząc dalej:
— 'Pierwszy to raz podczas mej 36-cioletniej służby wojskowej, że się waham uskutecznić rozkazy mojej zwierzchności. Pierwszy to raz w czasie 16-toletniej służby mej ojczyźnie, że proszę o uwolnienie mnie od niej, skoro pod takiemi prawami, hańbiącemi wojsko, mam komenderować. Udaję się do XJMci o ostatnią rezolucję Komisji Rządzącej, abym Najjaśniejszego Cesarza mogł prosić o uwolnienie mnie od komenderowania takim wojskiem.’
Komisja cofnęła się. Miałże w te jej rózgi wejrzeć Napoleon, który w podyktowanej przez się konstytucji Księstwa polskie poddaństwo pańszczyźniane nazwał najtwardszym słowem francuskim: esclavage.
Targnięty rozdźwięk sięgał jednak głębiej. Gdy za insurekcji, podczas oblężenia Warszawy przez Prusaków, Poniatowski pokpil sprawę pod Powiązkami i Marymontem, Kościuszko odsunął go natychmiast od komendy, powierzając ją Dąbrowskiemu, który porażkę księcia zamienił w swe zwycięstwo, zmuszając Prusaków do wycofania się spod Warszawy. Tę dawną ranę ambicji Poniatowskiego rozjątrzyła mocno waśń nowa. Wysłużne kancelarie wszczęły z Dąbrowskim dokuczliwe pisaniny w sprawach drobnych rachunków pieniężnych. Zakipiał znów pasją na to 'niedowiarstwo' i przedstawił natychmiast swą ‘dotkliwość’ Królowi (Księciu Warszawskiemu). Król załagodził.
Czubiły się i te dwa orły w jednym gnieździe — przypominają się tu mimo woli słowa Maćka z Dobrzyna. Ten młody porastał nader pochopnie w pióra orłów Napoleońskich, stary nie wyzbył się, mimo wszystko, galijskiego czuba Rewolucji. Kim zresztą mógł być dlań wtedy jeszcze ten warszawski książę Pepi, wymuskany na galanta? ten 'arystokrat' spod Blachy, tak wyniośle obojętny równie orężnym, jak i duchowym ratowaniom się rodaków jego z toni pruskiej?... Toż mógłby mu przed oczami zadzwonić na dłoni — ilomaż to kulami dobytymi z swych ran? — nie liczył!
Niespodzianie przycicha w nim na czas krótki ta wrogość: słowem bardziej niż zgodnym doprasza się o odznakę za waleczność dla ciężko rannego pułkownika Jana Dąbrowskiego. Sam musiał o to zabiegać, inni nie pomyśleli. Ale to podanie pisał ojciec, nie rywal. Chciał synowi swemu osłodzić bodaj tym dolę jego złamaną tu, w kraju, na samym wstępie. Książę, ujęty widać prośbą, postarał się natychmiast, aby ranny na koszt rządu został wysłany do Włoch na kurację dłuższą. Dodano mu nawet lekarza na tę podróż. (Czemu z powrotem do Włoch? Czyżby wciąż ta nieszczęsna dlań Emilia di Negri? żona, bądź co bądź. Rycerskość księcia była tu bynajmniej nie po myśli ojca: w 'stanie służby' syna zapisał go w kraju jako "kawalera" zapewne w tej myśli, by chłopak nie zagradzał sobie dróg życia).
W kilka zaledwie miesięcy po pierwszym sformowaniu wojska przez Dąbrowskiego otrzymuje nominację na naczelnego wodza książę Józef właśnie. Działo się to na hucznym balu w Łazienkach, jaki wyprawił na cześć marszałkostwa Davout. — 'Pewny jestem — rzekł wtedy — że gdyby Zajączek lub Dąbrowski otrzymali naczelne dowództwo, tak by mnie szykanowali, tak by dokuczali, ażby mnie zagryźli.’ — (Pomińmy tu całkowicie typową postać Zajączka, pyszałka wobec swoich, a służalca wobec obcych). W Legionach, wiemy, grzeszył Dąbrowski, wręcz przeciwnie, nazbyt wielką niepamiętliwością uraz i krzywd. Dozna tego z czasem i książę od 'warchoła', jak w chwilach nie dobrodusznego już chyba humoru obzywał siebie wódz były.
Nie dość było i tego. Przy numeracji pułków — sprawie tak szczególnie wtedy jątrzącej opinię wojskową — numery pierwsze otrzymały pułki książęce, które dotychczas niemal wcale nie wyruszały w pole, za czym regimenty Zajączka, a w końcu dopiero skrwawione wojsko Dąbrowskiego spod Tczewa, Gdańska, Frydlandu.
Tak się to wszystko prędko odmieniło w kraju.
Oto on sam, odsunięty od dowodzenia wojskiem, które stworzył, z nogą wciąż jeszcze w bandażach, trawiony gorączką od jej ran, przez ludzi na konia wsadzany; umiłowany syn już kaleką, inwalidą mizernym na zawsze, a dawni żołnierze jego legionowi (‘gemajny moje’) za tyle krwi przelanej na świecie mieli być niemal na samym tu wstępie (tak wybuchnie przed Wybickiem) — 'pędzeni przez rózgi i kije'.
Ziemia swoja!...
Po raz trzeci od czasów włoskich odmieniło się oblicze obozu polskiego. Co tak złowróżbnie zapowiadało się w Legionie Naddunajskm Kniaziewicza, ziściło się nad Wisłą.
Po licho zawsze odzianych, a tak żarliwie garnących się do wiedzy oficerach legionowych z drobnej szlachty i mieszczan, nastali w kraju panicze, których po dworach wiejskich nie musnęło nawet wielkie przeobrażenie się psychiki narodowej po rozbiorach. Sprawą kapitalną dla nich stał się teraz mundurów kolor, strój i krój. A musiał ich mieć wtedy każdy oficer zasobniejszy niezliczoną ilość — od tak zwanych "mundurów małych", przez uniformy od parady zwykłej i ‘wielkiej’, aż po ‘balowe’ — istny róg obfitości dla dzisiejszych miłośników strojów militarnych. Tkwili zaś ci panowie pod czapicami, wielkimi jak cebry, z kitą po sufit, lub pod stosowanymi w poprzek głowy olbrzymimi pierogami — od ramienia po ramię — jak czarna strzecha nad człekiem. Srogo przedstawiał się korpus oficerski Księstwa. Wyniosłością najbardziej wtedy uprzywilejowanego stanu zarazili wojskowi francuscy swych kolegów polskich. Skojarzyło się to u nich z przedrozbiorową purchawkowością sampanów i odęło pod mundurem Napoleońskim w pychę bez granic. — Nudzą mnie listy pańskie — odpisywał Zajączek ministrowi wojny i naczelnemu wodzowi. Gdy tak przemawiała starszyzna, nie oczekiwać było lepszego tonu oficerów w stosunku do ludności. Dozna tego niezadługo i wyzwalana Galicja.
Przedrozbiorową plagę karciarstwa tępił Dąbrowski w Legionach. W jednym z najopryskliwszych rozkazów dziennych (z r. VII) powiada, że skoro znajdują się oficerowie nie cofający się przed ogrywaniem swych kolegów z gaż, ledwie starczających im na przyodziewek, niechże przynajmniej nie czynią tego publicznie, ku zgorszeniu cudzoziemców. — Książę dla zaskarbienia sobie sympatii oficerow rad zasiadał z nimi do kart ‘i przegrywał do nich po królewsku’. Przykład z góry działał oczywiście zaraźliwie: ubodzy podporucznicy z piechoty, a i sierżanci, ogrywali się rajem zgoła po szewsku, niejeden odbył i kampanię z kartami w zanadrzu.
Podejmował książę podkomendnych swoich hucznie; a gdy znudzony prędko ich towarzystwem, wycofywał się na pokoje, prosił uprzejmie młodzież, aby bez żenady zabawiała się dalej sama. Kończyły się te zabawy jak dawne uczty sejmikowe (odżyło i to!), choć nie zrazy i bigosy dymiły obecnie z mis, lecz dania wytworniejsze obnosiła teraz służba. Bombardowano się z początku kulkami chleba, za czym owocami deseru; w końcu fruwało wszystko ze stołu. Jak oparzony biegał koło tych swywolników stary kamerdyner księcia, wyrywając im z rąk co się dało: — Um Gottes Willen, seid doch gescheid, meine Herren!
Jeśli idzie o przyszłe junactwo bojowe, to fermentowanie pierwszego moszczu było zgubniejsze dla porcelany książęcej niźli dla owej młodzieży, którą rozsadzał tymczasem nadmiar sił żywotnych; — a że tylu z nich polegnie hen, na śniegach Rosji, pod Lipskiem i w odwrocie pod Paryż, więc nie procesujmy się z nimi o zastawę nie swoją.
Gorsze było to, że niewygubny sarmatyzm szlachetczyzny, tłumiony dotychczas twardym kułakiem pruskim, święcił swe odżycie i wolność w pierwszej wtedy ostoi ładu — w wojsku. (Na podobnej zabawie, już podczas wojny, w Lublinie, spalono srogiemu a pedantycznemu Fiszerowi na psotę jego ‘papiery’ — sztabowe prawdopodobnie. Książę wybaczył). Protekcjonalizm zakwitł: wyższe nieraz szarże osiągali ludzie bez żadnych ku temu przygotowań i uzdolnień. Wartości były i tu przetasowane, jak przy numeracji pułków, jak karty przy zielonym stoliku. — Dlaczego tacy właśnie osiągali owe stanowiska? — pyta się jeden z młodzieńczych niegdyś wielbicieli księcia. I odpowiada sobie na starość: — Bo mieli czelność żądać.
Twardo wystąpi to wojsko przy oswobadzaniu Galicji. Nie dość mu było entuzjazmu powszechnego; każdy rozkaz obwieszczano pod karą śmierci. Podrwiwała wprawdzie ludność z tej grozy niewczesnej; a przecie tu i owdzie przyszło do szubienic, zwłaszcza za błahe maruderstwa świeżych zaciągów. Owiała tych paniczów aura miejscowa: austriacka. Niechże i w naszym wojsku, myślano, będzie wszysto stramm.
Po obywatelach-żołnierzach i światłych oficerach Legionów Dąbrowskiego, po na poły rewolucyjnej jeszcze żołnierce Kniaziewicza, hodować się poczęli w kraju militaryści.
'Cywiliści' tymczasem uginali się pod ciężarem nędzy powszechnej. Wyniszczenie kraju od czasu rozbiorów ujawniło się w całej wymowności teraz dopiero, gdy przyszło mu udźwignąć nieodzowne brzemię uzbrojenia narodu. Surowe rekwizycje Francuzów wyciskały wszystko, co się doraźnie wycisnąć dało; za resztę należało wystawiać wojsko własne. W beznadziejność dnia za nadzieje jutra wpędzał wtedy tak zwany system kontynentalny, wymierzony przeciw Anglii, a odcinający wszelki wywóz przez Gdańsk. Jak dzisiejszymi czasy nastała nędza, dla nadmiernej obfitości zboża. Przybyło na koniec gwałtowne przez rząd polski ściąganie daniny nadzwyczajnej na pokrycie nie tak wielkich znów, a przecie przysłowiowych odtąd 'sum bajońskich', w celu umówionej w Bayonne konwersji długów Księstwa wobec Francji. Nędza nie oszczędziła i wojska. Zdarzyło się, że któryś z oddziałów polskich powitał Cesarza niespodzianym pomrukiem: chleba! Zdumiony, udał Napoleon, że nie słyszy tego, lecz straciwszy wnet cierpliwość, rozłożył ramiona i wybuchnął: 'Eh bien — nie ma chleba!'
Nie było go w Księstwie. Zniesienie poddaństwa bez uwłaszczenia namnożyło w dodatku bezroboczego parobczaństwa, które napływało do stollcy, tworząc pierwszy w Polsce zawiązek przyszłego proletariatu miejskiego. Ubożejące z dnia na dzień mieszczaństwo wpadało w pomruki, kupami szwargotały Żydy — tłumy nadmierne roiły się po ulicach. Za odwieczne w takich razach circenses starczyć musiały w onych czasach niewymagających częste parady, czyli rewie wojskowe na dziedzińcu Saskim.
Mimo dziesięcioletnich współdziałań Dąbrowskiego nie mógł Napoleon nabrać tego przeświadczenia, że był to całkowicie jego człowiek. Wolał nie powierzać sił zbrojnych kraju tej duszy uwziętej jedynie na swoją Rzecz polską, kanciastej przy tym i rogatej, w wrogów osobistych wszędy zasobnej, a nierozgryzionej nawet przez rodaków swoich. — O czasach ostatecznego pogromu Armii Wielkiej po roku 1812 powie nie byle jaki podkomendny księcia, bo Fredro Aleksander: — 'Poniatowski poszedłby za Napoleonem do końca świata, a za nim i wojsko polskie'. — Nie omylił Cesarza Francuzów instynkt w wyczuwaniu ludzi najbardziej przydatnych.
Tymczasem klepiący swych jenerałów po łopatce lub szczypiący ich za ucho, na widok Dąbrowskiego z daleka uchylał cesarz pieroga:
— 'Comment ca va, papa Dombrowski?'
A nie miało to bynajmniej rubasznego sensu: jak się masz, stary? Znaczyło to raczej: pamiętam o nim i respektuję zasługi jego, a że niezupełnie on mój — więc ukłon... Była w tym może i niesroga przymówka do zaniedbanego wyglądu tego jenerała.
Przy pierwszym rozdawnictwie dowódcom francuskim donacji z włości polskich nie ominął przede wszystkim i swego 'egipcjanina' Zajączka, za czym przypomniał sobie i Dąbrowskiego. Obdarzył go Winnogórą w Poznańskiem. Regulował tym mimowiednie i rachunek polski: na rozjazdy, zabiegi, tworzenie i utrzymanie przez czas jakiś pierwszych kadrów we Włoszech poświęcił twórca Legionów przed laty dziesięciu cały swój majątek rodowy, sprzedany coś za trzysta tysięcy złotych ówczesnych. — Kwita i z nami! — w tej myśli przyczynić się mógł do owej donacji Napoleońskiej i nowy rząd polski wraz z księciem Józefem.
'Papa Dombrowski' wtedy już otyły, postaci przysadzistej, w mundurze dla tej otyłości zawsze niedopiętym, w szarawarach o pół łokcia przydługich, wlókł za sobą szablisko z wielkim łoskotem po brukach Warszawy. 'Postać niewojskowa' — powie zwięźle Fredro. — Twarzy już obrzękłej, artretycznie czerwonej, o oczach wypukłych, wyłupiastych: mówili inni — był żywym zaprzeczeniem wszelkiej okazałości, i to w czasach, gdy dygnitarstwo francuskie w nieustannym tańcu koło Cesarza, a w istnej maskaradzie strojów i szychu promieniowało splendorem na Europę całą.
Ten polor epoki przejęli skwapliwie 'Panowie Rząd krajowy', tworząc z połączenia dawnych peruk, koronek i pończoch z nowym mundurem narodowym swoistą grację dygnitarzy owych czasów. W sztucznej mimo wszystko i blichtrowej atmosferze Księstwa nawet ówcześni przyjaciele Dąbrowskiego sarkali mocno na 'nieszczęsną tualetę!' i 'niefortunny wygląd jenerała'.
Powierzchowność jego stawała się istotnie wyzwaniem i Fortuny samej. U wywalczonego celu dążeń uderzył jak o mur o najosobliwszą zaporę ambicjom, na jaką kiedykolwiek natknął się mąż stanu i wojny. Miałże jak kobieta pogodzić się na ostatek z wyrokiem zwierciadła?
— 'Nic sprawiedliwszego na świecie, jak że Ty, cnotliwy Generale, na czele powstawania Polski jesteś — pisze doń pozostały jeszcze we Włoszech Dembowski. — Zacząłeś to dzieło, skończyć je powinieneś. Imię Twoje idzie do nieśmiertelności'.
Nie daj jej sobie wydrzeć! — wołać by gotowi wszyscy jego dawni towarzysze z Włoch, i ci zgodni, i kłótliwi niegdyś, dziś w poniżeniu wodza swego wyczuwający jak gdyby sponiewieranie swych zasług i zdeptanie własnej chwały. W ledwie sformowanym wojsku groziłby jawny bunt, gdyby nie ta polityczna trzeźwość, która mimo pasje gorące nie opuszczała nigdy Dąbrowskiego: uległ, jak zawsze, skoro dojrzał nieuniknioną konieczność chwili. A łatwo mu to nie przyszło; każda parada na Placu wystawiała przed oczy stolicy zdegradowanie jego.
Gdy tłumy niezliczone okoliły dziedziniec Saski, patrzeć musiał wraz z nimi, jak z kwatery głównej występuje szumnie wódz nowy. Drepce za nim szef sztabu Fiszer, który wobec księcia dobrotliwości utrzymywał wszystko w znośnym jeszcze ładzie i ryzach, a jaśnie paniczów z książęcej świty i orszaku 'kpał jak studentów'. Postaci drobnej, ułomny i nieco pokraczny, ledwie przy pomocy ludzi wygramolił się na szłapaka, co widział się w tej chwili pod nim, jak ten muł pod Sancho Pansa. Książę tymczasem rzucił się lekko na swego konia karego, smukły jak panna pod tym czako wysokim, a w barwach kawaleryjskich dziarski i urodziwy — oczom na uciechę! ('Był Poniatowski jednym z najpiękniejszych ludzi swego czasu' — powiada o nim zachwytliwie właśnie stronnik Dąbrowskiego, jenerał Kołaczkowski).
W mig obskoczy go kawalkadą świta cała, aż do bruków sypnęły skry. Jeszcze paradny regiment lansjerów nie ustawił się na placu szykiem należytym, gdy po mieście zadudniły szyby od armat, przez ulice ciągnionych. Z Modlina przez Pragę wali bez końca piechota. Przybyłe pod koniec paradne bataliony Legii trzeciej i Nadwiślańskiej ustawiono w dziedzińcu Brühlowskim, jak gdyby za kratą. Pod niedźwiedzimi czapami grenadierów tkwią tu chłopy stare, wąsate, o twarzach już nie opalonych, lecz na kamień spiekłych i surowych.
W ciszy poważnej tego miejsca podsłyszał ten i owy klątwy oficerów, a wnet potem czyjś pomruk groźny i słowa zgoła nieprzystojne. Powtarzano je sobie w ciżbie gapiów — rozkołysał się tłum i wyciągał szyje, wlepiając oczy w Dąbrowskiego. Konie same stupotały się pod panami ze sztabu: grozi skandal na rewii. Z niedbałości pańskiej, czy też na wyzwanie jak gdyby, wsadzi książę w zęby lulkę zimną. I ukryje ją wraz w rękawie salutującego ramienia, gdyż w tejże chwili przeciągać oto przed nim poczęły — wysztywnione w ruchach defilady — oddziały saperów, artylerii, woltyżerów, szaserów, fizylierów... A gdy się wysunęły na koniec najbarwniejsze ułany, dawna Legionów kapela karmazynowa na swych koniach białych zagrzmi po staremu: ‘Marsz, Marsz Dąbrowski’...
Tak prezentowało się stolicy wskrzeszone przez niego wojsko byłej Rzeczypospolitej.
— Moje!! — wrzasnąć by zeń mogło na cały Plac Saski echo Polski starodawnej.
Nie krzyknęło przecie. Miał w żyłach służbę wojskową pokoleń trzech: dziada pod Sobieskim, ojca za Leszczyńskiego i swoją trzydziestosześcioletnią, a w mózgu wszczepiany od dziecka 'porządek niemiecki'. Przemogły w nim te moce.
Niezadługo Legia Nadwiślańska wyruszy do Hiszpanii, by ledwie wolna, 'nieść drugim pęta'. Odczuł to jak wtóre San Domingo, a przerażało go ogołacanie kraju z wojska, które ledwie był stworzył. Niebawem odebrano mu jeden pułk konny Legii trzeciej i odesłano do Francji, by służył tam Cesarzowi; za czym dwa pułki piechoty dla wzmocnienia załogi gdańskiej. Pozostał na koniec przy jednym tylko pułku i batalionie artylerii. Dawano mu do zrozumienia, że zrobiwszy swoje, stawał się zbędny.
Dojrzał wreszcie plon jego 'myślenia i działania na dal' — jak mawiał we Włoszech — lecz tąże porą odmieniło się narodu oblicze: narosło pokolenie nowe. Nie dość było tyloletniego trudu w uporczywym przeprowadzaniu dzieła swego, należało przeprowadzić i siebie. Nie dość zdziałać swoje, trzeba umieć wygrać w życiu i siebie samego. Nie przegrywałże w te karty zawsze? I we Włoszech? I przed Napoleonem? Oto za wszystkie trudy koło wskrzeszania Polski i za jej uzbrojenie na koniec dano mu żołd: Winnogórę. Kwita z nami!
Oddalił się z Warszawy, wziąwszy urlop nieograniczony. Czekał na oną chwilę — 'gdy wielkie operacje i ruchy zatłumią drobne zawiści'. — Tak wznosił się nad swoją i cudzą zawiść, pełen niezłomnej wiary w przeznaczenie swoje, w dośmiertną nieodzowność swą dla narodu.
Tymczasem sprowadzał z Drezna i Mediolanu liczne paki swych zbiorów dawnych, zlecając i synowi we Włoszech, i Dembowskiemu tamże nowe zakupy map, książek, sztychów i dzieł sztuki. (Każe między innymi zamówić u rzeźbiarzy kopie popiersi sławnych Polaków, którzy studiowali niegdyś w Padwie). Porządkuje równocześnie, przesyłane mu w kufrach, archiwum legionowe. Pozwolił wejrzeć w te dokumenty Niemcewiczowi wyłącznie (pisząc doń dn. 9 lutego 1809 r.):
— 'Zgłoszenie J.W. Pana, w imieniu Towarzystwa Królewskiego do mnie uczynione, jak najmilej zgadza się z uczuciem mojem. Rad bym zawsze przypominać rodakom i wskazywać im tych, którzy poświęceniem się dla ojczyzny w jakimkolwiek sposobie pierwsi utorowali tę drogę trudną, którą dziś dochodzimy do prawdziwego szczęścia, to jest do posiadania ojczystego kraju'.
Kończy się zaś ów list wysokim uznaniem dla Niemcewicza, wypowiedzianym w jakże szlachetnym tonie obyczaju ówczesnego:
— 'Znając partykularnie delikatność J.W. Pana, Jemu samemu tylko kopiowanie tychże (papierów) za osobistem widzeniem się honorować będę... Ufność położona w Jego osobie jedynie przekona J.W. Pana, w jak wielkim zostaję szacunku'.
Choć tymi czasy ożeni się po raz drugi i założy nową rodzinę, los dzieci z pierwszego małżeństwa utrapiać go będzie nadal.
Małżonek Karolinki, cavaliere Palombini, pocznie z czasem robić karierę jako jenerał i baron już w armii... austriackiej, z którą Dąbrowski całe życie walczył najzacieklej. A i wtedy jeszcze będzie córka w grzecznych liścikach francuskich dziękować mu 'za wszystko, coś dla nas czynić nie przestawał'. Wypadnie nie przestawać i dalej. A zobczeje mu to dziecko jego na świecie aż po próg wrogości narodowej.
W one czasy dowiaduje się, że syn we Włoszech rozwiódł się wreszcie ze swą fatalną Emilią. Było oczywiście inaczej, mógł się domyślać: obie Włoszki omierziły sobie w końcu nazbyt pobłażliwego męża i zięcia, a dziś inwalidę już tylko mizernego. Gdy ojciec w Polsce nic już nie znaczy, czymże dla takich kobiet obcych mógł być jego syn?
Skąd on taki?! — zalewać go mogła pasja czerwona, ilekroć uprzytomnił sobie jego naturę: lekkomyślny, a gnuśnie przylepny do kobiet; mimo pochopności do popisów, ambicji w gruncie miernej — krew ciężka. Unser Jaś! — zwracać się mógł cierpką myślą do żony nieboszczki.
Przeżyje Jaś swego ojca o lat dziewięć zaledwie, a w swym życiu kaleki będzie żonaty razy cztery! Czyżby ten sentymentalny Sinobrody przepełniał istotnie swe kobiety jakimiś bardzo niepowszednimi 'motivi di disgusto'?... Kształcony przez najświatlejsze umysły polskie pod pieczą Kościuszki w Paryżu, tak oto zakończył 'pan Jan' wróżoną mu karierę 'Napoleona Polski'. — Matczynej-że to krwi ciężki war zaciężył tak w żyłach nad charakterem i dolą syna? Smętne i żałośliwe Orlątko polskie.
Oto une vie romancée! Nie znalazło ono swego liryka i seksuologa — może dlatego, że zataiło się w szpargałach starych.
Otrząśnijmy jednak syna z myśli i powróćmy do wielkiego żywota jego ojca.
Po latach dwóch, gdy wybuchnie nowa wojna Napoleona, a więc i Księstwa, z Austrią, na pierwszą wieść o tym rzuci się Dąbrowski w bryczkę, i tym razem dla pośpiechu najlżejszą, a odmieniając co mila konie po wsiach, pędzić będzie dniem i nocą do Warszawy, by tu z miejsca zawrócić, powiadają niektórzy, pod Raszyn. Był może przypadkowym świadkiem, jak dwukrotnie a śmiertelnie został ranny ten, co w swych wierszach ujął mu chwały na wieki. I jak książę Józef uznakomicił się swym atakiem na grobli pod laskiem falęckim. — Z Godebskim zresztą pogodził się już był dawno; ledwie stanąwszy na ziemi polskiej, wezwał go z Warszawy pruskiej do Poznania: mimo urazy głębokiej wyczuwał w nim serce czyste i bodajże najpłomienniejsze w kraju, a więc potrzebne mu w obliczu Powstania. Taka była jego pamiętliwość krzywd.
Tą porą wszakże nie myślał na pewno ani o poecie padłym w polu, ani o głównodowodzącego brawurze oficerskiej. Jeśli z tak naglącym pośpiechem zameldował się dobrowolnie komenderującemu en-chef, sprawiła to głębsza nad ambicje wszelkie troska o Rzecz.
Może przeczuwał, że gdy po tej wstępnej z polska brawurze raszyńskiej przyjdzie na żałosne opuszczenie Warszawy, naonczas całą tą wojną (na ziemiach polskich przynajmniej) pokieruje nie kto inny, tylko on sam. Na radzie wojennej w Zegrzu narzuci wszystkim swój plan działań. I nie zwlekając, przedrze się w przebraniu przez nieprzyjacielskie podjazdy z powrotem do Wielkopolski, by z tego wtedy rezerwoaru najsprawniejszych wrychle żołnierzy ściągnąć nowego rekruta. W nieprawdopodobnie krótkim czasie powróci już na czele wojska. I będzie wraz bił najeźdźcę swą metodą wojny szarpanej pod Łęczycą, Rawą, a najdzielniejszym w tej wojnie ramieniem Sokolnickiego — pod Górą Kalwarią; niezadługo i świetniej jeszcze pod Sandomierzem (gdzie pokpił wprzódy sprawę sztabowiec księcia, uczony Fiszer). Tymi uderzeniami bocznymi i zagrożeniem tyłów w Galicji wykurzy już po miesiącu Austriaków z Warszawy. Swą zaś niezwłocznością działań 'w dobrze skoncentrowanym celu' (jak mawiał; wolą zwycięstwa, mówi się dzisiaj) udzieli wojsku całemu legionowego impetu, błyskawiczności decyzji i hazardu.
Wojna, wrychle tak krwawa na północy kraju (pod Górą, na przykład, po wdarciu się w okopy austriackie zamieniła się bitwa w rzeź wzajemną na bagnety, z której uszły jedynie dwie barki nieprzyjaciela, zatopione zresztą na Wiśle), wojna ta wydała się Aleksandrowi Fredrze w Galicji 'spacerem wojskowym i zrywaniem łatwych wawrzynów'. Książę Józef bowiem, który tam dowodził, kierując się niewczesnymi względami polityki, starał się stwarzać fakty dokonane przez zajmowanie jak największych obszarów.
Rozstrzygnęło wszystko, jak wiadomo, zwycięstwo Napoleona pod dalekim Wagram. — Księstwo powiększyło się w dwójnasób.
Napomknijmy tu jedynie o ponurej, iście san-domingowej znów służbie, tym razem Legii Nadwiślańskiej oraz kilku innych pułków polskich, walczących wtedy za Pirenejami. (Słowo 'Polacci!' budziło w tamecznej ludności grozę nie mniejszą niźli w kraju do niedawna zakrzyk: Kozaki! a los infernos z Polski przeklinały po latach wielu kobiety i dzieci Hiszpanii). Ten najtragiczniejszy dla ówczesnego pokolenia rozdźwięk równoczesnej walki o wolność własną i o niewolę cudzą potrafi z czasem przezwyciężyć romantyzm, który owładnie legendą o Legionach, wywyższając w niej wszystko, co chmurne, groźne, dalekie i — Napoleońskie.
Tam za Pirenejami — dantejskie Inferno po dwakroć burzonej Saragossy, lub niedościgła brawura bohaterów Somo-Sierry, tu zaś w Polsce, gdzie Napoleon poznał 'piąty żywioł przyrody: błoto', gdzie koniotopne drogi 'stepów polskich' wiodły tak niedawno jeszcze wojska jego od niechlujnej mieściny żydowskiej do drugiej jeszcze brudniejszej — tu, pożal się Boże! Radzymin, Rawa, Góra Kalwaria, Łęczyca...
A jednak imiona tych miasteczek — 'chwały odtąd niespożytej', wierzyli klasycy — płonęły czerwonymi głoskami u murów w on tryumfalny po zwycięstwie dzień Warszawy: 11 listopada 1809 r.
Ostatni u nas historyk tej wojny, skłonny przypisywać księciu Józefowi jak najwięcej w niej zasług, powiada mimo to o Dąbrowskim: „Może to jego duch wiódł pułki Poniatowskiego do zwycięstwa? może on sam lepiej by to uczynił? a na pewno lepiej by poprowadził organizację wojskową w Galicji. Jednak do największych jego zasług zaliczyć trzeba tę właśnie, że umiał się wyrzec i drugorzędną rolę, narzuconą mu przez wypadki, spełnić całą siłą swego geniuszu i serca".
Drugie z tych słów można by zastosować i do księcia Józefa, pierwszego nie sposób.
Całą wielkość serca okaże Poniatowski po katastrofie 1812 r., gdy wbrew namowom i perswazjom postanowi powieść dalej wojsko polskie za Napoleonem. W tych chwilach najtragiczniejszych dla siebie wahań będzie po dwakroć kierował broń nabitą przeciw sobie, odrzuci ją przecie: uchyli w myślach wraz z rozpaczą i podszepty rozpaczliwej polityki narodu, który tonął; pójdzie za głosem wszystkich instynktów swego rycerstwa i godności narodowej. Pozostawi też po sobie nową w Europie legendę o Rolandzie. Ludowi zaś francuskiemu przekaże — po Dąbrowskiego zapomnianych już walkach w obronie Republiki — bardziej tam pamiętne memento: jak to przeznaczenia Francji kojarzą się nieuniknienie z losem Polski. Stanie się tej łączności symbolem nieledwie.
W legendzie swojskiej natomiast spoczciwieje dość obrazkowo: jako wcielenie 'udałości polskiej' — wraz z jej nieodłącznymi wtedy atrybutami: czapką hułańską na bakier i baczkami pod nią. W najosobliwszym przeciwieństwie do tej ikony narodowej uwieczniło go dłuto cudzoziemca szablonem klasycyzmu: zapożyczoną postacią Marka Aureliusza na koniu kapitolińskim — figurą na placu. Historia dopiero, i to dni naszych zaledwie, wystawiła mu pomnik godniejszy — nad francuskie rapsody o wiernym wasalu, nad legendę u nas obrazkową i nad cudzoziemski spiż.
Wróćmy jednak do Dąbrowskiego w roku 1809. I w tej wojnie zrobił on swoje, choć 'zwycięskiego wodza' — mógł się spodziewać melancholijnie — oczekiwać będą w Warszawie bramy tryumfalne. I wiersze.
* * *
Wieczorem onego dnia wjazdu księcia do Warszawy trupa imć pana Bogusławskiego miała zaszczyt dać na Teatrze Narodowym uroczystą reprezentację dla panów oficerów. Zaczęła się ta gala od apoteozy Wskrzesiciela i Zbawcy: w purpurowej zorzy, a w syku ogni bengalskich ukazała się na scenie wielka herma Napoleona.
Pod orłem cesarskim z berłem w szponach piętrzą się w łunie krwawej rzeźbione snopy sztandarów, bagnetów i armat ziejących; gdzie spojrzeć, szable i rózgi liktorskie, spowite wawrzynem, niezliczone litery N, każda w wieńcu chwały, sfinksy na przypomnienie kampanii egipskiej oraz laury w festonach — górą unosi się zwiewnie 'geniusz sławy' z trąbą archanielską. (Brak jeszcze tylko księcia Józefa na koniu i Chronosa z smętną klepsydrą, zanim się to wszystko nie uwieczni u nas jako „styl Księstwa" i nie omszeje sentymentem pokoleń).
Ledwie ścichła kantata wielka na chór i kapelę, gdy 'w obłoku' wpłynie na scenę postać kobieca w hełmie rzymskim i pancerzu — nie aktorka to chyba, szeptano na widowni, lecz z dam znakomitych stolicy najbardziej dorodna — Minerwa! I wieńczy czoło posągu wawrzynem złotym. Z trzaskiem, z rumorem rozstąpiła się przed nią podłoga sceny, niby grób ziejący, z którego wynurza się trupio Łazarz półnagi. Zrozumiano.
Aplauzem rozrzewniły się loże, gniewnie szurać i chrząkać jęła galeria; oficerowie milczeli, prawdziwie jak groby. Zgasła zorza purpurowa, jak gasną łuny wojny; w nowym syku ogni bengalskich rozbłękitniał Cesarz, niczym święty w tym złotym wieńcu nad czołem, cały w glorii niebieskiej. A Minerwa sunie na obłoku przed rampę, wznosi laskę wieszczenia i wygłasza ze sceny Odę:
Natura długo poczeka, tysiąc wieków strawi,
Nim się drugi dla Polski Napoleon zjawi,
— zapamiętano koniec tylko. Okrzyki przede wszystkim dam w lożach: niech żyje Cesarz! za czym wiwaty tłumu, oficerów prężne, jak trzeba, zerwanie się na baczność — zapadła kurtyna. Występuje przed nią 'antreprener' Bogusławski z Minerwą i autorem Ody, kłaniają się rozklaskanej publice.
Rozejrzawszy się w czas pauzy po sali i lożach, sposępnieli coś oficerowie. Poczęli kupić się na korytarzach i szeptać między sobą półgębkiem. Nagle jakby ich targnęło: wszyscy, ilu ich tu było, opuścili teatr, by ustawić się na placu Krasińskich w milczącym oczekiwaniu na przybycie Dąbrowskiego. I stali tak w tę noc listopadową bez płaszczów i pałaszy, w mundurach 'balowych', jak te żałobniki nieme pod czarnymi pierogami swych kapeluszy olbrzymich. Wieść o tej zrywce oficerów dobiegła go na mieście. Zaniepokojony przyjechał niezwłocznie i sfukał ich na wstępie. A przecie z nim dopiero na czele powrócili do teatru, obciągając na nim mundur i poprawiając mu szabli przydługie zwisanie na pasie — aby się widział ludziom jak należy. Na scenie podjęto spektakl przerwany. Wystawiano zapewnie z kolei 'trajedię narodową' autorki znakomitej. (W onych czasach rycerskich każda autorka była znakomitą).
Uczciła Dąbrowskiego młodzież wojskowa, jak w ówczesnych okolicznościach uczcić go jedynie mogła: gestem — sumienia głosem niemym.
Było wtedy w Warszawie narodu sumienie drugie, bardziej cierpliwe i stateczne: ośrodek i ognisko duchowego życia nie tylko wolnego Księstwa, lecz zaborów pozostałych: Towarzystwo Królewskie (Przyjaciół Nauk). Okryło się ono żałobą świeżą, straciwszy w tej wojnie Godebskiego. Dla podwójnej pochwały poległego poety odprawiono najbliższe (grudniowe) posiedzenie w kaplicy sztabu. Zamieniło się ono w uczczenie zwycięskiego wojska, a ustami Staszica — nade wszystko tych, którzy szablę i ducha narodu zratowali z ruin byłej Rzeczpospolitej — Dąbrowskiego i Legionów jego.
Działo się to zresztą pod jego nieobecność: wymknął się już dawno do swej żołdowej Winnogóry. Miał dosyć Warszawy. Dość zwłaszcza jej parad, festynów, spektaklów... A wszędy dam znakomitych wścibstwa. (Nie znosił tego w stolicy polskiej i Napoleon).
Wszystko zaś, co mu się nazbierało w duszy, co o księcia Poniatowskiego zwierzchnictwie i o swojej pod nim służbie mniemał od dawna, wypowiedział był w liście doń — 'z całą otwartością' — jak zaznaczył na wstępie:
— '...Gdyby zniszczono ten wielki cel, jakim jest sława, i tę największą nagrodę, jaką miłość własna znajduje we własnych czynach, Alexander Wielki i Napoleon byliby kapucynami... Jestem gotów, Mci Xiążę, do ostatniej kropli przelać krew za ojczyznę, lecz nie mam tak wygórowanej cnoty, żebym czuł potrzebę być albo narzędziem cudzej sławy, albo ofiarą niewiadomości'...
A że mowa wiązana wyrywa nieraz ku całkowitej otwartości i najbardziej zatajone 'czucia', więc stary miłośnik poezji rzucił księciu w tymże liście i to wyzwanie, w którym wypowiedział się cały:
— 'Kocham sławę. I nie zmilczę dłużej.
Prawym znojom żywota ten tylko żołd płuży.
Kto nie śmiał sięgnąć po nią, nie godzien jest chwały'.
* * *
Rozdźwięki między starym i nowym wodzem trwały do ostatka. Należał Dąbrowski do tych, którzy na zły koniec wróżyli pochodowi roku 1812; nalegał przed Poniatowskim na pozostawienie w kraju zatajonych rezerw kadrowych i ukrytych zapasów broni. Otwarta zawsze przyłbica księcia nie pozwalała mu wdawać się w te zamysły podziemnego działania. W ogromie Armii Narodów, idącej na Rosję, wojska Księstwa, rozdzielone w niej i rozproszone z umysłu, odegrały — w tej 'wojnie polskiej' jakoby — rolę uboczną i, mimo olbrzymich strat, mierną. Dąbrowskiemu przypadło w udziale osłaniać ponownie odwrót Francuzów, tym razem nad Berezyną właśnie. Tamże znów ranny, zjawi się w kraju późno, gdy Poniatowski zdecydował już był dalsze cofanie się z Napoleonem. Nie pozostawało mu nic innego jak pociągnąć za wojskiem — pod Lipsk.
Po śmierci Poniatowskiego 'wodzem Polaków' został mianowany książę Sułkowski Paweł.
— Zgroza najwyższa objęła wszystkich umysły — powie Prot Lelewel... — Powtarzano: Jak to? ten, który bez przestanku służył wiernie sprawie jego (Napoleona), który poświęceniem swym tyle przyczyniał się do jego tryumfów, którego czyny nad Berezyną i teraz w obronie Lipska rzeczywiście zasłoniły armię od większych klęsk — człowiek ten obecnie odepchnięty, zhańbiony! kiedy i prawa starszeństwa, i prostej sprawiedliwości nie miano na względzie. Co mógł zawinić Napoleonowi? Czyżby on uląkł się patriotyzmu Dąbrowskiego?'
'Z tymi czarnymi myślami za armią postępowaliśmy dalej. Czas deszczowy, droga śliska lub błoto rozrobione. Przy osłabionych siłach po tylu nocach bezsennych wlokłem się wśród kolegów niedoli. Tak dostrzegł mnie przejeżdżający Dąbrowski, przystanął do nas. Serdeczny żal ścisnął mnie... bo cóż to za wyraz ogromu boleści był na nim wyryty! Ileż to on naraz utracił: klęska, odjęte znaczenie i upadek sprawy...'
Tu nastał też jego wysiłków dziejowych kres; wszystko inne było już tylko przystosowywaniem się do nieuniknionych okoliczności klęski w nieustannej myśli ratowania resztek wojska. Nadziei związanych z Aleksandrem nie podzielał; za Królestwa wycofa się ostatecznie z areny publicznej. Mimo to nie przestanie do ostatniego tchnienia, w obliczu oficjalnego wojska polskiego pod Konstantym, myśleć o zawiązkach istotnie odpornych sił narodu, choćby je na czas długi przyszło ukryć — w podziemiach. Ponad głowami starych towarzyszy broni zwiąże się znów z duchem pokoleń idących.
A zatajony w nim samym mus działań, do którego 'z całą otwartością' przyznał się Poniatowskiemu? — ów 'geniusz sławy’, jak z koturnu antycznego przemawiali klasycy? — ta 'dzika żądza pośmiertnego żalu', jak smętniej i bierniej mówić będą romantycy?...
Poniatowski stanął posągiem konnym w samym sercu stolicy; na niedawne stulecie śmierci Dąbrowskiego upamiętniono go tabliczką na ratuszu Warszawy, którą po dwakroć obronił od nieprzyjaciela. Zanim całej doniosłości jego roli dziejowej nie uprzytomniła nam historia — znowuż doby naszej dopiero! — najżywsze echo jego legendy odezwało się z Litwy, którą nawiedził jedynie w pochodzie. Będzie ten mały ustęp z ostatniej księgi Pana Tadeusza jedynym jego pomnikiem.
'Wiersze', na które był tak czuły, poezja, późniejsza zwłaszcza, przemilczały go za Godebskim. Lepszą pamięć o nim zachowała proza epicka, idąc jak gdyby za wezwaniem Staszica sprzed lat stu z okładem. Wprawdzie wszyscy niemal wybitniejsi powieściopisarze nasi podejmowali kolejno wielką legendę Legionów, usuwali oni jednak zawsze osobistość Dąbrowskiego na tyły, w głąb tła dziejowego, zadowalając się bardzo mgławicowym rysunkiem jego postaci dla tym większego reliefu zmyślonych osób powieści i romansu. Ale jest to zwykły los legendy. Nad głównego bohatera i sprawcę chwili dziejowej wybujało życie, jakie stwarzał. Stało się to już w wspominkach i gawędach pamiętnikarzy legionowych; a na tej właśnie kanwie snuła dalej swe przędze barwne wyobraźnia pokoleń. Dla zmyślonych Odyseuszów zamierała pamięć o Troi.
Baczyć jedynie na sąd ludzi najbardziej wartościowych — zalecał sobie w życiu po tylekroć (dość spornie zresztą z nurtującą go żądzą chwały). Tego też jedynie uznania doczekał się doraźnie — za Księstwa — od tych, którzy podobnie jak on sam umieli 'myśleć i działać na dal'.
Imieniem Polski myślącej złożył mu wtedy hołd Staszic sam, wieńcząc już nie oręż jego po tylekroć zwycięski, nie wielkość jego dziejowych utrudzeń, tak wrychle daremnych, lecz jego zasługi nad wszystko trwalsze. Uczcił w nim Staszic:
'...męża zadziwiającej stałości, który pierwszy po rozbiorach rozpoczął dzieje odradzania się narodu polskiego, będąc tego odrodzenia nie tylko głównym czyńcą, ale oraz i pisarzem'.

Brak komentarzy: