piątek, 17 lutego 2012

Bonaparte, a Legiony Dąbrowskiego

Szymon Askenazy ur. 28 grudnia 1866 w Zawichoście, zm. 22 czerwca 1935 w Warszawie, polski historyk, zajmujący się głównie stosunkami międzynarodowymi w XVIII i XIX wieku. Profesor Uniwersytetu Lwowskiego i następnie Warszawskiego. Twórca lwowskiej szkoły historycznej nazywanej też szkołą Askenazego.

Szymon Askenazy
Napoleon a Polska
III

Bonaparte, a Legiony

WARSZAWA 1919 KRAKÓW
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
MAZOWIECKA 12, STARE MIASTO 11, MARSZAŁKOWSKA 143.

ROZDZIAŁ PIERWSZY.
PRZYBYCIE KOŚCIUSZKI.

Legiony, po Campoformiu i odejściu Bonapartego,
jedno miały zadanie najbliższe a najtrudniejsze: trwać.
To proste hasło zaraz wtedy, rozczarowanym przez pokój, osamotnionym przez stratę opiekuna, rzucił rozumny sercem prostak, łacinnik Wybicki: durałe et vosmeł
rebus sewate secundis. Należało wytrwać i dotrwać do
nowego, napewno nieuclironnego w bardzo bliskiej przyszłości, a może pomyślniejszego dla sprawy narodowej,
wielkiego w Europie przesilenia. Ale ku temu nieodzownie dwóch trzeba było warunków: utrzymania narodowej odrębności organizacyjnej legionów; utrzymania ich
narodowej jedności duchowej. Obiedwie te rzeczy były
arcyniełatwe.

Nasampierw, jak było do przewidzenia, izby prawodawcze medyolańskie, i to najpewniej w tajnem porozumienia ze swym rządem, uchyliły się od zatwier-
dzenia konwencyi legionowej z listopada 1797 r. Napróżno Wybicki, w wymownym liście otwartym do prawodawców cyzalpińskich, zaklinał ich, w imię najświęt-
szych wspólnych dążeń republikańskich, aby nie odmawiali potwierdzenia zawartej ku obustronnemu dobru
umowy i nie zawiedli nadziei narodu polskiego i Dąbrowskiego, który „nie przyszedł tu w roli werbownika,
dla handlowania swobodą i honorem ludzi wolnych".

Napoleon a Polska III

Niedość, że upierano się przy odmowie ratyfikacyi, lecz,
co więcej, usiłowano rozbić odrazu rdzeń narodowy legii, przez wprowadzenie do nich oficerów obcych. Mając mianowicie na myśli wprowadzenie włoskich, na początek zręcznie podawano francuskich. Powoływano się
zaś przytem najfałszywiej na wspomniany dawniejszy
rozkaz Bonapartego, przewidujący możliwość umieszczania w legiach Francuzów, aż do jednej czwartej. Był to
fałsz podwójny. Popierwsze bowiem tamten rozkaz odnosił
się do czasu, kiedy w legiach jeszcze był brak, a nie,
jak teraz, nadmiar oficerów Polaków. A powtóre, nigdy
nie był wprowadzony w wykonanie. To też obecnie temu złośliwemu zamachowi cyzalpińskiemu bezwzględnie sprzeciwił się Wielhorski, pozostawiony razem z Wybickim w Medyolanie.

Na szczęście, przyszedł im z sukursem, właśnie
w końcu grudnia 1797 r., od Bonapartego z Paryża,
przybywający do Medyolanu, prowizoryczny wódz naczelny Berthier. Uspokoił on Wielhorski ego i poparł go
przeciw Cyzalpinom, „tym głupcom, nie pojmującym, jak
bardzo Wy (legioniści) możecie im być pożyteczni". Następnie zaś, w końcu stycznia 1798 r., po drodze na wyprawę rzymską, na obiedzie w Fano u Dąbrowskiego,
powstrzymanego w dalszym do ziem papieskich pochodzie, Berthier „wspominał, co ma za wiadomości od Bonaparty o Polsce, jakie nadzieje; kazał być w gotowości do marszu w kupie". Pozwolił też, wedle zawieszonej konwencyi listopadowej, ściągnąć artyleryę polską
do legii. Otwierał nawet jakieś nieokreślone i przesadne widoki ze strony Austryi. „Upewniał o egzystencyi kraju naszego; powiada(ł), iż równie Bonaparte, jak i dwór austryacki, całe usiłowanie łoży ku temu celowi;
i że Wiedeń będzie drogą legionów, powracających do
swojej ojczyzny". Tak donosił obecny przy tej z Berthierem rozmowie sangwiniczny Kniaziewicz. Lecz i chłodniejszy Dąbrowski zawiadamiał o niej Wielhorskiego z lepszą w sercu otuchą. „Będziemy — pisał — szczęśliwi i w pomyślnej
porze na własnej przypominać sobie ziemi, żeśmy wszystko czynili dla ojczyzny"; zaś młody oficerek legionista
Drzewiecki dopisywał pod adresem czułego Wybickiego:
„Niech żyje Polska!... Powrócim, na ziemię własną i wtenczas dopiero w panienkach będziem się kochać".

Aliści, wnet po odjeździe Berthiera, zaczęły znowuż nadchodzić wieści fatalne o zgubnych zamiarach
rządu cyzalpińskiego, noszącego się wprost z myślą
„zniszczenia legionów polskich, dymisyonowania oficerów i rozmieszczenia ochotników (szeregowców) po wojskach swoich". Dąbrowski struchlały posłał natychmiast,
w połowie lutego 1798 r., Berthierowi do Rzymu prośbę naglącą o zabieżenie podobnemu nieszczęściu i ratowanie legii od „twardej alternatywy, bądź skazania ich na rozproszenie i włóczęgostwo, bądź też wzięcie pod obce
jarzmo i wcielenie przemocą do niemiłych im wojsk (cyzalpińskich)". Wprawdzie Berthier niezwłocznie w serdecznej odpowiedzi starał się rozproszyć te najgorsze obawy, obiecując sam „uczynić, co tylko będzie w jego
mocy". Przytem zresztą bez złej myśli wyraził życzenie dość drażliwe, aby „kilku dobrych i roztropnych oficerów" polskich wstąpiło do służby powstającej Republiki rzymskiej. Jednakowoż trudno już było wyzbyć
się poważnego niepokoju. Bardzo też być może, iż do
podjętego w tym mianowicie czasie niefortunnego kroku
Dąbrowskiego pod adresem Bernadotta i Wiednia, obok
poprzednich napomknień Berthiera o rzekomych widokach austryackich, przyczyniły się również niniejsze kłopoty i wprost niebezpieczeństwo, grożące sprawie legionowej od Cyzalpiny. W każdym razie położenie legionów pozostało bardzo niejasnem. Organizacya ich zawisła w powietrzu, pomiędzy pierwotną konwencyą legionową lombardzką, formalnie zgasłą, a nową cyzalpińską, formalnie nieuprawomocnioną. Nadomiar zaś biedę
i troskę zwiększały niezwykłe wypadki dni i miesięcy
najbliższych: niebezpieczna chwiejność w polityce, komendzie naczelnej i samychże szeregach armii francuskiej; przelotne zjawienie się Masseny i bunt wojskowy
rzymski; odwołanie przyjaznego Berthiera i przybycie
nieobliczalnego Bruna; afera wiedeńska Bernadotta; wreszcie odpłynięcie gdzieś daleko, może nazawsze, Bonapartego.

Jeśli tym sposobem podstawa organizacyjna legionów ciągle jeszcze nie była ubezpieczoną nazewnątrz, to
nie była również ustatkowaną należycie główna jedności i karności podwalina wewnętrzna. Uosabiał ją sam
twórca ich, Dąbrowski. Przeciw niemu też, a tem samem przeciw jego tworowi, dawne i nowe szły podkopy z ręki rodaków. Podawnemu przewodziła tu nieszczęsna Deputacya paryska. Zbankrutowana politycznie do cna, gaszona coraz bardziej bijącym w oczy widokiem odrodzonej w legionach, bez niej i wbrew niej, po
rządnej siły zbrojnej narodowej, napróżno swoją rzekomą siłą konspiracyjną wciąż przechwalała się natrętnie
przed rządem francuskim. W podawanych Dyrektoryatowi kłamliwych memoryałach powtarzała bajki niestworzone o nadzwyczajnej potędze swego tajnego „towarzystwa centralnego", o „będących z niem w związku
nieprzerwanym przeszło punktach na całej powierzchni Polski, gdzie w każdym z tych punktów wszystko
jest gotowe do wybuchu na pierwsze hasło". Na zasadzie tych bajek oświadczała bez zająknienia, iż „w razie
wznowienia wojny, Republika francuska może najniezawodniej liczyć na dywersyę" rewolucyjną polską. A nie chcąc parzyć się na zaprzyjaźnionych z Francyą Prusach, ani też tykać Austryi, zwłaszcza po kompromitacyi
wołoskiej i pokoju campoformijskim, swój ferwor spiskowo-powstańczy wyładowywała obecnie Deputacya najchętniej przeciw dalekiej Rosyi. Składała niedorzeczne
projekty po wichrzenia jej buntem, zgromienia orężem;
podawała fałszywe wykazy jej zasobów wojennych.
Zaś nadomiar deputacyjni nad Sekwaną głowacze czynili to w czasie, kiedy na związki tajne, lekkomyślnie i zbytecznie, bez sumienia i bez celu, prócz chyba celu czysto fakcyjnego, powołane przez nich do życia w dzielnicy rosyjskiej, okropna spadła klęska. Z natchnienia Deputacyi paryskiej, a ramienia Centralizacyi lwowskiej, zostały, jak nami eniono, na tle potrzebnych doraźnych komunikacyi legionowych, zaszczepione staraniem Giedroycia i towarzyszów
zgoła niepotrzebne stałe organizacye spiskowe na Litwie
i Wołyniu. Tak były zawiązane, latem 1797 r., „asocyacye"
tajne w Łucku, Dubnie, Brześciu, Mińsku, wreszcie
i w Wilnie, gdzie spisano akt ''konfederacyi" litewskiej
w guście krakowskiej i wołoskiej. Zaczem w kilka już
tygodni, skutkiem nieostrożności, zdrady, doniesień austryackich i pruskich, przyszło oczywiście odkrycie wszystkich tych robót. Nastąpiły aresztowania masowe
jesienią 1797 r., straszliwe śledztwa i wyroki w Łucku,
Wilnie i Petersburgu zimą t. r. Nastąpiło dalej zesłanie mnóstwa ofiar na Sybir, powszechne represye i prześladowania, znamionujące stanowczą odmianę dotychczasowej względniejszej postawy Pawła w rzeczach polskich.
Rozbicie organizacyi wołyńsko-litewskiej było przegrywką do podobnego niebawem losu galicyjskiej. Dni Centralizacyi lwowskiej były policzone. Była ona już poderwana z gruntu przez aresztowania, dokonane w ciągu 1797 r., na skutek wołoskiego pogromu. Odtąd we
wszystkich swych rozgałęzieniach została ujęta niewidocznie w sieć policyi tajnej austryackiej. Ai wreszcie miała z kolei zostać rozbitą doszczętnie w ciągu 1798 r.,
pociągając za sobą znowuż ofiary niezliczone.
Ale matacze deputacyjni paryscy na takie nie oglądali się drobnostki, jak te klęski i ofiary w dalekim kraju rodzinnym. Na bezpiecznym bruku nadsekwańskim oni wciąż bynajmniej nie tracili fantazyi. Wyżsi ponad poczucie odpowiedzialności za swoje niepowodzenia a naprawdę winy ciężkie, poprostu niepoczytalni pod wzglęu dem moralno-politycznym, co tracili w kraju, to starali się tanim sposobem wetować sobie w Paryżu. Korzystali
w tym celu z biorących tam znów górę mętów quasi jakobińskich. Przede wszystkiem zaś, dla wynagrodzenia doznanej własnej spiskowej konfuzyi, tem namiętniej starali się pogrążyć sukces legionowy Dąbrowskiego. Było też
pewne psychiczne powinowactwo między wrogością nieprzejednaną, jaka Bonapartego za wyższość jego talentu i czynu ścigała we Francyi, a wściekłą naganką, ścigającą Dąbrowskiego na wychodźctwie. Zgoła niewspółmierna co do rzeczy i człowieka, płynęła ona przecie poczęści z instynktów pokrewnych. Zresztą, na inny sposób, na innem podłożu, lecz wciąż z pokrewną domieszką warcholską, podobna naganka dotknie w czasie najbliższyni nietylko Dąbrowskiego, lecz równych mu albo większych w narodzie, Kniaziewicza czy Czartoryskiego,
Kościuszkę czy ks. Józefa. Wystawiała też ona z tego względu zjawisko głębsze, którego przemilczeć niewolno.
Nie przemilczał go wierny legionowy poeta, acz nienajlepiej wtedy dla Dąbrowskiego nastrojony, ale złotem, miłującem sercem czuły zarówno na porywy wzniosłe, jak
i na zboczenia obłędne swego narodu. Nie ukrył, iż
w legionowej łodzi zbrakło „jedności i miru. Nikt nie
chciał robić wiosłem, każdy pragnął steru". A choć „korab daleko jeszcze był od lądu. Sternicy się kłócili o nowy ster rządu. I chcąc dom na nadziei kształcić budowany. Ten podwyższał sklepienia, ten odmieniał ściany, A czego jeszcze wspomnieć niemożna bez sromu. Już
się nawet o miejsca kłócili w tym domu... Ani w środkach ratunku jedności nie było. Ten chciał powstać przez pomoc, drugi własną siłą".Jednakowoż, w imię prawdy, raz po razie wypominając to zjawisko opłakane i zawartą w niem gorzką naukę, wypada też ponownie podnieść uczynione już zastrzeżenia i wyrozumieć rzeczy nie w oderwaniu, lecz
w związku z żywym splotem powszechniejszych zjawisk ółczesnych. Bezdomna gromadka emigrancka i legionowa, niezawisłe od tego, co się wewnątrz niej działo,
pozostawała ciągle pod bezpośredniem ciśnieniem niesłychanego politycznego i duchowego zamętu, kłębiącego
się ponad nią, dokoła niej, we Francyi, Włoszech, Europie. Wchodziło tu w grę rozprzężenie, szerzące się w rządzie, opinii, nawet armii francuskiej; niezadowolenie, nurtujące społeczność włoską; przenikające wszędy
krecie wpływy koalicyjne, szczególnie po dojściu pokoju
i odejściu Bonapartego, a w przededniu nowej zawieruchy europejskiej. Wszystko to razem wytwarzało atmosferę rozkładową, od której odgrodzić się Polacy nie
mieli poprostu sposobu. Było dla nich czystem niepodobieństwem rozeznać się w odmęcie haseł i dążeń najsprzeczniejszych, a co gorsza, przybierających najprzeciwniejsze istotnej swej treści oblicze. Żywioły ultrarewolucyjne, niosące propagandę wolnościową świata,
w samejże Francyi mimowoli służyły kontrrewolucyi;
we Włoszech wręcz obracały się przeciw Francyi; tu
i tam, chcąc niechcąc, pracowały dla koalicyi. Pomiędzy
robotą wyzwoleńczą a dezorganizacyjną wytwarzała się
równoległość niebezpieczna i nieuchwytna. Polacy, ciągani do tych robót jakobińskich w Paryżu, patryotycznych w Medyolanie lub Rzymie, musieli częstokroć
w najlepszej wierze zabłąkiwać się na manowce. Mogło
tak stać się tembardziej, iż nieraz w najlepszej też myśli tam ich ciągano. Nadzwyczaj ciekawem tego świadectwem było wystąpienie, skierowane temi czasy do samego Dąbrowskiego od szczerego przyjaciela i obrońcy sprawy pol-
skiej, gorącego patryoty, jakobina i emigranta niemieckiego nad Sekwaną, Frankończyka Rebmanna. Wybitny
działacz i pisarz nadreński, chorąży republikanów południowo-niemieckich, srożej jeszcze zawiedzionych na Francyi i nieboszczyku Hochu, niż republikanci północno-włoscy na Bonapartem, błogosławił on serdecznie trudom Dąbrowskiego i jego legionistów. Ale zarazem
wzywał do złączenia wysileń skrzywdzonej Polski
a „nieszczęsnych Niemiec, ciemiężonych, zdradzanych
przez tych samych (Francuzów), którzy nam przyrzekali
pomoc... Niechajże przyjaciele wolności obojga narodów
(Polski i Niemiec) podadzą sobie dłonie, niechaj zespolą
swoje działania!... A więc jednoczmy się! Włosi, Polacy,
Niemcy, Szwajcary, puśćmy w niepamięć uprzedzenia narodowe i oczekujmy zbawienia nie od Francyi, lecz od własnych wysiłków naszych!" Ten głos Niemca jakobina
do wodza legionów polskich, niby najwcześniejsza na
swój sposób zapowiedź Młodych Niemiec, Wiosny narodów, albo bodaj Internacyonału, znajdzie sobie bliższe odbicie, już po leciech kilkunastu, w próbach skojarzenia
Tugendhundu pruskiego z generalicyą i konspiracyą
Księstwa Warszawskiego. Bez Francyi teraz oznaczałoby przeciw Francyi, jak potem bez Napoleona — przeciw Napoleonowi. Tak czy owak, skończyłoby się na pójściu
z koalicyą; zaś ponętne hasła rewolucyjno-wyzwoleńcze
ulotniłyby się bez śladu. Owóż podobnie pociągające hasła wciskały się teraz do uszu emigracyi polskiej od marzących o zjednoczeniu całej swej ojczyzny patryotów włoskich. W Medyolanie, cóż dopiero w Wenecyi,
równy bowiem był obecnie żal o Leoben i Campoformio,
jak później w Warszawie o Tylżę i Schoenbrunn. Wciskały się zarazem hasła pokrewne od marzących o republikanizacyi świata i ludowładczym do Konwencyi nawrocie pogrobowców jakobińskich francuskich. W Paryżu bowiem równa była obecnie ich niechęć do Bonapartego i złorzeczenie na gospodarkę dyrektoryalną, jak
później na samowładztwo napoleońskie. Szczytne hasła
idealne, głoszone przez zapaleńców szczerych, choć za
kulisami i we Francyi i we Włoszech pełno fałszywych
było braci, zwłaszcza reżyserujących wygów rządowych
i generalskich, trafiać musiały do niejednej z młodych,
gorących, niedoświadczonych głów wychodźczych polskich, dogadzając intrydze wygów deputacyjnych, wnosząc zamęt i rozdwojenie do prostego, jednolitego legionowego przedsięwzięcia. Lecz, koniec końcem, te błędy
pozostały w znikomej stosunkowo mniejszości. Nie
zwichnęły one rzeczy. Okupione zaś były stokrotnie
przez ofiarność błądzących, przeważone przez zdrowy
instynkt ogromnej większości legionowej. Zamiast daremnie „świata dawną burzyć postać, — tak odzywał się ten instynkt słowem lapidarnem prawego legionisty —
Polak pragnął szczególnie swą własność wydostać. I płochych z Ikarami nie dzieląc układów, Żądał tylko odzyskać szczęśliwość naddziadów. Ufny w dzielnem ramieniu, a bardziej w swej sprawie, O własnej, nie o świata zamyślał poprawie. W każdym razie, chorobę fakcyjną przebyć dopiero musiały legiony. Nie mogła ona zresztą być im oszczędzoną już chociażby ze względu na dorywczość i niejednostajność zapełniania się kadrów oficerskich. Przypływ świeżych oficerów rodaków, tak bardzo upragniony, bywał też z konieczności dosyć w swym składzie
mieszany, odbywając się śród warunków i trudności wyjątkowych. W niniejszej mianowicie, przełomowej porze, zjawiło się do legii sporo ochotników z dzielnicy rosyjskiej, uszłych przed tamecznym pogromem związkowym.
Był śród nich taki kwiat niepokalany ziemi i kultury
polskiej, wyrosły gdzieś na zapadłem Polesiu, jak Cypryan Godebski. Była to dojrzała już dusza męska bez
skazy żadnej. Równie prosty, prawy, pewny jako człowiek i obywatel, wystawiał on wzór nieodrodny tej prześwietnej małej szlachty, co naprawdę zbudowała
wielkość państwową i duchową Rzpltej. Był to wzorowy
polski żołnierz, sprawny i bitny, który piękną za kraj
polegnie śmiercią. Był polski pieśniarz rzewny i szczery, którego skromnej, czasem uśmiechnionej pogodnie, częściej boleśnie poważnej, muzy samouczki obozowa nu-
ta narodowa cudnie odżyje w potężnej harfie małego też, kresowego szlaclietki, a największego budowniczego Polski porozbiorowej, Mickiewicza. Razem z Godebskim
stawił się do legii młodziutki jego przyjaciel Kossecki
Ksawery. Ukształcony, zdatny Wołyniak, był przecie
z gliny dużo pośledniejszej, nie z tego już kruszczu,
choć jeszcze teraz z ognistym młodości połyskiem, zanim
w późniejszym ochłonie i skruszeje wieku, aż wreszcie
pod starość, zgoła wyziębły i zmarniały, skończy w służ-
bie paskiewiczowskiej i rosyjskim generalskim mundurze. Stawił się także w tym czasie przedsiębiorczy Podolak, wyborny kawalerzysta, Aleksander Różniecki.
Śmiały, zgrabny, nikczemny, w młodej piersi patryotycznego spiskowca i legionisty, ukrywał te zarody niecne, jakie wyprowadzą go w końcu na szefa policyi tajnej pod W. Księciem Konstantym. Jakkolwiekbądź, bez względu na ich różnowartość,
śród tych świetnych poczęści, nowych nabytków legionowych, silne były konspiratorskie wpływy kierownicze Deputacyi. W niejakiej mierze, pod uczonym Dmochowskiego i Szaniawskiego urokiem, ulegał im nawet taki umysł jasny i czysty, jak Godebski. Wyradzał się stąd
mimowoli pewien niejasny, nieufny stosunek do naczelnej w osobie Dąbrowskiego władzy legionowej. Równocześnie odbywał się znaczniejszy jeszcze do legii na-
pływ rozbitków partyzanckich, uszłych przed pogromem
konfederackim wołoskim, zbiegających się tłumnie z Turcyi do Włoch. I między nimi także świetnych żołnierskich, jak poczciwiec Małachowski Kaźmierz, służbista Blumer Ignacy i mnóstwo innych tej miary nie brakło
postaci. Ale roiło się tu także od zabitych stronników
deputacyjnych najskrajniejszego gatunku, trochę było
figur podejrzanych, a najwięcej wybornych zapewne serc
patryotycznych, lecz głów rozsejmikowanych, rozkonspirowanych, niedojrzałych i skroś niekarnych. „Zacna
i ochocza młodzież,— wyrozumiale o nich uprzedzał Dąbrowskiego Rymkiewicz, ekspedyując mu ich morzem ze Stambułu — która stąd jedzie z Wami łączyć się, jest
między sobą w poróżnieniu. Roztropność i przezorność
radziły mnie tu ich oddzielnie trzymać i oddzielnie ambarkować. Potrzeba ich będzie równie i po batalionach oddzielnie umieścić, dla spokojności i uniknienia złych
skutków". Nietrudno było przewidzieć, że ta skacząca
sobie do oczu jułodzież zwiększy jeszcze kłopoty Dąbrowskiego, konfederowana przeciw niemu przez nasyłanych jej z Paryża spiskowych mentorów. Tutaj zresztą pomściło się na Dąbrowskim, iż zaniedbał on zapewnić sobie zawczasu braterskiej pomocy jedynego człowieka, zdolnego najlepiej poradzić sobie z tą najburzliwszą falą wycliodźczą, Rymkiewicza. Franciszek Rymkiewicz pochodził z zubożałej szlachty żmudzkiej. Pierwotnie przeznaczony do stanu duchownego, wstąpił zamłodu do Towarzystwo oo. jezuitów. Wkrótce jednak
porzucił śluby zakonne, ożenił się i powołaniu wojskowemu poświęcił. Zaliczony do służby rosyjskiej,
wszedł jako sierżant do starotulskiego pułku piechoty.
Odbył potem, w stopniu kapitańskim, kampanię turecką,
w której tylu nieladajakich, w rodzaju Zajączka lub
Chłopickiego, Polaków, pod wodzą Potemkina i Suworowa, pomagało Katarzynie zwalczać półksiężyc. Wszakże przed rozprawieniem się imperatorowej z Wielkim
Sejmem, wziął w stopniu sekundmajora dymisyę ze służby rosyjskiej. Podczas wtargnięcia wojsk carowej do Polski 1792 r., trzymał się całkiem na uboczu. Już po
tej wojnie i upadku sprawy majowej, zaciągnął się do reformowanej pod znakiem targowickim, skazanej na zagładę, armii Rzpltej. Niebawem jednak w insurekcyi kościuszkowskiej odsłonił istotną swą wartość patryotyczną
i żołnierską. Bił się walecznie i z podpułkownikostwa, prawie zawsze w ogniu, dosłużył się rangi generałmajorowskiej. Zmudzin to był zamknięty, kanciasty, drażliwy, przytem arcydobry, stąd czasem i złych ludzi narzędzie. Zrażony, jak tylu innych, lichą wtedy jezuicką nauką, tern skrajniej do wolnomyślnycli i demokratycznych przerzucił się pojęć. Umysł to był oświecony, ze śladem lepszego ukształcenia, nawet w poezyi niemieckiej oczytany, jak świadczy piękna epistolarna jego
niemczyzna. Bardzo zresztą sumienny, ścisły w pełnieniu obowiązku, z przebytej kilkunastoletniej twardej szkoły żołnierskiej rosyjskiej wyniósł tem hartowni nejszą
cnotę narodową, tem tkliwsze pod surowym pozorem dla
rodaków uczucie, tem czystszą gotowość oddania siebie za
nich w ofierze. Rówieśnik Dąbrowskiego, był podczas
insurekcyi dzielnym jego w wyprawie wielkopolskiej
towarzyszem i druhem serdecznym. Następnie, po upadku powstania, obarczony został, jak wspomniano, od skrajniejszej partyi wychodźczej, beznadziejną misyą
stambulską. Skoro jednak tylko zasłyszał nad Bosforem
o narodzinach imprezy legionowej włoskiej dawnego
wodza i przyjaciela, Rymkiewicz natychmiast zwrócił się
do Dąbrowskiego z oświadczeniem gotowości stawienia
się u jego boku. Raz po razie odtąd w tym celu najwymowniejsze zaklęcia, błagania, w prześlicznych ze
Stambułu do Włoch ponawiał listach, ale długo, zadługo, z obojętnem spotykał się milczeniem. Zdaje się, że Dąbrowski umyślnie nie kwapił się ze sprowadzeniem
człowieka, cieszącego się zbyt wydatną samoistną powagą, popularnością i wpływem, zbliżonego zresztą raczej do partyi przeciwnej, zdolnego może zostać w legiach
jej ośrodkiem, a przez to groźnym spółzawodnikiem. Zdaje się, że nawet w sprawie nominacyi szefowskiej Rymkiewicza niecałkiem jasne zajmował stanowisko. W każdym razie z odpowiedzią swoją i przywołaniem go wybrał się bardzo późno, kiedy dalej zwlekać było wprost
niepodobna. Był to błąd, płynący poniekąd z zaznaczonej, wśród znakomitych zalet, przykrej przywary w cha-
rakterze Dąbrowskiego, pewnej podstępności ambicyjnej. Ale ten błąd pomścić się musiał i miał też istotnie
skutki niedobre. Zwarzył nazawsze stosunki obustronne, zraził Rymkiewicza, a tern samem osłabił Dąbrowskiego
w wytoczonej mu przez przeciwników walce.
Smutna ta walka, przeniesiona z Paryża do Medyolanu, przybierała tam w chwili obecnej kształty wręcz potworne. Byle zwalić Dąbrowskiego, nie wahano się podcinać samej młodej gałęzi legionowej. Nie cofnięto się przed
wyzyskaniem wynikłych o niedoszłą konwencyę drażliwych i groźnych z Cyzalpiną zatargów. Niesłychanym wprost sposobem, szczególnie od ukazania się tu Maliszewskiego, z miejscową cyzalpińską sprzymierzyła się
własna polska „kabała, czerniąca konduitę legii". Znaleźli się „intryganci z Polaków, co chcą oburzyć Dyrektoryat cyzalpiński przeciw legiom. Zaczęła się destrukcyjna, na złość, samobójcza robota, którą ze zgrozą odkrywali Dąbrowskiemu Wielhorski, Tremo, Dembowski,
w medyolańskich swych doniesieniach. Jednocześnie czysto osobista na Dąbrowskiego naganka przechodziła od
bróżdżeń pokątnych do otwartej napaści. Pierwszy swarliwy Kosiński wszczął brutalną z Dąbrowskim burdę. W wystosowanem doń obraźliwem piśmie francuskiem,
podanem zaraz do wiadomości Francuzów i Włochów,
a rozesłanem też okólnie w przekładzie wszystkim oficerom Polakom, śmiał piętnować go, jako „interesownego" z Saksonii przybysza, usiłującego „pod maską sprawy publicznej" ukryć „zażyłość z Suworowem", wysługi
dla Prus i inne grzechy dawne. Z kolei, w Paryżu ukazał się z druku, równie po francusku i polsku, pod fałszywem nazwiskiem, sfabrykowany przez Dmochowskiego z Szaniawskim, paszkwil ohydny, „List" otwarty do Dąbrowskiego. Był on komunikowany zaraz władzom i gazetom paryskim i medyolańskim, w mnóstwie odbitek rozpowszechniany w legiach, i wprost samemu spotwarzonemu generałowi posłany odDeputacyi, niby akt oskarżenia. Odsądzano Dąbrowskiego w tern piśmie od czci i wiary, jako targowickiego, moskiewskiego, pruskiego zdrajcę i sprzedawczyka. Chciano oczywiście za wszelką cenę poderwać i stanowisko jego urzędowe, i ufność w nim a nawet subordynacyę podkomendnych. W rzeczy samej, od pojedynczych oficerów legionowych poczęły dość gęsto wpływać do niego prośby o abszyty. Niektórzy z nich, przez szkodliwą, zasłaniającą się Berthierem namowę, dali się
skusić do służby pod nową chorągwią radykalnej Republiki rzymskiej. Piękny protest Chłopickiego i oficerów
jego batalionu ledwo zapobiegł szerzeniu się tej pokusy, grożącej rozłamem i spaczeniem całej, wspartej na Cyzalpinie, organizacyi jednolitej korpusu polskiego.
Nie pozostał też bez wpływu odgłos wojskowego
w Rzymie buntu, skąd iskra padła aż do Mantui, wywołując podobne rozruchy w tamecznym garnizonie francuskim, obejmującym również legionistów Polaków.
Rzecz była tem poważniejsza, iż w tym buncie mantuańskim pokazał się ślad widomy prowokacyi austryackiej,
przyczem w szczególności miano na widoku rozbicie pokątnemi sposoby organizacyi legionowej polskiej. Komendy pograniczne austryackie miały sobie dostarczone
z Wiednia, od Thuguta i Hofkriegsrathu, drukowane proklamacye w języku polskim, które rozrzucano potajemnie między legionistów. W tych odezwach namawiano ich
do powrotu pod sztandar cesarski, obiecując bezkarność
zupełną i nagrodę po dukacie na głowę. Na szczęście,
konsystujący w Mantui batalion polski, dzięki poczciwości żołnierza oraz energii Wielhorskiego i Chłopickiego, zachował karność wzorową pośrodku burzących
się Francuzów. Ale zatargi wewnętrzne wciąż nie ustawały w obu legiach. Zwłaszcza w pierwszej, skupionej
razem w Romagni, ciągłe były tarcia, nawet pomiędzy
oddzielnemi batalionami. Tak np. boczono się tu na batalion grenadyerski, utworzony najwcześniej, mający
pierwotnie najwięcej oficerów z niewoli austryackiej,
a najulubieńszy Dąbrowskiego. Zaraza „partyjna" poczciwe a słabe obłąkiwała głowy. „Wszyscy prawili
tylko o partyach. Słowo partya stało się tak modnem i głośnem, iż co kroku obijało się o uszy. Każdy prawie
wyższy oficer szukał sobie partyi, której zostałby naczelnikiem". Tak więc, z wiosną 1798 r., położenie legii pod wielorakim względem było nieustatkowane. Kamieniem
obrazy pozostawał nadomiar zadrażniony stosunek do
Cyzalpiny, sprawa niezatwierdzonej konwencyi. Zamyślano już nawet zwrócić się ze skargą na Włochów do
Paryża, odwołać się tam jeszcze do Bonapartego, przed
samem jego odjazdem do Egiptu. Dąbrowski osobiście
zjechał do Medyolanu, lecz nic nie wskórał w tej sprawie u nowego wodza Bruna. Odebrał natomiast rozkaz
udania się z legią pierwszą do Rzymu, dla zluzowania tam załogi francuskiej.
Ujrzał Rzym zadziwiony zbrojne zastępy Polaków,
przegnanych z ziemi ojczystej, z wawelskiego wzgórza,
świątyni gnieźnieńskiej, warszawskiej stolicy, Ostrej
bramy wileńskiej, jak w samo zalane słońcem włoskiem
południe Trzeciego Maja 1798 r., wkraczały przez Porta del Popolo, zajmowały Wieczne Miasto cezarów i św.Piotra, zakładały kwaterę na górze kapitolińskiej.

W pięknym rozkazie dziennym, „befelu przy wejściu do Rzymu", mówił Dąbrowski „współobywatelom
i braciom oręża", „żołnierzom niepłatnym, bosym i na
wpół nagim", o „czystej miłości Ojczyzny i Wolności,
ile jedynym celu, który nas tu zgomadził". Mówił o „karności przyzwoitej,... która nas jedynie wolnych od zarzutów i tryumfujących do Ojczyzny naszej napo wrót
zaprowadzi". Mówił też o obowiązku uczenia się i czerpania z wielkiej krynicy kultury łacińskiej, przez co, gdy do Ojczyzny powrócimy, staniemy się dla niej użyteczniejszymi". Zaciągnęły warty polskie przy posągu Marka Aureliusza na Kapitolu. Stąd to wydawane
były rozkazy dzienne, jako z kwatery głównej legionu.
Objął też niebawem po Francuzach batalion polski załogę w zamku św. Anioła.
Przy ognisku zachodniego chrześciańskiego świata
nie wystygło jeszcze miejsce Polski katolickiej. Miała
ona tu swoje prawa nieprzedawnione i drogie pamiątki.
Zaraz, w dni kilka, uroczyście obchodziła legia święto tradycyjne Św. Stanisława w kościele swym rodowitym jego
imienia, skąd Dąbrowski kazał poprostu oderwać nałożone
pieczęcie władz rzymskich, jako z własności narodowej polskiej. Od szlachetnego przyjaciela Polski, konsula Rzymu, Angelucciego, otrzymano pamiątkowy pałasz Sobieskiego. Zaś za zezwoleniem Saint-Cyra, sprowadzono
z Loretu inny dar wotalny, zdobytą przez króla pod
Wiedniem chorągiew Mahometa. Upomniano się o fundacye pobożne polskie, od wieków w Rzymie i Lorecie ustanowione, a teraz bezprawnie sekularyzowane i zabierane do skarbu Republiki rzymskiej. Dąbrowski niezwłocznie, w sil-
nem piśmie do Dyrektoryatu francuskiego, założył protest
przeciw temu „rabunkowi". Zażądał wyłączenia rzeczonych fundacyi i uznania ich za „dobra narodowe polskie", które pragnął obrócić na najniezbędniejsze potrzeby legii, a zwłaszcza na utrzymanie oficerów nadliczbowych.
Na ogół zresztą legioniści, z przeważnym co prawda
wyjątkiem ciała oficerskiego, mieli głęboką pobożność
polskiego, galicyjskiego chłopa. Przy legii podobno paru
prowadzono kapelanów, choć urzędownie unikano o nich
wzmianki. Obecnie zaś w Rzymie znaleźli się księża spowiednicy Polacy. Rozkwaterowany po klasztorach
S. Agostino i Madonna del Popolo, potem skupiony głównie we wspaniałem Gesu, siedlisku skasowanego Towarzystwa Jezusowego, żołnierz polski, zwłaszcza z początku,
znalazłszy się w stolicy wiary, mocno odbijał gorącą religijnością swoją od towarzyszów broni francuskich. Był
też zrazu przychylnie wyróżniany przez ludność i duchowieństwo rzymskie. Wynikły stąd wszakże niebawem
skutki dość kłopotliwe. Doszło do ostrych zatargów
między szeregowcami polskimi a francuskimi. Poczynano
też zbyt wyraźnie oświecać legionistów o winie Francyi
względem papieża, zachwiewać ich w prostem poczuciu
służbowem, nawracać politycznie. Zafrasowali się prości
żołnierze legionowi. Zaczęli jeden po drugim przychodzić do Dąbrowskiego „z meldunkiem**, iż „ksiądz na spowiedzi kazał kochać baurów, (t. j. powstańczych chłopów włoskich), bo oni lepsi chrześcianie od Francuzów".
Było to rzeczą tem drażliwszą, iż bezdomnego rekruta
polskiego pełno wszak było po stronie przeciwnej, i to
nietylko w służbie austryackiej, piemonckiej czy bodaj
aż hiszpańskiej, lecz także w najbliższej teraz armii neapolitańskiej, gotującej się już potajemnie, w przedniej straży koalicyjnej, do uderzenia na Rzym. Zaniepokoiły
się też niepomału władze francuskie. Sam Dąbrowski
zażegnywać musiał te szczególniejsze powikłania religijno-polityczne i jednemu z gorliwszych spowiedników,
ks. Falęckiemu, franciszkaninowi, doradzić wyjazdu z Rzymu. Nie obeszło się przecie bez śledztwa a nawet smutnej ofiary, rozstrzelania jednego legionisty.
Pozatem Dąbrowski z wielkim taktem i roztropnością umiał radzić sobie nad Tybrem pośród bardzo niełatwych stosunków tamtejszych. Rezydując w pałacu
Teano, on to, Polak, jako dobry gospodarz Rzymu, strzegł
wtedy bezpieczeństwa i zaprowadzał nowożytne porządki,
np. czyszczenie, oświetlanie ulic itp., w zapuszczonem
Wiecznem Mieście. A starał się, wzorem Bonapartego,
unikać skrajności wszelkiej, iść drogą pośrednią, żyć dobrze i z konsulatem republikańskim i z duchowieństwem
rzymskiem. Jednakowoż bardzo musiał mieć się na baczności, gdyż coraz bardziej już zewsząd bliską nową pachniało koalicyą.
Niestety, inne także boleśniejsze trapiły go troski,
których źródłem było ciągle tlejące w samej legii rozdwojenie. Wkrótce po wejściu do Rzymu zaszedł pierwszy w legiach wypadek przelania krwi bratniej. Sprężyną zatargu był szef batalionu trzeciego, Grabiński,
a tłem głębszem dawniejsza niechęć pomiędzy Sułkowskim, który go wypromował, a Wielhorskim. Stąd to teraz, w połowie maja 1798 r., doszło z błahego powodu
do pojedynku między kapitanem tegoż batalionu. Antonim Haumanem, a zasłużonym majorem legii, Maciejem
Zabłockim. Pierwszemu sekundował kapitan Józef Szumlański, drugiemu Chłopicki. Strzelali się przez płaszcz,
opodal Pincio, w willi Borghese; zginął waleczny Zabłocki, pochowany z honorami wojskowemi w ziemi pogańskiej, na Forum, naprzeciw kościoła S. Prancesca Romana. Śmierć kochanego powszechnie kolegi niebezpieczne wywołała wrzenie. Zabiegając gorszym jeszcze
skutkom, wypadło corychlej oddalić Grabińskiego, Haumana, Szumlańskiego. Wyrazili oni życzenie wzięcia udziału w wyprawie egipskiej, dokąd wyrywali się wtedymtakże inni ochotnicy polscy, a dokąd zresztą wyprawiano
też sporo szeregowców legii pierwszej, dla eskortowania
amunicyi wojennej. Dąbrowski zdążył jeszcze skierować ich do odpływającej eskadry francuskiej, opatrzonych w gorące polecenia do przyjaznego Klebera. A jednocześnie, w ósobnem piśmie, polecając ich samemu
Bonapartemu, wyrażał mu przy tej sposobności, w ostatniej niemal godzinie, będącemu już na pełnem morzu,
pożegnalne „życzenia legionów naszych i żywione przez
nie uczucia wdzięczności".
Ze smutnej afery pojedynkowej usiłowały skorzystać dla nowych jątrzeń przybyłe w tym celu nad Tybr najzawziętsze żywioły deputacyjne. W towarzystwie nasłanego z Paryża Neymana, zjawił się godny brat „Sar-
maty", pułkownik Józef Turski. Ten warchoł, podobnie
jak i brat dwulicowy, wkrótce potem zaofiaruje w Petersburgu plany tworzeiua iegii polskich na żołdzie rosyjskim; zaś po kilku jeszcze leciech będzie w Białymstoku płatnym kierownikiem szpiegowskiej „obserwacyi"
rosyjskiej nad Księstwem Warszawskiem. Tymczasem
zjeżdżał on do Rzymu w charakterze ultrapatryotycznym,
z jakiemiś „ustnemi" zleceniami od jakichciś tajnych
związków krajowych, celem „siedzenia kroków podejrzanych" Dąbrowskiego i odebrania komendy temu „nieprzyjacielowi ojczyzny". Niebezpieczne te matactwa
zmierzały widocznie do celowej dezorganizacyi korpusu
i całego dzieła legionowego. Zniecierpliwiony i zaniepokojony Dąbrowski musiał wreszcie zyskać od Saint- Cyra rozkaz niezwłocznego przymusowego wydalenia z Rzymu dwóch wichrzycieli głównych, Turskiego i Ney-
mana. Zarazem zaś, dla uprzedzenia szkodliwej znów
w Medyolanie intrygi, wyprawił tam roztropnego Chamanda, posuniętego po Zabłockim na majora legii. Jednak
i nadal przychodziły do Rzymu nadsyłane od Deputacyi
paryskiej poduszczenia wręcz buntownicze przeciw Dąbrowskiemu, którego wciąż za wszelką cenę chciano
z komendy utrącić. Miano już nawet na jego miejsce
gotowego zastępcę. A mianowicie, zamiast zasłużonego
twórcy legionów, chciano na ich wodza wysunąć niepoczytalnego moralnie lekkoducha, generał-inspektora Jerzego Grabowskiego,spowinowaconego z Francuską, przyjaciółką awanturniczej pani Tallien, stąd znaną i nie bez wpływu
w intrygujących salonach paryskich. Grabowski, dzięki
tym stosunkom, został niedawno mianowany dowódcą
fikcyjnego wojska Republiki rzymskiej, dokąd również
w stopniu szefa brygady przeniósł się z korpusu polskiego niestały Jabłonowski. W tym to właśnie krytyczn3an czasie, w połowie
czerwca 1798 r., przybył ze Stambułu do Rzymu oczekiwany oddawna Rymkiewicz. Przyjęty został owacyjnie przez wszystką legię, szczególnie przecie poszukiwany przez malkontentów. Sam zaś, nie bez słusznego powodu zrażony do Dąbrowskiego, stanął on względem niego w urzędowym raczej, niż przyjacielskim stosunku. Był też zaraz najjadowitszym sposobem poduszczany
przeciw niemu listownie przez Mnie wskiego, imieniem Deputacyi paryskiej. Dąbrowski atoli złożył zaraz w prawe
ręce Rymkiewicza, niezawiśle od czekającego nań zdawna szefostwa legii drugiej, ważny „skład korespondencyjny" całego korpusie z emigracyą, a więc z Paryżem
i Polską, t. j. ze związkami tajnemi. Powierzył mu również zarząd przychodzących stamtąd zasiłków pieniężnych i prawo dzielenia ich na obiedwie legie. Tym krokiem mądrym pragnął Dąbrowski otworzyć drogę do za-
godzenia najdotkliwszych nieporozumień pomiędzy organizacyą legionową a konspiracyą wychodźczą i krajową.
Rymkiewicz żywo zakrzątnął się koło urządzenia „składu". Pośpieszył też. bezpośrednio skomunikować się ze
związkami krajowemi. Jako naczelnik „korespondencyi
składowej", wystosował do nich natychmiast pismo obszerne, gorące, mające podtrzymać ich ducha, lecz które
zaraz miało tam zostać wyzyskane przez czynniki samozwańcze do upozorowania nowych, niebezpiecznych
a bezcelowych, robót organizacyjno-spiskowych. Rymkiewicz zatrzymał się w Rzymie jeszcze przez dwa
miesiące, aż do połowy sierpnia. Następnie, w towarzystwie przybranego sobie do pomocy Godebskiego,
miał udać się do Mantui, celem objęcia komendy nad
swoją legią. Wtem nadleciała do Rzymu wiadomość niezwykła,
która do głębi poruszyła serca legionistów. Wiadomość,
już przed rokiem szerzona i wtedy płonna, teraz znów
zawczesną błysła pogłoską, lecz nakoniec objawiła się
prawdą niezawodną. Kościuszko stanął na ziemi francuskiej.

Tadeusz Kościuszko, w 1794 r., mocą zgadnionej
czynem nieśmiertelnym woli narodowej, objąwszy Naczelnictwo Polski, zachował je po upadku insurekcyi
mocą niewygasłej narodowej miłości. Mierny siechnowicki szlachcic polski, z litewskiego środowiska stron
białoruskich, wcielał jedność Polski, Litwy i Rusi. Zaś
w duszy najczystszej Polaka, przepojonej nowożytną myślą Zachodu, niósł prawo ludzkie chłopa całej niepodległej Rzpltej. Te dwie wielkie idee, państwową i społeczną, on dźwignął, nie przez siłę geniuszu, lecz przez mądrość serca. Średnich talentów, nietyle lotny, ile praco-
wity i sumienny, szkoły kadeckiej warszawskiej wychowanek wyborny, z żywą poza rzemiosłem wojennem do
sztuk pięknych i nauk społecznych pobudką, dokształcił
się kilkoletnim zagranicą pobytem w Niemczech, Anglii,
Włoszech, a zwłaszcza w Paryżu, na szlachetnej Turgota, surowej Roussa nauce. Marzyciel czuły, skrzywdzony
zamłodu w afektach serdecznych przez pychę pańską,
wcześnie z magnactwem krajowem znajomy, jego grzechów dobrze był świadom, lecz jego urokowi i powadze
dostępny, a bliski szczególniej domu Czartoryskich. Nieobecny w zawierusze barskiej, ofiarny natomiast przy
Washingtonie obrońca wolności amerykańskiej, pozostał
odtąd dozgonnie pod silnem wrażeniem tamecznych odrębnych pojęć wojskowych i politycznych. Ze zdobytem
tam doświadczeniem, wystąpił odrazu w kraju jako jeden z najdzielniejszych obrońców sprawy narodowej
w ciężkiej kampanii ukrainnej przeciw Rosyi. Dzięki
ówczesnej zasłudze, a nienajmniej też puławskiemu poparciu, mąż zaufania emigracyi sejmowej, niesłuchany
poseł jej do rewolucyi francuskiej, stanął wreszcie
u szczytu swych przeznaczeń, jako głowa narodu, „Najwyższy Naczelnik i rządca całego zbrojnego powstania".
Dyktator najrzadszy, głosił on najszczerzej: „Niech nikt,
kto cnotliwy, nie pragnie władzy"; a brał tę władzę jak
krzyż, dla „ocalenia ludu". Przez samą skromność bywał
wielce podatny na wpływy cudze, Czartoryskich, Ignacego Potockiego, Kołłątaja, czy pośledniejszych bodaj
czynników, ale zawsze ze swoistym nawrotem ku własnej, łagodnej a upornej, i bardzo niełatwej indywidualności. Niepokalany nawet w błędach swoich, skutkach
bądź samejźe swej cnoty, bądź wyznaczonej sobie przez
naturę umysłowej granicy, bądź niesłychanej trudności
sprawy publicznej, Kościuszko na barkach miernych, wyolbrzymiony dobrą wolą poczciwego Polaka, wyniósł
tamte dwie potężne idee, narodową i ludową. Jak wszedł
do powstania, tak z niego wyszedł, z górującą myślą
o całości Polski niepodległej i obywatelstwie prostego
jej włościańskiego ludu. Żył w przeświadczeniu głębokiem, „że wszyscy równi jesteśmy,... że nie może być ża-
den naród skłonniejszy do uczynienia dobrze każdemu,
jak naród polski, kiedy tylko sam swoją wolę czynić
może". Dobył z nicości siłę ogromną; pokazał, co naród
samotnie zdziałać potrafi; a przez to, pomimo klęski doraźnej, otworzył źródło niepożytej na przyszłość otuchy.
Tak sam, z wodza upadłej insurekcyi, został nazawsze
symbolem resurekcyi narodowej.

Jednakowoż, w nadludzkim, niepomiernym wysiłku
krótkiej doby powstańczej, wydatkował, wypalił niepowrotnie Kościuszko główne zapasy niemłodej już osobistej energii życiowej. Zesłabły od ogromnego moralnego
wstrząśnienia, ran maciejowickich, niewoli petersburskiej, dał się nad Newą skłonić do złożenia Pawłowi przysięgi wiernopoddańczej. Błąd ten na chorym, nadczułym człowieku był wyłudzony w imię pobudek szlahetnych, jedynie do takiej duszy przystępnych. Był mu
poddany przez chęć wyzwolenia tysięcy więzionych rodaków, przez poryw wdzięczności za niespodzianą ludzkość Pawła, przez ułudę lepszych stąd dla kraju widoków,
Bądźcobądź, ciężko przytłoczony fatalnym tym krokiem
i hojną łaską imperatorską, zobowiązawszy się jechać do
Ameryki, opuścił Kościuszko Petersburg z końcem I796r.
Stąd na Stockholm udał się do Goteborga, gdzie miał
siąść na okręt, lecz przez kilka miesięcy się zatrzymał.
Tutaj doszła go ożywcza wiadomość o utworzeniu legii
polskich pod Bonapartem, oraz wezwanie zbiorowe od
emigracyi paryskiej. Ale tutaj też, w Szwecyi, w początku maja 1797 r., dobiegła go wieść dotkliwa o rozejmie leobeńskim. Jeśli przeto w znękanej jego głowie kołatała się podówczas myśl schronienia się do Republiki francuskiej, której wszak był obywatelem honorowym, i zbliżenia się do odrodzonej pod jej osłoną broni polskiej, to tę myśl, oprócz ciężkiej jeszcze niemocy
fizycznej, oddaliła narazie tamta niepomyślna wieść rozejmowa. Zamiast do Paryża, udał się tedy do Londynu. Przez całą zresztą drogę, zarówno na ziemi szwedzkiej,
jak angielskiej, był pod najczujniejszym, jawnym i tajnym dozorem rosyjskim. Po dłuższym znów w Anglii postoju, a pewnie i wahaniu, odpłynął stąd wreszcie,
w połowie czerwca t. r., do Ameryki, próżno wyczekiwany przez legiony, cieszące się już złudą szczęśliwego
porwania go z drogi przez francuskich korsarzy.
Przybiwszy do Filadelfii, w połowie sierpnia 1797 r.,
pośpieszył Kościuszko nasampierw zwrócić się do tutejszego konsula generalnego francuskiego, Lćtomba. Zaraz nazajutrz po swym przyjeździe, uczynił mu, na cztery oczy, ważne wynurzenia poufne, które zlecił przekazać ministrowi spraw zagranicznych, Delacroix. Oświadczył mianowicie, iż „pragnie udać się do Francyi" i to
„natychmiast"; iż „przybył tu (do Ameryki) jedynie dla
omylenia swych nieprz3''jaciół''; iż „jest tu obserwowany
i nie może mówić ani działać, jak tylko z największą
ostrożnością". Ale z wykonaniem tych tajnych pragnień swoich tymczasem wstrzymać się musiał. Trafił tutaj na silne naprężenie pomiędzy Eepubliką francuską
a Unią amerykańską. Ta ostatnia, w osobie Washingtona, jego obecnego w prezydenturze następcy, Adamsa,
i całego rządowego stronnictwa federalistycznego, przychylała się mocno ku macierzystej Wielkiej Brytanii
i szła coraz jawniej ku zerwaniu, a bodaj wojnie z Francyą. Kościuszko, którego sympatye były wtedy całkoko wicie po stronie rewolucyi francuskiej, unikał teraz
widzenia się z Washingtonem, pomimo jego zaprosin.
Natomiast zszedł się najściślej ze stanowczym francuzofilem, radykalnym wiceprezydentem Unii, Jeffersonem,
twórcą stronnictwa demokratycznego, zwalczającego
gwałtownie federalistów za ich skłonności raczej zachowawcze, „monarchiczne", anglofilskie, wojenne. W istocie, dawne przymierze francusko-amerykańskie 177b r. przedarte zostało przez traktat anglo-amerykański 1794 r.,
zatwierdzony większością senatorską, będącą na żołdzie
angielskim, a wprost zabójczy dla morskich dostaw i korsarzy francuskich. Skutkiem tego, zwłaszcza, od wiosny
1797 r., nastąpiły gwałtowne represye francuskie przeciw ładunkom angielskim pod flagą amerykańską. Dla
zagodzenia wynikłych stąd ostrych zatargów, rząd Unii,
pod naciskiem demokratycznej opozycyi Jeffersona, musiał nawiązać jesienią 1797 r. rokowania z Dyrektoryatem w Paryżu, przez trzech wysłanych tam pełnomocników. Aliści prowadzący te układy ze strony francuskiej nowy minister, sprzedaj ny Talleyrand, dyskretnie
zażądał od Amerykanów milionowej dla siebie łapówki.
Skorzystał z tego natychmiast prezydent Adams i z rozmyślną bezwzględnością pokwapił się poufne w drażliwej tej materyi doniesienia swych pełnomocników podać w marcu i początku kwietnia 1798 r. do wiadomości publicznej. Sam nawet w urzędowem orędziu przełożył je Kongresowi i ogłosił w półurzędowem Netu York Advertiser. Cały świat mógł stąd wyczytać naj dosłowniej, w oficyalnych depeszach amerykańskich, iż w Paryżu dopraszano się od Unii 1,200.000 liwrów „łapówki (douceur) dla kieszeni Dyrektoryatu i ministerium francuskiego. Rewelacya tak niesłychana w stosunkach
międzynarodowych, kompromitująca nietylko Talleyranda, lecz cały rząd francuski, była aktem wprost wrogim
i pojętą też została powszechnie, jako krok przedwojenny, ułożony przez prezydenta Adamsa w porozumieniu
z Anglią. Dla Kościuszki bliska groźba wojny amerykańsko-
francuskiej musiała być stanowczą pobudką do przyśpieszenia wyjazdu, który z eh wiła wybuchu wojennego zostałby zgoła uniemożliwiony. Zresztą, z czasu służb
swoich w obronie niepodległości amerykańskiej, miał on
żywo w pamięci zbawczą pomoc, udzieloną wtedy Stanom przez Francyę. Istnieją też skazówki, iż obecnie
pragnął osobiście przyłożyć się do pogodzenia obojga
wielkich republik i w tym celu „przyjął misyę, bez urzędowego upoważnienia", od Jeffersona, gdy ten „osądził,
że do porozumienia ich z Francyą mógłby (Kościuszko)
być najdzielniejszym pośrednikiem". Pozostawał przytem były naczelnik w ciągłej styczności listownej z emigracyą polską, a zapewne i z krajem. Z przesłanych sobie do Ameryki zeszłorocznych jeszcze „inwitacyi"
medyolańskich Dąbrowskiego i Wybickiego, wiedział
o tęgim rozroście siły zbrojnej wychodźczej w dwóch
już pełnych legionach, o niestłumionych przez doznane
zawody nadziejach walki wskrzesicielskiej. Są nawet
pewne poszlaki, że jeśli przedtem wodzowie irlandzcy
byli potajemnie wzywani z Ameryki do Paryża, z polecenia rządu francuskiego, to podobnie teraz, w początku 1798 r., kiedy w Paryżu silne wystąpiły wpływy za
wznowieniem „propagandy" i wojny powszechnej, poszła
stamtąd od niektórych członków Dyrektoryatu tajna zachęta powrotna do Kościuszki. W każdym razie, jasną
jest rzeczą, że skoro on od pierwszej chwili przybycia
do Ameryki nieomieszkał o swoim zamiarze powrotu już
z góry powiadomić władz francuskich, to tembardziej
musiał uprzedzić je przed istotnem spełnieniem tego zamiaru, zapewniając sobie icli aprobatę i należne przyjęcie. Sam zbyt znakomitą był osobą, aby mógł spaść
znienacka do Paryża, niby pierwszy lepszy podróżnik.
Przybycie jego na stały do Francyi pobyt było wypadkiem politycznym zbyt doniosłym, a nawet, ze względu
na mocarstwa rozbiorowe, pacyfikowaną niedawno Austryę, przyjazne Prusy, zwłaszcza zaś na Rosye i Pawła,
zbyt drażliwym, aby mogło odbyć się inaczej, jak za
uprzednią wiedzą powołanych czynników rządowych francuskich. Dość, że w początku maja 1798 r. Kościuszko
wyjechał potajemnie z Filadelfii do Europy. Jak się
zdaje, dla zmylenia wrogiej czujności, jechał nie wprost
do Francyi, lecz drogą bardzo okólną, Pod koniec czerwca t. r. wylądował szczęśliwie w Bayonnie. Witany był
uroczyście przez uprzedzone najwidoczniej władze francuskie, municypalność bajońską i komisarza Dyrektoryatu paryskiego. Stąd dopiero zawiadomił o swem przybyciu zdumionego Barssa, a przez niego rodaków, przed
którymi aż do ostatka ścisłą zachował tajemnicę. Niebawem,
w pierwszej połowie lipca 1798 r., wszędzie po drodze
przyjmowany z honorami przez cywilne i wojsko we władze francuskie, zjechał do Paryża i w domu Barssa zamieszkał.
Wieść o jego powrocie, naprzód głucho obiegająca
po legiach, wreszcie od Barssa napewno potwierdzona,
przez Medyolan i Mantuę doszła pod koniec lipca do
Rzymu. Wywołała zrozumiały zapał powszechny i zrazu „wszystkie uśmierzyła intrygi". Dąbrowski oznajmił
natychmiast w pięknym rozkazie dziennym, iż pośpieszy
osobiście do Paryża, „oddać raport obywatelowi Kościuszce, jako Najwyższemu naszemu Naczelnikowi". W złożonej na jego ręce ognistej odezwie „korpusu polskiego w Rzymie" do Kościuszki, oddawano hołd Naczelnikowi,
jako duchowemu twórcy legionów, i wzywano go, by stanął na ich czele. „Jest to Twe własne dzieło, — głosiła
ta odezwa, okryta podpisami Kniaziewicza, Rymkiewicza i wielu oficerów — że Polak, który dobył pod Tobą
oręża na obronę ojczyzny, już go złożyć nie umie, pokąd jej wolną nie zrobi. Ciesz się więc owocem prac
Twoich i przybywaj na łonie tych, którzy Cię wielbią
i kochają, uczynić pojętnem przeznaczenie nasze. Wiemy, iż nie dla innych widoków widzisz raz jeszcze Europę, tylko żebyś nas doprowadził do ziemi ojców naszych". Była nawet w tej odezwie pewna aluzya do ponownego w samym kraju powstania, którą zapewne
wpływowi Rymkiewicza należałoby przypisać. Rymkiewicz zresztą złożył również na ręce Dąbrowskiego osobny raport do Kościuszki, imieniem powierzonego sobie
„składu korespondencyi" tajnej z emigracyą i krajem.
Serdeczne pismo od siebie wystosował też zacny Wybicki. Przypominał on Naczelnikowi swoją niegdyś z jego
rozkazu misyę wielkopolską przy Dąbrowskim; i w obecnej swej misy i włoskiej wskazywał łączność sprawy insurekcyjnej a legionowej. Dąbrowski z temi ekspedycyami udał się niezwłocznie do Medyolanu, celem uzyskania od Bruna urlopu na wyjazd do Paryża. Dowództwo zastępcze nad obiema legiami przekazywał Wielhorskiemu, przebywającemu wtedy w Mantui. Kniaziewicz, z legią pierwszą, pozostał w Rzymie. Rymkiewicz
niebawem podążył stąd do Mantui, dla objęcia komendy
nad swoją legią drugą.
Dąbrowski, spiesznie odbywszy drogę do Medyolanu, już jednak nie zastał tu Bruna, który sam właśnie
w tym czasie był opuścił chwilowo kwaterę główną armii włoskiej i wyjechał nagle do Paryża. Ten wyjazd
wodza naczelnego był w związku z ostrem przesileniem,
jakie wówczas przechodziła Cyzalpina, w przededniu mającej zwalić się na nią katastrof}^ wojennej. Skoro tylko zbrakło Bonapartego, zaczęło się tajne z Paryża
a najtajniejsze z Wiednia podkopywanie jego tworu cyzalpińskiego. Przykładali się do tego gorliwie, choć
przeważnie mniej świadomie, sami Cyzalpińczycy, i to
z dwóch końców naraz, ^ arystokratycznego i radykalnego. Z obu stron było sarkanie, gdyż uznawano ów twór
za nietrwały pod względem politycznym i niedostateczny pod terytoryalnym. Żalono się też nie bez powodu
na rozliczne wady nadanych krajowi urządzeń ustawodawczych, a zwłaszcza na nieznośne ciężary gospodarcze. Żądano tedy „reformy" konstytucyjnej i praktycznej, pod hasłem uproszczenia administracyi i zaprowadzenia oszczędności. Zwracano się natarczywie po taką reformę do Dyrektoryatu w Paryżu, spierając się o nią
zaciekle pomiędzy sobą w Medyolanie. A zerkano przytem ukradkiem, z jednej strony, poza kordon austryacki,
gdzie byli posesyonowani jako sujets mixtes najpierwsi
magnaci medyolańscy; z drugiej, — poza kordony sąsiednich ziem włoskich, gdzie otwierały się widoki skrajnej propagandy wszechitalskiej. Tymczasem zaś z obu stron, w imię zbawiennej „epuracyi", na wzór fructidorowy
paryski, dążono przedewszystkiem do wysadzenia z siodła
niemiłych rodaków, ludzi umiarkowanych, umieszczonych
w rządzie medyolańskim przez Bonapartego, oraz do
wprowadzenia natomiast do rządu siebie i stronników
swoich. Było to zjawisko niezmiernie nauczające pod kątem widzenia retrospektywnym polskim. Albowiem, jak
teraz w Cyzalpinie, stworzonej przez Leoben i zwiększonej przez Campoformio, tak samo później w Księstwie
Warszawskiem, stworzonem przez Tylżę i zwiększonem
przez Schoenbrunn, odezwie się wielkie wołanie o „reformę" administracyjną i oszczędnościową. Będzie to dążność, podobnie tam, jak i tutaj, niepozbawiona słusznych przesłanek rzeczowych, lecz niewolna też podobnie
od skrytych a zgubnych wpływów fakcyjnych. Kiedy
atoli te ostatnie czynniki destrukcyjne będą jeszcze hamowane w Warszawie przez obywatelstwo ks. Józefa i wolę Napoleona, to obecnie w Medyolanie, dzięki intrydze Bruna i bezrządowi Dyrektoryatu, miały one do-
prowadzić Cyzalpinę do zupełnego wewnętrznego rozkładu, przed samem doszczętnem zgnieceniem jej przez bliskie już koalicyjne natarcie austro-rosyjskie.

Stosunki tak się tutaj ułożyły, iż miejscowe żywioły arystokratyczne lombardzkie skupiły się dokoła posła
francuskiego w Medyolanie, młodego, ambitnego krętacza Trougo, zaś radykalne dokoła starego, kupnego
spryciarza Bruna. Między tymi dwoma dostojnikami poszła więc walka zażarta o sposób „reformy", t. j. naprawdę o obsadę stanowisk rządowych w nowej republice. W tej to mianowicie sprawie Brune, w towarzystwie generała Lahoza, jeszcze do czasu ultrajakóbina
włoskiego, a niebawem zbiega do armii rosyjsko-au-
stryackiej, udał się obecnie, w końcu lipca 1798 r., do
Paryża. Narazie jednak wskórał on tam niewiele. Zaczem, po jego powrocie do Medyolanu, Trouv mógł w końcu sierpnia dopełnić po swojemu „reformatorskiego" zamachu stanu, zmian zasadniczych w ustawie i rządzie cyzalpińskim. Wnet atoli odmieni się wiatr w Paryżu. Już we wrześniu zostanie odwołany Trouvó, a na
jego miejsce, z protekcyi Barrasa i wyboru Bruna, mianowany posłem były konwencyonista, do czasu zapamiętały jakobin, a przyszły sławny minister policyi, sługa napoleoński i bourboński, wyłaniający się dopiero z ni-
cości arcyzdrajca i arcywyga, Fouchó. Zaczem, przy jego pomocy, Brune z kolei będzie mógł w październiku
1798 r. dopełnić na swój sposób nowego zamachu stanu
w Medyolanie, nowej zmiany w ustawie i rządzie, przepędzić świeżych nominatów Trouvógo, a obsadzić władze cyzalpińskie swojemi kreaturami barwy najskrajniejszej. Aliści wkrótce potem, pod wpływem Reubella, nastąpi w końcu października odwołanie samego Bruna
i powierzenie komendy naczelnej włoskiej gorącemu
a szlachetnemu Joubertowi; zaś w listopadzie odwołanie
Fouchśgo z poselstwa i mianowanie na jego miejsce
uczciwego E,ivauda. Zaczem znowuż ten ostatni, już
pod koniec 1798 r., dopełni trzeciego zrzędu zamachu
stanu i nowych zmian W składzie rządu i reprezentacji
cyzalpińskiej.

Cała ta' wahadłowa gospodarka przyniosła oczywiście, zamiast „reformy", zupełne tylko rozprzężenie polityczne i anarchię duchową w Cyzalpinie. Zraziła kraj
do Francyi i własnego niezawisłego bytu. Tern samem
zaś nieocenioną przysługę wyrządziła koalicyi i utorowała jej powrotną drogę zdobywczą. Jeszcze chwila,
a Austryacy wkroczą tu jako wybawiciele od przemocy
francuskiej i jakobińskiej. Witany owacyjnie zwycięzca
Suworow odbędzie wjazd tryumfalny do szalonego radością Medyolanu. Ważna w tern wszystkiem była przestroga dla Polski. Szczęściem jeszcze dla niej będzie
w nieszczęściu, że do jej stolicy tak nie wjedzie kiedyś
Kutuzow; że pośród klęsk największych, przecież tej
jednej ustrzeże się Warszawa; że nie da się wytrącić
z raz obranej linii wytycznej i zachowa jednolitą postawę moralnopolityczną, przez całą trudną dobę Napoleona; że dzięki temu, już po jego upadku, zamiast lombardzkiej, pod batem austryackim, bezprawnej niewoli,
wyratuje dla siebie przynajmniej konstytucyjne Królestwo Kongresowe.
Ale to były dopiero sprawy bliższej lub dalszej
przyszłości. Tymczasem, w początku sierpnia 1798 r.,
Dąbrowski, nie zastawszy Bruna i nie mając sposobu jechać dalej do Paryża bez urlopu, musiał zatrzymać się
w Medyolanie. Nie był on zresztą wolny od pewnego
niepokoju. Zjawienie się Kościuszki we Francyi było
dlań w tej chwili niespodzianką dość zagadkową. Mógł
w tem domyślać się trafnie jakiegoś uprzedniego porozumienia z rządem francuskim, ale też nietrafnie — z nieprzyjazną sobie Deputacyą polską. Miał tylko pośrednią,
niczego nie wyjaśniającą wiadomość od Barssa. Od samego Naczelnika nie miał nic zgoła, i na pierwsze od niego pismo będzie jeszcze czekał przez miesiąc. Nie wie-
dział, jakie stanowisko zajmie Kościuszko względem legionów wogóle a niego osobiście, jako ich wodza,
w szczególności. Tembardziej zależeć mu musiało na
zdeklarowaniu swego własnego lojalnego stanowiska
względem Naczelnika. Zaraz tedy nazajutrz po przybyciu do Medyolarfu, naradziwszy się z nadbiegłym z Mantui Wielhorskim, wyprawił do Paryża Tremona i kapitana Wasilewskiego. Powierzył im zabrane z Rzymu
ekspedycye od legii pierwszej i od Wybickiego, jakoteż
pismo Wielliorskiego i przywiezione przezeń adresy legii
drugiej. Dołączył nadto osobistą od siebie odezwę do
Kościuszki. „Oświadczam Ci, obywatelu, — pisał w tej
odezwie, wyjaśniając powód mimowolnego zatrzymania
się swego w Medyolanie, — że jako Polak i żołnierz
uznaję w osobie Twej Naczelnika mego i Wodza. Jako
generał komenderujący Legionami polskiemi posiłkowemi Rzeczypospolitej Cyzalpińskiej, powtarzam to tylko,
co w roku przeszłym pisałem do Ciebie przez adjutanta mego, obywatela Zawadzkiego, gdy wiadomość mieliśmy o przybyciu Twem do Nantes: że składam komendę tychże Legionów w ręce Twoje a razem los kilku ty-
sięcy Polaków. Posyłam Ci, Najwyższy Naczelniku, raport powinny... Oczekuję Twych rozkazów i najprędszej rezolucyi".
Kościuszko spotkał się w Paryżu z najpochlebniejszem napozór przyjęciem. Wzięty został ostentacyjnie
w opiekę przez Dyrektoryat, a mianowicie, wobec umyślnej rezerwy Barrasa, oraz choroby i wyjazdu na kuracyę
Reubella, przez najsłabszą w rządzie głowę, Lareveillra.
Był prowadzony na posiedzenie Rady Pięciuset, jako
gość honorowy. Był czczony ognistym toastem na bankiecie u ministra wojny, Scherera. Był wycłiwalany obficie po dziennikacłi, zwłaszcza radykalno - rządowych.
Zdawaćby się mogło, że władcy paryscy naprawdę znakomitym zajęli się Polakiem. W rzeczywistości szło jedynie o wyzyskanie go na rzecz własnych ich rachub i widoków chwili bieżącej.

Była to właśnie chwila, kiedy urwały się układy
francusko-austryackie o zadośćuczynienie za aferę wiedeńską Bernadotta, a zarazem utknęły rokowania kongresowe rastadzkie. Natomiast do zakulisowych knowań przedkoalicyjnych poczynał czynnie wdawać się Paweł,
pchany tędy nienajmniej widmem snowanej jakoby przez
Dyrektoryat „intrygi polskiej". Ostrzegał cara przednią
przemyślny Thugut, korzystając z awantur Bernczyźnie, skoro okoliczności tę miłą porę nam wskażą". Ważną przestrogę skierował do Rymkiewicza względem prowadzonej przez niego tajnej komunikacyi ze związkami krajowemi, która „może stać się okazyą rozdwojenia umysłów, sprzeczek i zamieszania".
Radził tedy całkowicie „zaniechać korespondencyi składowej z krajowymi w sensie politycznym i nie narażać
na prześladowanie współziomków nam przyjaznych w Polsce, zwłaszcza, że oni nic sami przez siebie uczynić nie
są w stanie". Tak samo zresztą, nieco wcześniej, był
przestrzegał krewkiego Giedroycia, potępiając niebezpieczną a warcholską robotę spiskową Centralizacyi
i Deputacyi. W serdecznych wyrazach odzywał się do
Wielhorskiego i Wybickiego. Temu ostatniemu polecał
dla legionistów „katechizm republikański ułożyć... (na)
miejsce opinii zabobonnej", oraz „pieśni pomiędzy współziomkami... pomnażać", t. j. dać inną, na miejsce ulubionej i utartej od roku legionowej, która widocznie wystawioną mu była jako niedość „republikańska". Wreszcie, w najważniejszej odpowiedzi pod adresem samego
Dąbrowskiego, wyrażał mu pełne zaufanie i zatwierdzał
go niejako moralnie na stanowisku legionowego dowód-
cy. Oświadczał się zarazem ponownie przeciw „składom
wszelkim politycznym pod nazwiskiem deputacyi bądź
korespondencyi". Wypominał znowuż „karność, jedność
i zgodę". Ponawiał też z naciskiem zacną wskazówkę
względem „uczenia żołnierzy nieumiejątnycli czytania,
pisania, rachunków oraz wrażania powinności, cnotliwym
obywatelom i żołnierzom przyzwoitych". Zaś podkreślając dobitnie hasło równości, obok niepodległości i wolności, „w legiach polskich — dodawał — widzę tylko zbiór
obywateli oficerów i obywateli żołnierzy". Brał na siebie wyraźnie naczelną nad korpusem polskim opiekę.
Donosił o widzeniu się swojem z Brunem, za jego bytności paryskiej, którego „prosiłem, aby miał staranie
o Was i był Waszym ojcem". Jednocześnie nader doniosłej, choć ogólnikowej udzielał zapowiedzi, że „gdy się
sprawować dobrze będą, mogą legiony być pomnożone.
Ja sam ze swej strony starać się o to nie omieszkam.
W rzeczy samej, zaraz wtedy, w sierpniu 1798 r., jeszcze przed wyprawieniem niniejszych odpowiedzi swoich,
zwrócił się do Dyrektoryatu z memoryałem względem
powiększenia legii we Włoszech. Jednak co do osobistego swego przybycia do legionów, wyrażał się z wielką
ostrożnością, wskazaną przez niejasność własnego i ogólnego położenia politycznego. „Może,— pisał Dąbrowskiemu — że kiedy nieznacznie wypadnie mi się zobaczyć z Wami i uściskać Was braterskim afektem".
Głos Kościuszki przyjęty został w legionach z czcią
należytą. Jego odezwy natychmiast publikowane były
po batalionach; jego rady święcie wypełniane niby bezwzględne nakazy. Zajęto się gorliwie uczeniem niepiśmiennych wiarusów wedle jego życzenia. Zabrano się
do ułożenia zaleconego przezeń „katechizmu", a nawet
ogłoszono w tym celu paradny przy rozkazie dziennym
konkurs literacki, którego nęcącą nagrodę stanowiła
„pięcioletnia pod wierzch klacz szpakowata polska".
W myśl otrzymanej od niego przestrogi, zwinięty został
niezwłocznie przez Rymkiewicza cały „skład korespondencyi". Cudny to był stosunek tych młodych, bezdomnych legionów do starego, bezdomnego Kościuszki,
w którego osobie, ponad wszelką, z rygoru okoliczności,
władzę cyzalpińską czy francuską, one wciąż uznawały
najwyższą władzę naczelniczą polską, z wyboru serca
i woli narodowej. Wzmocnione też znakomicie zostało
przez jego aprobatę stanowisko Dąbrowskiego. Wprawdzie niebawem pokazały się pewne między nimi obu rozdźwięki. Uwydatniło się to już w najbliższych odezwach Kościuszki, gdzie nieraz ostro karcące Dąbrowskiego
spotykało się słowo, albo niemiłe polecenie pseudo-Marsylianki Turskiego zamiast s legionowego mazurka. Ale
te tarcia doraźne, choć podsycane rozmyślnie przez malkontentów, znających łatwą Naczelnika wrażliwość, bez
szkody przecie, za mądrym zwłaszcza wpływem asystującego mu ciągle Barssa, były kojone i usuwane. Stosunek obustronny utrzymał się na ogół w karbach prawidłowych. Dąbrowski w każdej niemal rzeczy referował
się do Kościuszki, zdawał mu regularnie z wszystkiego
sprawę, odbierał stale jego skazówki. Wpływało to niepomału na przerwanie, do czasu przynajmniej, najzłośliwszych waśni w korpusie, i na ustatkowanie równowagi wewnętrznej w legiach.
A tem nagiej sza teraz właśnie była tego potrzeba,
iż zbliżała się dla legionów wyczekiwana z upragnieniem, lecz cięższa nieskończenie niż przewidywano, druzgocąca próba wojenna. Nowa chmura koalicyjna dopiero na dalekiej zbierała się północy, a już łyskać poczynało na bliskiem południu. Tam jeszcze czekano na Ro-
syę a już tutaj zaczynał Neapol. Królowa Karolina, nieubłagana Francyi rewolucyjnej przeciwniczka, siostra
ściętej Maryi-Antoniny, ciotka i teściowa cesarza Franciszka, kochanka Razumowskiego i Galla, kobieta prze-
wrotna i śmiała, zdawna zapatrzona na rzymskie dla
Neapolu zdobycze, postanowiła pierwsze uczynić uderzenie, mające porwać i Hofburg i Pawła. Wprzódy zaś,
jeszcze, przed właściwym najazdem neapolitańskim na
republikę rzymską, wszczęła znienacka, latem 1798 r.,
niby próbną przegrywkę, groźne powstanie chłopskie
w pogranicznym departamencie Circeo. W armii rzymskiej działo się wtedy nienajlepiej. Skutkiem zatargów
wewnętrznych, w lipcu t. r., odwołany stąd został Saint-
Cyr. Dowództwo po nim objął Macdonald, Szkot z pochodzenia, syn zapalonego jakobity, sam niegdy oficer
królewski, generał umiejętny, lecz bez wyższych uzdolnień, a bardzo przystępny podszeptom ambicyi i intrygi. T. zw. legia rzymska, poddana reorganizacyi, przyczem zleciał Grabowski a inni wynieśli się Polacy, licząca więcej oficerów niż szeregowców, żadnego nie dawała oparcia. Główne brzemię rozprawy z powstaniem spadło przeto na legię pierwszą Kniaziewicza. Walka z „baurami", jak z galicyjska mawiali legioniści, ze sfanatyzowanem chłopstwem rzymskiem, dobrze uzbrojonem,
prowadzącem armaty, dowodzonem przez przebranych
oficerów neapolitańskich i austryackich, okazała się nadspodzianie trudną i krwawą. Po raz pierwszy, od przygodnego ataku Liberadzkiego na Veronę i łatwej w obręby papieskie wyprawy Dąbrowskiego, znaleźli się
w ostrym ogniu legioniści. Sprawili się dzielnie. W szeregu potyczek pod Ferentino, Frosinone, Terraciną, ugasili we krwi płomień powstania. Zasłużyli na pochwałę Macdonalda. Ale ponieśli straty stosunkowo znaczne,
przeważnie w zabitych, gdyż z żadnej strony nie dawano pardonu.
Ten nieudany wybuch powstańczy pod Rzymem
był drobnym, lecz znamiennym symptomatem odbywających się równocześnie za kulisami wielkich przygotowań koalicyjnych. Klucz tych przygotowań spoczywał
w Petersburgu. Tegoż lata 1798 r. zjechali nad Newę
od Franciszka I. dwaj jego i Pawła szwagrowie wirtemberscy, aby pospołu z przybyłym tu również, doświadczonym Cobenzlem, oraz posłami austryackim,
gładkim Dietrichsteinem, angielskim, przedsiębiorczym
Whitworthem, i neapolitańskim, zręcznym Serra-Capriolą, przeważyć szalę decyzyi carskiej na rzecz wspólnej
przeciw Francyi wyprawy wojennej. Starano się wyzyskiwać monarchizm nieprzejednany i żyłkę legitymistyczną
Pawła. Car w tym czasie udzielił u siebie w Mitawie
gościny pretendentowi Ludwikowi XVIII; karmił tłumy
emigrantów francuskich; cały złożony z nich kilkotysięczny korpus księcia Conde trzymał w gubernii wołyńskiej i podolskiej pod Kowlem, Łuckiem, Włodzimierzem. Starano się też podniecać pychę samowładczą, porywy religijne, zachcianki rycerskie, ambicye światowe
imperatora. Wskazywano mu wzniosłe posłannictwo
wskrzesiciela tronu arcychrześciańskiego, bodaj nawet
obrońcy tronu św. Piotra, pogromcy rewolucyi powszechnej, zbawcy i superarbitra Europy. Starano się również
skorzystać z silnego ochłodzenia jego pierwotnych nastrojów prusofilskich, zwłaszcza od zgonu Fryderyka Wilhelma II i bezowocnej misyi berlińskiej Repnina.
Starano się natomiast uleczać cara z osobistych i politycznych uprzedzeń do Austryi, i nawet nawiązywać powinowactwo rodzinne między domem jego a habsburskim, przez planowane małżeństwo młodego palatyna
Józefa z W. Księżną Aleksandrą Pawłówną. Cała ta gorączkowa gra o ostateczne pozyskanie Pawła, tak doniosła dla sukcesu i wogóle dojścia przyszłej koalicyi,
miała w szczególności najżywotniejsze znaczenie dla Austryi. Ona bowiem znów musiałaby wziąć na siebie główne brzemię wojenne, a liczyć się przytem ciągle ze stojącemi na uboczu Prusami, skąd w razie niepowodzenia zawsze mogło spaść na nią zabójcze w plecy uderzenie. To też Austrya o tyle tylko chciała i mogła ważyć się na ryzyko nowego z Francyą pojedynku, o ile
byłaby pewną czynnej asysty Rosyi, a tem samem pokrytą i zabezpieczoną przeciw Prusom. Owóż jednym z najdzielniejszych ku temu sposobów było podziałanie na Pawła, niby chustą czerwoną,
postrachem konspiracyi polskiej. Należało tylko odnaleźć ją i namacalnie pokazać, zagnieżdżoną zwłaszcza
pod berłem pruskiem, a przynajmniej wynaleźć i zaprodukować jej pozory. W rzeczywistości, w całej Polsce
było podówczas cicho zupełnie. We wszystkich trzech
dzielnicach, na szerokiej powierzchni przeciętnego ogółu
i przeciętnej opinii publicznej, po ostatniem rozczarowaniu campoformijskiem wzrosły nawet prądy raczej ugodowe. Odbiło się to również na pruskiej Warszawie. Po zaszłej w listopadzie 1797 r. śmierci Fryderyka- Wilhelma
II, zdradzieckiego sprzymierzeńca i rozbiorcy Polski, jego sukcesor Fryderyk-Wilhelm III i piękna królowa
Luiza po raz pierwszy, zamiast hołdu pruskiego składanego koronowanemu elektowi Rzpltej, odebrali w Królewcu hołd koronacyjny od wiernopoddańczej deputacyi polskiej. Wkrótce potem, po zaszłym w początku 1798 r.,
wśród błyszczącej nędzy niewolniczej w Petersburgu,
nagłym zgonie ostatniego elekta, Stanisława-Augusta,
młoda para królewska pruska zjechała latem t. r. do
Warszawy. Spotkała się tu z przyjęciem wspaniałem ze
strony wyższego zwłaszcza towarzystwa, którego imieniem czynił jej honory polskiej stolicy osiadły tu odtąd
na stałe najświetniejszy przedstawiciel arystokracyi polskiej, były wódz naczelny armii polskiej, ks. Józef Poniatowski. Ze swej strony, nowy monarcha, nie mając na
sumieniu zbrodni politycznych swego poprzednika, starał się łaskawością osobistą ujmować sobie polskich
swych poddanych, wyższego szczególnie stanu, i tą osłodą łagodzić, a naprawdę ułatwiać, niezmienne, celowe
ciśnienie administracyjne. Łaskawość dworska i ucisk
rządowy, karesy i represya, tak w tej dzielnicy, jak
i w iniiych, wybornie dopełniały się nawzajem. Należało to do utartej już metody działania wszystkich trzech
mocarstw rozbiorczych w Polsce: w jednej ręce pałka w drugiej cukier, i to zatruty. Albowiem kaptacya, jak
się rzekło, zlewała się z prowokacją, a coraz umiejętniej szą, coraz wyszukańszą, zatrutą podwakroć, obliczoną nietylko na pogrążenie idących na jej lep ofiar polskich, lecz zarazem na wzajemne skompromitowanie samychże rządów. Pod tym względem między Prusami
a Austryą wciąż szedł wyścig o lepsze, t. j. o to, kto
kogo, za tajne w sprawie polskiej spiskowe z Polakami
grzechy, potrafi lepiej pogrążyć przed wspólnym przedmiotem pożądliwej miłości i panicznego strachu, przed
potężnym podziałowym dawcą i sędzią rosyjskim.

W takim to mianowicie kierunku wysiliła się obecnie wytrawna sztuka gabinetu wiedeńskiego, podcinana
pilną potrzebą zyskania Pawła dla przyszłej koalicyi.
Po niejakiej ciszy od zeszłorocznej afery galicyjsko- wołoskiej, podane zostało policyi austryackiej hasło do nowej wytężonej działalności. Zaczęło się, jak wspomniano, od uwięzienia w Pradze, wiosną 1798 r., starszego
Kochanowskiego. Sprowadzono go do Krakowa i otwarto tutaj na wielką skalę śledztwo polityczne legę artis.
Była to w istocie gratka nielada, gdyż w pochwyconej
przy nim korespondencyi znalazły się nici tajemne, wiodące przez Woyczyńskiego i Radziwiłła za kordon pruski, do Warszawy i Berlina. Zaraz poszło ostrzeżenie
poufne do Petersburga. Zaraz też wznowiły się liczne
aresztowania na Litwie, gdzie w najbliższych miesiącach
wzięci zostali Wawrzecki, Niesiołowski, Brzostowski,
Giełgud, Sołtan, Tyzenhaus i wielu innych wybitnych
patryotów, i sprowadzeni na surowe śledztwo do Wilna.
Wtem, z początkiem lata, przypadł powrót Kościuszki,
wywołując żywy niepokój i srogą pasyę carską. Teraz
sam Paweł zwrócił się do Berlina i Wiednia z żądaniem
pochwycenia „zdrajcy" Kościuszki i spikniętych z nim
buntowników polskich. Z obu stron, pruskiej i austryackiej, objawiono oczywiście zupełną w tym względzie konkurencyjną gotowość. Rzecz jednak polegała na tem właśnie, aby dobrą wolą i niepokalaną czystością własną prześcignąć konkurenta i obnażyć jego dwulicowość
i winę. Dla dopięcia głównego tego celu, zdobyto się
w Wiedniu na krok bezwzględny i jaskrawy. Latem
1798 r. aresztowano w Bardyowie na Węgrzech, przebywającego tam u wód, najwybitniejszego po Kościuszce byłego petersburskiego jeńca, Ignacego Potockiego. Zawieziono go pod strażą do Krakowa, opieczętowano mu papiery w Kurowie i w jego mieszkaniu gościnnem w Puławach. Wzięto zarazem w grzeczny areszt samego starego Czartoryskiego, którego skierowano na indagacyę
do gubernium lwowskiego. Następnie aresztowano w Białaczewie marszałka Małachowskiego i wyprawiono na
śledztwo główne do Krakowa. Jednocześnie uwięziono
szereg figur pomniejszych, a bądźcobądź wydatnych,
przeważnie członków Centralizacyi lwowskiej, kładąc
faktycznie kres dalszemu jej istnieniu. Zażądano też kategorycznie od Prus wydania wielu poszlakowanych
o współwinę obywateli, zamieszkałych w kordonie tamecznym, i dostarczenia ich do inkwizycyi krakowskiej.
Tutaj, w Krakowie, ześrodkowano rzecz całą w ogromnym procesie śledczo-sądowym, mającym unaocznić ogrom wykrytej konspiracyi. Punkt ciężkości w tem wszystkiem najwidoczniej spoczywał nietyle w obnażeniu
spiskowej „intrygi polskiej", ile rządowej pruskiej. Wobec tak przejrzystej intencyi, władze pruskie pośpieszyły przesłać na gwałt własnych urzędników do Krakowa, dla asystowania przy szczególniejszem tem śledztwie, gdzie naprawdę oskarżane były Prusy, a trybunałem najwyższym naprawdę był Paweł. W istocie, rozczytując się w tych olbrzymich protokółach śledczych
krakowskich, aż do śmieszności widoczna, jak w krzyżowym ogniu niezliczonych zdradliwych pytań, zadawanych inkwizytom polskim, co kroku inkwirenci naczelni austryaccy wprost zmierzali do wydobycia zeznań, obciążających Berlin, zaś nieboracy asystenci pruscy szukali ratunku przez wywołanie naodwet zeznań, obciążających Wiedeń. Rząd berliński spróbował nawet odparować grę wiedeńską przez podobny ze swej strony jaskrawy akt gorliwości. Skoro tam poświęcono Czartoryskiego, spowinowaconego z cesarzem Franciszkiem, tutaj poświęcono Radziwiłła, żonatego z kuzynką Fryderyka- Wilhelma. Urządzono surową u niego rewizyę w pałacu Bellevue pod Berlinem. Przez trzech, wydelegowanych we własnej osobie ministrów stanu, Haugwitza,
Alvenslebena, Goldbecka, uroczyście nałożono pieczęcie
na jego papiery. Groźnem pismem odręcznem królewskiem zażądano od niego wytłómaczenia się z zarzucanej
mu zbrodni stanu i występnych stosunków z „Polakami
francuskimi". Samemu zresztą Radziwiłłowi wielkiej nie
uczyniono krzywdy, ale narobiono hałasu coniemiara.
Sporo też śród obywatelstwa w Wielkopolsce i Warszawie dokonano świeżych rewizyi i aresztów. Zaś o wszystkich tych dziełach chwalebnych nieomieszkiwał, rzecz
prosta, usłużny Haugwitz skwapliwie powiadamiać Panina, ku jego zbudowaniu i zasłużeniu na łaskawe uznanie carskie. Tak więc utarta zasada średniowieczna: „bilesz mego żyda, .biję twego żyda", doczekała się dziwnego udoskonalenia: każdy bił swego Polaka. Ale ta
metoda, stosowana później przez Prusy z takiem powodzeniem właśnie w stosunku do Rosyi, w obecnej porze
przyszła zapóźno, nie miała pożądanego sukcesu, nie zdołała już powstrzymać dalszego od Berlina odsunięcia się
Rosyi, ani też dalszego jej zbliżenia do Wiednia i sposobionej tam nowej koalicyi. Przeciwnie, konkurencyjna
na tern polu robota gabinetu wiedeńskiego w danej
chwili dużą -okazała wyższość i oczekiwany wywarła
skutek. Puszczone w ruch stamtąd mądre i mocne sposoby podjudzania i trwożenia Pawła polskiem, polsko-francuskiem i polako-pruskiem niebezpieczeństwem, nie
minęły bez należytego wrażenia. Przyłożyły się też
ubocznie, lecz wcale skutecznie, do ułatwienia, w ciągu
lata i jesieni 1798 r., głównych prac dyplomatycznych
nadnewskich, celem pociągnięcia Rosyi nieodwołalnip na
tory koalicyjno-wojenne.
Jednakowoż dla tych prac arcydoniosłych najskuteczniejsze pchnięcie pomocnicze miało przyjść skądinąd,
ze Wschodu. Najskuteczniej albowiem udało się wygrać
w Petersburgu walny atut, dostarczony przez wyprawę
egipską Bonapartego. Ten nieoczekiwany zwrot zdobywczy Francyi rewolucyjnej ku Wschodowi wydał się nad
Newą wprost świętokradczym i zgoła niedopuszczalnym
zamachem na przynależną samej tylko Rosyi, dojrzewa-
jącą dla niej wyłącznie od Piotra W. aż do Katarzyny,
prawowitą zdobycz i sukcesyę bizantyjsko - turecką.
Wprawdzie równocześnie podjęta została z Paryża nad-
zwyczaj ciekawa próba polubownego w tej mierze z Petersburgiem porozumienia. Na początku tegoż lata 1798
r., zbliżony do rządu francuskiego Szwajcar Laharpe,
będący z dawniejszej guwernerki wielkoksiążęcej w osobistych z dworem carskim stosunkach, imieniem Dyrektoryatu, a z natchnienia Talleyranda, zwrócił się z pismem najpoufniejszem wprost do Pawła, ofiarując mu
związek sprzymierzeńczy z Republiką, za cenę podziału
Turcyi między Rosyą a Francyą. Ale taka kombinacya
niezwykła i nienaturalna, w późniejszej szczęśliwszej
nawet porze, nazajutrz po Austerlitzu i Friedlandzie,
nie wytrzyma rachunku pomiędzy Napoleonem zwycięzcą a pobitym Aleksandrem. Teraz zaś, w przededniu
Trebbii i Novi, taka kombinacya spólnicza musiała Pawłowi samodzierźcy wydać się szczytem czelności szalbierzy dyrektoryalnych, albo też poprostu zastawioną
przez nich pułapką, celem odstręczenia od niego wszystkich mocarstw zainteresowany eh na Wschodzie. Grzech
polityczny egipskiego przedsięwzięcia od pierwszego zaraz kroku mścił się z konsekwencyą nieubłaganą. Do tylu zarzewi, tlejących w stronie zachodniej, a już zajmujących się płomieniem od neapolitańskiego podmuchu na
palnym gruncie włoskim, dorzucona została nadomiar
groźna żagiew sprawy wschodniej. Pod znakiem tej
sprawy podnosiła się przeciw Francyi potworna koalicya
austryacko-angielsko-turecko-rosyjska. Skojarzenie żywiołów tak sprzecznych byłoby w zwyczajnym rzeczy porządku wprost niepodobieństwem. Teraz wszakże para-
doksalny ten związek miał szybko i gładko stać się
cBynem dokonanym, dzięki nadbiegłym w samą porę odgłosom rozgrywającej się równolegle fantastycznej wyprawy Bonapartego.


ROZDZIAŁ DRUGI.
LEGIONY BEZ BONAPARTEGO.


Bonaparte po niebezpiecznej, powolnej żegludze
w początku czerwca 1798 r., z całą flotą swoją przystanął pod Maltą. Wyspa, broniona przez szczęśliwe położenie przyrodzone, potężne bastyony, ogromną artyleryę,
kilka tysięcy załogi, była prawie nie do zdobycia siłą,
zwłaszcza z koniecznym w tym wypadku pośpiechem.
Ale władający nią Zakon, toczony wewnętrzną zgnilizną, tak samo jak przedtem Wenecya, w mgnieniu oka
uległ śmiałości i zdradzie. Kiedy wczesnym rankiem
letnim skoczyli z szalup Francuzi na skaliste pobrzeże,
jeden z najpierwszych Polak Maltańczyk Sułkowski, poprzez urwiska, fosy, szkarpy, zwinnym pędem prowadził
grenadyerów do ataku na baterye Yaletty. Natychmiast,
ściśle na modłę wenecką, wybuchły rozruchy śród ludności maltańskiej, rozdwojenie śród kawalerów. Poczem
w niewiele godzin nastąpiła kapitulacya, zatknięcie trójkolorowej chorągwi na starożytnej katedrze św. Jana,
upadek istniejącego od blisko siedmiu wieków Zakonu.
I tym razem również Sułkowski, w ostentacyjnem piśmie
do swych przyjaciół paryskich, opisywał z zapałem prędkie zwycięstwo, a usprawiedliwiał też najazd gwałtowny, piętnował „tyraństwo" i znikczemnienie spróchniałej
przeżytej braci rycerskiej zwyrodniałych Joannitów. Ale
wzięcie Malty niebezpiecznym było sukcesem. Wydzierało smaczny łup Rosyi; rozjuszało do ostateczności nowego opiekuna Zakonu, Pawła.
Uwinąwszy się z wyspą, Bonaparte wprost już do
afrykańskiego poszybował lądu. W początku lipca, w jasną noc księżycową, szczęśliwie przybił do delty nilowej tuż pod Aleksandryą. Nazajutrz, o samym świcie,
przy trudnym szturmie Aleksandryi znów przodował
Sułkowski, wedle słów własnych, do głębi „wzruszony
wielkiem tego miejsca wspomnieniem, chwilą przedziwną,
romantycznym widokiem". Na czele kolumny szturmują-
cej, z właściwym sobie zimnym szałem bojowym, podwakroć zrzucany z murów, wdarł się przez wyłom do
miasta. Bił się pod okiem Bonapartego, i zaraz na miejscu posunięty został na szefa szwadronu. Prócz niego
zresztą, w tej pierwszej akcyi czynny był również Łazowski. Jednakowoż dla wojsk, przygotowanych na zamorskie cuda z tysiąca i jednej nocy, a przyrodą i kulturą włoską spieszczonych, nędzny i wrogi wygląd zdobytej ptolomeuszowej stolicy, surowe oblicze rozpościerającej się dokoła pustyni, okrutnym były zawodem.
„Zawiedzeni zostaliśmy — biadał żałośnie Szumlański —
w nadziei oczekiwanej przyjemności, bowiem zastaliśmy
miasto puste, sklepy liche, pozamykane, niesłychane gorąco, a w miejscu ludzi mnóstwo jadowitych much, owadów, robactwa, że się prawie pod naszem okiem sprawdzała kara Boża owych plag siedmiu, na Egipt dopuszczonych".

Nie dając czasu szemraniom, Bonaparte już w dni
kilka pociągnął z armią dalej ku południu, faraonowemi
szlaki. W straszliwym przez pustynię pochodzie, szczęśliwemu dotychczas zwycięzcy żywej mocy ludzkiej nasampierw udzieliła przestrogi ta sama martwa siła przy-
rody, która wydobytego tu z ledwością z piaszczystych
afrykańskich żarów pogrąży kiedyś doszczętnie w zlodowaciałej moskiewskiej równinie. Po niełatwej potyczce
nilowej pod Szebrachitem, gdzie uczestniczyli Zajączek,
Łazowski, Szumlański, w drugiej połowie lipca zniesieni
zostali waleczni mamelukowie Murada beja pod Piramidami. Ujrzano tu znów Sułkowskiego, jak z fantazyą staropolską wylatywał przed front batalionów, na harce
w pojedynkę z opancerzonymi jeźdźcami egipskimi. Po
poddaniu się nazajutrz Kairu, zaraz w pierwszych dniach
sierpnia ruszono w dalszy pościg za uchodzącym do Syryi nieprzyjacielem. I raz jeszcze, w oczach wodza, pod
Salhejem, w krwawem starciu z karawaną Ibrahima beja, na czele paruset szaserów i huzarów, wściekle nacierał Sułkowski na roje świetnej konnicy mameluckiej
w lśniących zbrojach i szyszakach; olbrzymiego czarnego Berberyjczyka w ręcznej zwalił rozprawie; odniósł
dziesięć ran od kul i kling damasceńskich; i wziął na
placu boju stopień szefa brygady. Już przecie Bonaparte poczynał przeświadczać się o niedocenionych, nieprzewidzianych trudnościach wyprawy. Wtem, w drodze powrotnej do Kairu, odebrał wiadomość fatalną, niweczącą już właściwie w zarodzie samo założenie i przyszłość
egipskiego przedsięwzięcia. Było ono narażone oddawna
przez groźne skutki trzytygodniowego opóźnienia, z powodu afery Bernadotta. Oddawna też eskadra angielska
pod admirałem Nelsonem biegła tropem okrętów, wiozących wyprawę Bonapartego. Aż nareszcie, naprowadzona na ślad właściwy przez dwór neapolitański, dopadła
ich z początkiem sierpnia 1798 r. pod Abukirem i od jednego
zamachu zniszczyła całą flotę francuską.
Cios był niepowetowany, doniosłości niezmiernej
pod względem zarówno wojennym, jak politycznym. Bo-
naparte został odcięty od Francyi, zamknięty w Egipcie, pozbawiony wszelkich widoków dywersyi w kierunku Turcyi. Natomiast daną została potężna ostroga
wszystkim dotychczasowym knowaniom koalicyjnym.
Przedewszystkiem nastąpiło wrogie zdeklarowanie się
Porty ottomańskiej. Szczególną ironią i logiką wypadków, tego samego dnia, kiedy w Dyrektoryacie paryskim, po próżnych przez Lałiarpa umizgach do Petersburga przeciw Turcyi, uchwalono po niewczasie wyprawić Descorcha z nową misyą przeciw Rosyi do Stambułu, nakazywał tutaj sułtan Selim III, odwiecznym przedwojennym zwyczajem, zamknąć rezydenta Republiki
w Siedmiu Wieżach. Porta od chwili najścia Francuzów
na Egipt gwałtownie była naciskana sprzymierzeńczą
od Pawła namową, lecz wzdragała się zrazu przed dzikim dla niej z Moskwą przeciw Frankom sojuszem.
Obecnie jednak, po Abukirze, uległa odrazu. Zdobyła się,
już z końcem sierpnia 1798 r., na konwencyę wojskową
z Rosyą. Wpuściła eskadrę oczakowską na Bosfor.
Wreszcie, w początku września, wypowiedziała wojnę
Republice francuskiej; wyrżnęła załogi francuskie w Dalmacyi; rzuciła hasło wojny świętej przez Syryę i Arabię
do doliny nilowej przeciw Bonapartemu.

Z drugiej strony, w Petersburgu, pod wrażeniem
wieści abukirskiej, znacznie ożywiły się toczone tam najgłówniejsze rokowania koalicyjne. Pod koniec września
1798 r., podpisana została umowa wojskowa austrjacko-
rosyjska o wkroczeniu posiłkowego korpusu carskiego
do Galicyi. Jeszcze przecie znaczne były trudności
z nieobliczalnym Pawłem, a bróździła też miejscowa,
czysto nadnewska intryga pałacowa. Wtedy z przeciwnego znów krańca śmiało przedsięwzięła przyśpieszyć
rzeczy i sprowokować koalicyę namiętna królowa Karolina. W listopadzie t. r. wojska neapolitańskie uderzyły
znienacka, bez wypowiedzenia wojny, na zajęty przez
Francuzów i Polaków Rzym. Zarazem ostatecznie „wziął
na kieł" Paweł. Na uroczystym obchodzie w Pałacu Zimowym przybrał w listopadzie godność wielkiego mistrza maltańskiego; ustanowił nowe przeorstwa i komandorye prawosławno-rosyjskie; wywiesił chorągiew zakonną Św. Jana na basfcyonach Admiralicyi petersburskiej.
Związał się też niebawem, w grudniu 1798 r., traktatem
sprzymierzeńczym z Anglią i posiłkowym z Neapolem.
W styczniu 1799 r., zamienił konwencyą z Porta na
formalne przymierze, rozciągnięte również na Neapol
i wnet w czyn wprowadzone braterskim atakiem floty
turecko-rosyjskiej na wyspy jońskie i. Maltę. Z kolei,
pod pieczą subsydyową angielską, doszedł pełny sojusz
austryacko-rosyjski, uświęcony następnie związkiem małżeńskim W. Księżny z arcyksięciem. W" ten sposób skute zostało walne ogniwo środkowe w ogromnym koali-
cyjnym łańcuchu. Nakoniec padły ostatnie międzynarodowe pozory i szranki, wraz z przeciąganym rozmyślnie, a wreszcie, przez mord posłów francuskich, krwawo rozegnanym kongresem rastadzkim. Rozpalający się stopniowo przez tych kilka miesięcy ogień wojenny mógł od
wiosny 1799 r. powszechną pożogą okolić zewsząd Francyę, srodze osmalić jej skrzydła, spędzić ją ze wszystkich
niemal stanowisk zdobywczych, i w obliczu zupełnej,
zewnętrznej i wewnętrznej, postawić katastrofy.
Bonaparte, rażony gromem morskiej pod Abukirem
klęski, musiał bystro przejrzeć dalekie jej skutki i już
odtąd właściwie całą swą wyprawę uznać w zasadzie
za chybioną. Ale jeszcze nie rezygnował bynajmniej.
Zostawiał miejsce rozwojowi wypadków i polotowi własnej wyobraźni, zamkniętej teraz z konieczności w obrębie Wschodu. Tymczasem zaś po swojemu skupił się
na bezpośrednio najbliższem zadaniu twórczem. Przedsięwziął utrzymanie w garści, obronę i organizacyę wojskowo-cywilną samejże opanowanej zdobyczy egipskiej.
Zabrał się do tego ze zwykłą genialną energią, wszechstronnością, intuicyą. Zanurzył się w głąb stosunków
bytowych i duchowych obcego oryentalnego i muzułmańskiego świata. Łącząc siłę z wyrozumieniem, z nie-
jakiem aż, jak sam wyznawał, „szarlataństwem", umiał
w pewnej dostępnej mierze trafić do szeików, ulemów i mufticli kairskich, do egipskiego pospólstwa i arabskiej dziczy. Przetrwał też dodziśdnia w pamięci i wyobraźni dalekich ludów wschodnicli, jako bajeczny „Bunaberdi", groźny i mądry sułtan „El Kebir". Pozostawił niezatarte ślady obecności i ręki swojej na kulturze
i urządzeniach Egiptu. Upamiętnił się nazawsze nawet
w rzuconej wtedy przez siebie myśli kanału sueskiego,
nawet w zrodzonej wtedy, dzięki towarzyszącym mu
oficerom i uczonym, sztuce odczytywania hieroglifów.
Tutejszą egzotyczną swoją politykę wewnętrzną oparł
na fakcie gnębienia i wyzyskiwania kraju przez nienawidzonych od ludności miejscowej, panujących przybyszów mameluków. Zaś konfiskując ich majętności i obalając władzę, usiłował tem samem oprzeć się na fikcyi,
jakoby wojował z nimi tylko, nie z padyszachem, ani
tuziemcami. Owszem, uroczyście poręczał „narodowi
egipskiemu" poszanowanie religii, własności, prawodawstwa, nadawał jakieś pozory samorządne a także niektóre istotne reformy społeczne. Lecz koniec końcem,
zamiast mameluckiego jarzma, nakładał inne, niemniej
uciążliwe a mniej znośne, bo bardziej obce.
W podejmowanej przez niego nad Nilem różnostronnej działalności militarno-administracyjnej brali też
żywy udział nieliczni przytomni tu Polacy. Sułkowski,
świeżemi okryty jeszcze ranami, z szlachetnym zapałem
pracował w powołanym do życia w Kairze Instytucie
egipskim, budząc wiedzą i talentem podziw uczonych
swych kolegów francuskich. Zasiadał on tu w wydziale
ekonomii politycznej, gdzie rozstrząsano szereg zagadnień żywotnych, podanych od wodza naczelnego, o stanie miejscowej jurysprudencyi, procedury cywilnej i kar wychowania publicznego. Wszedł też zaraz do składu osobnej komisyi, wysadzonej celem zredagowania odpowiedzi na wnikliwe zapytanie Bonapartego: „jakie
udoskonalenia w rzeczonych dziedzinach są wykonalne,
a zarazem pożądane przez ludność krajową?". Trudził się nad poprawą losu egipskich feliachów, skoro nie było
mu danem, jak marzył, ulżyć doli polskiego chłopa.
Zajączek, ,,generał Pasqu jak przezwali go żołnierze francuscy, za objadanie się ulubionym melonem,
jedyną w zakazanym Egipcie godną szlachcica strawą,
przypominającą rodzinne Podole, zachował nad Nilem
gęstą minę konfederata barskiego. Nie przestawał, w obozowiskach nad Nilem, kolegom Francuzom tak dobitnie
kłaść w głowę konieczności odbudowy Polski, że mu to
oni po wielu jeszcze leciach przypominać będą. W stopniu swym brygadyerskim użyty przy kawaleryi, przeprowadził wzorowo remont powierzonej sobie jazdy dragońskiej ze szlachetnych koni arabskich. Nieomieszkał
zresztą kilku pięknych stąd okazów posłać w upominku
swemu niegdy dobroczyńcy, hetmanowi Branickiemu, dla
białocerkiewskiego stada. Przeznaczony następnie do
czynności administracyjno-skarbowych, jako gubernator
kilku prowincyi egipskich, co osobliwszą zapewne było
propedeutyką dla przyszłego Namiestnika Królestwa Polskiego, sprawnie wywiązał się z tej trudnej funkcyi, polegającej głównie na ściąganiu podatków z zarządzanych rozległych dzielnic i utrzymaniu ich w posłuszeństwie.
Tutaj to najniespodzianiej wykryty przez niego został jeden jeszcze polski na ziemi Faraonów tułacz,
ksiądz Prosper Burzyński. Wstąpiwszy zamłodu do zakonu Św. Franciszka obserwancyi braci reformatów mniejszych, Burzyński, uchwałą kongregacyi małopolskiej, za
zezwoleniem papieskiem, wyprawiony był w 1790 r.
jako misyonarz apostolski, do Egiptu i S3ayi, gdzie przez
blisko dwudziestolecie z poświęceniem zupełnem umiłowanemu oddawał się posłannictwu. Spotkał on teraz w pustyni zabłąkanego ze swą jazdą Zajączka, wyprowadził
go i wyratował, przestrzegł przed zatrutą studnią,
a i nadal doświadczoną stale wspierał radą, przychylał
mu ciemne umysły tuziemców przez swe arabskie przeciw „szemraniom" ewangeliczne kazania. Został też odtąd, mimo różnice pojęć, dozgonnym przyjacielem radykalnego generała; i kiedyś, po wielu leciech, zasiadłszy
dzięki niemu na sandomierskiej stolicy biskupiej i krześle senatorskiem warszawskiem, poróżnionemu z własnym
narodem Namiestnikowi poczciwą dłonią stare zamknie
oczy. Łazowski, czasowo towarzysząc Zajączkowi, potem
zajęty był przeważnie przy pozostawionych w delcie
wojskach okupacyjnych. Tam, z niepowszedniem swem
uzdolnieniem inżynierskiem, okazał się szczególnie użytecznym przy nakazanej przez Bonapartego fortyfikacyi
ujścia Nilu pod Damiettą. Trzej przygodni uczestnicy
wyprawy, Grabiński, Szumlański i Hauman, w charakterze raczej ochotniczym mężny mieli udział w pierwszych tylko akcyach między Aleksandryą a Kairem.
Już w początku września 1798 r., poderwani klimatem
na zdrowiu, zyskali pozwolenie powrotu; lecz pochwyceni w drodze przez korsarzy tureckich, dostali się na
mękę okrutną do Siedmiu Wież i lochów Ter sany w arsenale stambulskim. Tam nędznie zginął waleczny Hau-
man; zaś szczęśliwym ledwo trafunkiem, dzięki protekcyi
pruskiej i rosyjskiej, po długiej męce, wydobędą się
stamtąd Grabiński i Szumlański. Wreszcie, skoro znalazła się nad Nilem gromadka szlachty polskiej, musiał
oczywiście pośród nawiasowych materyi egipskich, w luźnym bodaj związku, trafić się także „żyd polski", wspomniany poprzednio, stary Zalkind Hurwicz z Lublina.
Ubogi dziwak-erudyt, zapędzony żądzą nauki z kraju
do Paryża, autor odznaczonej w Metzu rozprawy konkursowej o reformie żydów, zachęcony przez Lafayetta
i Mirabeau, z polecenia oryentalistów paryskich mianowany tłómaczem i konserwatorem w dziale wschodnim
Biblioteki Narodowej francuskiej, popularny spółpracownik dzienników żyrondystowskich, poczytywał się
szczerze za Polaka i podpisywał w druku i aktach urzędowych jako „Polonais’’. Owóż pragnął on koniecznie dostać się do Egiptu i ofiarował w tym celu swoje usługi, jako znawca gruntowny języków wschodnich. Był
też później przeznaczony przez Bonapartego na zarządcę
drukarni arabskiej i wydawcę czasopisma w tym języku
w Kairze, przyczem zapewne miałby także oddziaływać
w przychylnym duchu na żydów egipskich i syryjskich,

Bonaparte, odcięty po Abukirze od wszelkich z domu zasiłków, musiał odtąd dla utrzymania swej armii
coraz mocniej wyciskać ogromną, lecz znędzniałą, nie liczącą wtedy ponad trzy miliony mieszkańców, krainę
nilową. Zarazem wrogie wystąpienie Turcyi, znosząc
fikcyę rzekomej z mamelukami jeno, a nie z Porta, wojny, podważało go z gruntu w Egipcie. Pierwszym tego
objawem było groźne powstanie w Kairze pod koniec
października, łatwo wprawdzie uśmierzone, lecz opłacone drogocenną krwią Sułkowskiego. Cały jeszcze obandażowany, osłabiony od ran niezagojonych, a porwany
nieposkromionym temperamentem, wybiegł on przed świtem, 22 października 1798 r., z nieliczną eskortą na rekonesans, poza drgający jeszcze odgłosem rozruchów
Kair. Wtem opadnięty na cmentarzysku przedmiejskiem,
pod starym meczetem, przywalony upadkiem swego
konia, przebity gradem oszczepów, został rozszarpany
na strzępy, iż potem ledwo po kosmyku jasnego wąsa
okrwawione rozpoznano szczątki. Tak młodego, chmurnego dokonał żywota błędny polski rycerz wolności
i sławy, a wbrew sławie i wolności żałosna ofiara czarnej tłuszczy barbarzyńskiej, podnoszącej się przeciw
najeźdźcom. Kiedy w parę godzin wieść żałobną przyniesiono Bonapartemu, „umarł, — rzekł z gorzkiem uczuciem ciężkich trosk własnych jest szczęśliwy". Ale stratą jego żywo był dotknięty i srogo ją pomścił. Rozkazał na miejscu zburzonego meczetu, po drodze do Belbeisu, gdzie on zginął, wznieść „fort Sułkowskiego", którego
ślady przetrwał podziśdzień. Nieraz później, w nocnych
z powiernikami rozmowach, na tarasie kairskiego swego
pałacu, wspominał go „z żalem głębokim", unosił się
nad jego „charakterem, piękną odwagą, niewzruszoną
krwią zimną". A wspominając wraz o losie rozszarpanej
Polski, dodawał „z żywem ubolewaniem, iż ten, kto pod-
jąłby się jej wskrzeszenia, bezcennego miałby w Sułkowskim człowieka".

Ale to były rzeczy nieskończenie w tej chwili dalekie. Trzeba było wybrnąć z afrykańskiej matni. Trzy
drogi wyjścia nastręczały się Bonapartemu: utrwalić się
w Egipcie, dotrzeć do Konstantynopola, rzucić się do
Indyi. Wszystkie jednakowo były zgubne. A już wynurzała się czwarta: wrócić samemu bez wojska do domu.
Lecz ta, choć najprostsza, nie była zgoła do pomyślenia
inaczej, jak pod warunkiem podwójnym, iżby Francya
znalazła się w potrzebie, a on wracał do niej z chwałą. Tedy postanowił wprzódy wypróbować jeszcze dróg
tamtych, gotując się zarazem i do tej, przez egzotyczne
zwycięstwa własne, na wypadek klęsk europejskich Republiki. Po blisko półrocznym w Kairze pobycie, udał
się najpierw w grudniu 1798 r., na rekonesansową do
Suezu wycieczkę. Wtedy to, zaskoczony przypływem,
w fantastycznym, nocą, konno, przez morze Czerwone
powrocie, omal faraonowego nie doczekał się końca. Poczem w styczniu 1799 r., uprzedzając skombinowane natarcie anglo-rosyjsko-tureckie od strony północno-wschodniej, ruszył na wyprawę syryjską. Dwie trzecie armii
musiał zostawić w Egipcie; wziął z sobą do 13 tysięcy najlepszego żołnierza. Wstępnym bojem zdobył twierdzę
pograniczną Arisz, gdzie ranny był Łazowski; w lutym
wtargnął do Palestyny. Tutaj atoli z nadspodzianie
twardym spotkał się odporem wspomaganych przez Anglię Turków. A nie przydała się też na nic ognista
odezwa, jaką wydał do żydów tamecznych, mocno przeciw
niemu obstawających za padyszachem. Sam on zresztą
oczywiście nie dbał o Ziemię Świętą, choć kroczył sławnemi ślady krucyaty francuskiej Godefroy de Bouillon.
„Jerozolima — mówit — nie leży w mojej linii operacyjnej". Ani też nie myślał naseryo o jawnie niewykonalnej ekspedycyi do Indy i, choć i nadal rozmyślnie o niej
puste rozgłaszał wieści. Najpewniej marzyło mu się jeszcze dotrzeć może lądem aż nad Bosfor i od strony
azyatyckiej zagrozić Stambułowi. Po krwawym szturmie,
gdzie powtórną ranę odniósł Łazowski, opanował Bonaparte Jaffę. Kazał tu w pień wyciąć, tyleż przez srogą
konieczność wojny, ile dla postrachu, do 2 tysięcy załogi
arnaucko-albańskiej; ale też na miejscu rzezi spotkał
gorszą od Turka wrogą ohydę, zarazę morową. Wreszcie, w połowie marca, dalej w górę nadmorskim ciągnąc szlakiem, natknął się na przeszkodę nieprzebytą,
obronną Akkę. Rozbił jeszcze w kwietniu na miazgę
śpieszące z odsieczą wojska tureckie pod górą Taborem;
a odprawiwszy Tecleum w kościółku nazaretańskim, zawrócił przed obleganą twierdzę. Ale poradzić z nią nie
mógł, mimo wysiłków nadludzkich. Musiał w końcu maja
1799 r. zwinąć oblężenie, nakazać odwrót do Egiptu, wyrzec
się dalszych oryentalnych widoków. „Pod Akką — są jego wyrazy — umarła moja wyobraźnia".

Tutaj prysły ostatnie miraże Wschodu, a tem silniej znów europejska oz wała się rzeczywistość. W istocie, podczas tego oblężenia odebrał Bonaparte pierwsze
wieści pewne o rozpętanej już na Zachodzie zawierusze
koalicyjnej i pod ich wpływem postanowił w każdym
razie do Francyi pośpieszyć. Zresztą, w całej tej straszliwej wyprawie syryjskiej i straszliwszym jeszcze odwrocie, zgoła pokrewnym okropnością moskiewskiemu,
okazał moc duszy wielką, a nieraz wspaniałą gestu prostotę. Tak w Jaffie, by stłumić trwogę wojska przed
morderczą zarazą, sam udał się do szpitala zadżumionych; półtory godziny bawił; pocieszał chorych; własno-
ręcznie przenosił z posługaczem murzynem umierającego
żołnierza, okrytego pianą i ciekącą z otwartych bubonów ropą. Tak znów, w spiekocie pustyni syryjskiej,
kroczył pieszo na czele, konia własnego oddawszy dla
ambulansu. Zaś śród nadleciałej wtem trąby powietrznej, „Dokąd bieżycie tem słowem spokojnem odrazu
uciszył panikę oszalałych, duszonych słupem ognistego
piasku, i przed grozą nieznanego zjawiska rzucających
broń żołnierzy, — czego się boicie? wszak to jest tylko
śmierć". Jednakowoż naogół wrażenia okrutne Wschodu
wyryły ślad wybitnie ujemny na jego indywidualności
duchowej. Wzmocniły w nim instynkt samowładny,
skłonność despotyczną, pogardę ludzi, lekceważenie życia i cierpienia ludzkiego. Płynące stąd zboczenia mo-
ralno-polityczne, ze strefy wschodniej przeniesione do
stosunków europejskich, odbiją się też nieraz na wskroś
ujemnie na dalszej jego roli dziejowej.

Powróciwszy, w połowie czerwca 1799 r., do Kairu, Bonaparte znalazł się w położeniu napozór niezmienionem, niezachwianem, lecz w istocie bez wyjścia, bez
przyszłości. Na dobitkę, coraz wyraźniej podnosiła się
przeciw niemu głucha niechęć znacznego odłamu własnej jego generalicyi. Zrażeni do całej wyprawy, a bar-
dziej jeszcze do niego osobiście, głośno poczynali szemrać i dopominać się powrotu do Europy. Groźną tę
opozycyę składali ludzie tak wybitni, jak Kleber, „serce waleczne a głowa tchórzliwa"; jak zdatny a skryty
i zacięty Szwajcar Reynier, były szef sztabu przy Moreau; i inni, zwłaszcza dawniejsi generałowie nadreńscy, wcielający zadawnioną niechęć zawodową i polityczną ku szczęśliwemu niegdy wodzowi armii włoskiej,
a teraz niefortunnemu naczelnikowi awantury egipskiej.
W podobnych warunkach Bonaparte czekał już tylko
z dnia na dzień sposobności pomyślnej, aby świetnym
czynem wojennym zakończyć swój pobyt nad Nilem.
Na pierwszą też wieść o wylądowaniu znacznych wojsk
tureckich pod Aleksandryą, pośpieszył w połowie lipca
na ich spotkanie. Pobił je niebawem w walnej bitwie
pod nieszczęsnej pamięci Abukirem; zdziesiątkował, potopił i rozpędził; samego wezyra Mustafę wziął do niewoli. Tutaj także dowiedział się o najswieższycli, aż do
początku lata, obrotach wojennych drugiej koalicji,
o ciężkich porażkach Francyi, o grożącem dobiciu jej
przez zbrojne wdanie się nowej nieprzyjacielskiej potęgi rosyjskiej. Miał tedy w ręku dwa atuty konieczne
do usprawiedliwienia swego powrotu: własne zwycięstwo i klęskę Republiki. Tu w Egipcie był pokryty; tam
we Francyi mógł być niezbędnym. W kilka tygodni
uskutecznił ostatnie zarządzenia pożegnalne. Pobiegł
jeszcze w tym celu nakrótko do Kairu. Przekazał pisemnie dowództwo naczelne nad zostawioną w Egipcie armią głównemu swemu przeciwnikowi osobistemu, lecz
najwydatniejszej w wojsku postaci, zaskoczonemu tym
wyborem Kleberowi. Sam niezwłocznie wrócił pod Aleksandryę. Tu, w drugiej połowie sierpnia 1799 r.. siadł nocą na jedną z dwóch przygotowanych tajemnie fregat. W towarzystwie niewielu najzaufańszych przyjaciół i paru-
set guidów, puścił się na pokryte angielskiemi żaglami
morze, z postanowieniem wysadzenia się w powietrze,
w razie wpadnięcia w ręce nieprzyjaciół. Po półtora-miesięcznej ryzykownej żegludze, łaskawą wiedziony
gwiazdą, przybił szczęśliwie do brzegów francuskich.
W połowie października 1799 r. stanął w Paryżu.



II.
Kiedy te sprawy niezwykłe na dalekim rozgrywały się Wschodzie, stała już Francya w pełnym ogniu
koalicyjnego natarcia. Zbiorowy na nią atak miał wyładować się nasampierw od ściany włoskiej, tem samem
zaś zaraz na wstępie ugodzić w stojące tam legie polskie. Pozostawały one, jak wskazano, po odejściu
z Włoch Bonapartego, w położeniu niejasnem i kłopotliwem, naskutek drażliwego swego stosunku do Cyzalpiny i zawieszenia przez jej władze konstytucyjne ostatniej umowy legionowej. Dąbrowski, od przybycia swego
do Medyolanu, latem 1798 r., wobec rozpoczynającego
się tutaj zupełnego zamętu politycznego, mniej niż kiedykolwiek mógł dojść do ładu z miejscowym rządem
i ciałem prawodawczem. Spotykał się, przeciwnie, z coraz jawniejszą złą wolą i dążnością celową do wynarodowienia legii i przetworzenia ich. na modłę czysto cyzalpińską. Rząd tutejszy odrzucał zeszłorocznąkonwencyę jesienną, z listopada 1797 r., a narzucał swoją czerwono-biało-
zielonąkokardę włoską zamiast dotychczasowej francuskiej.
Nowy minister wojny, Yignolle, nielepiej od swego poprzednika nastrojony dla Polaków, już nawet narzucał
im gotowe włoskie wyłogi zielone. A wraz z samowolną zmianą umundurowania, zanosiło się na odmianę całej narodowej, autonomicznej, „posiłkowej" istności korpusu polskiego. Równałoby się to zwichnięciu sprawy
legionowej, w przededniu nadchodzących właśnie doniosłych widoków wojennych. Dąbrowski, odpowiedzialny
za jej losy, musiał koniecznie przed wybuchem wojny
ubezpieczyć organizacyę legionów. Musiał z zamkniętego medyolańskiego skarbu wydobyć corychlej niezbędny
dla nich zasiłek. Musiał oporządzić je należycie na przewidywaną ciężką kampanię, opłacić, ubrać, uzbroić. Nie
było to rzeczą łatwą, tembardziej, że on sam skądinąd
jeszcze w ciężkich znajdował się opałach. Był narażony
na odradzające się, pomimo dodatniego wpływu powrotu Kościuszki, szkodliwe wichrzenia własnych rodaków
w Medyolanie, a nawet na pewne tarcia wewnętrzne ze
sztabem legii drugiej, w pobliskiej Mantui, i z jej szefem, nieufnym Rymkiewiczem. Był zresztą sam w dotkliwej biedzie, nie pobierając dotychczas żadnej dla
siebie płacy od rządów lombardzko-cyzalpińskich, a obarczony niespodzianem zjechaniem żony i nieletniej córeczki z kraju do ubogiej jego włoskiej kwatery.
Z tern wszystkiem atoli Dąbrowski nie tracił kontenansu i nie zasypiał sprawy. Nie widząc zaś sposobu
na przekornych Cyzalpinów, przedsięwziął ponad ich
głową odwołać się postaremu wprost do wodza naczelnego armii włoskiej i od niego bezpośrednio zyskać
przynajmniej doraźną militarną porękę organizacyjną dla
swoich legii. Trafnie skorzystał w tym celu z poważnej
konstelacyi przedwojennej, kiedy komendzie naczelnej
musiało szczególnie zależeć na legionistach polskich, pokaźnym stosunkowo ułamku pozostałej we Włoszech,
a przez wyprawę egipską znacznie uszczuplonej siły
zbrojnej francuskiej. Skorzystał też zręcznie z zaznaczonych ostrych zatargów, wynikłych w tym czasie między
generałem Brunem a Trouvóm i rządem medyolańskim.
Skorzystał wreszcie z dobrego wrażenia, jakie śwueżo
sprawiło dzielne zachowanie się legii pierwszej, latem
t. r., przy stłumieniu wybuchłych w Circeo rozruchów.
Zaraz tedy, w początku września 1798 r., przedstawił
Brunowi wyłożone zwięźle w ośmiu punktach „żądania
względem organizacyi korpusu polskiego". Objęte w nich
było mocne wyodrębnienie legii od wojsk cyzalpińskich;
utrwalenie kadrów polskiego ciała oficerskiego wraz
z oficerami nadliczbowymi; ustalenie awansów wedle
ułożonego właśnie w legiach porządku, za wyborem koleżeńskim i prezentą komendy głównej legionowej; odwołanie dawniejszego przepisu Bonapartego o umieszcza-
niu w legiach oficerów francuskich; ścisłe zachowanie
narodowego stroju i odznak batalionowych; utrzymanie
kokardy francuskiej. Po pomyślnem przyjęciu żądań powyższych przez Bruna, Dąbrowski z kolei, w kilka dni
później, przedstawił mu do zatwierdzenia szczegółowy

I etat imienny oficerów korpusu polskiego", t. j. sztabu
łownego oraz obudwu legii, jakoteż skład liczebny
wszystkich sześciu batalionów piechoty i batalionu artyleryi polskiej. . Etat ten, wyrachowany suto, ogółem na
8 tysięcy ludzi, w czem przeszło trzystu oficerów, został
nazajutrz w całości aprobowany i podpisany przez Bruna. Był to sukces niemałoważny. Los legii tym sposobem wojskowo został skonsolidowany.

Nie poprzestał jednak na tem Dąbrowski. Zbiegłszy
pod koniec września 1798 r. do Mantui, dla osobistego porozumienia się z komendą legii drugiej, zwrócił się stąd
pisemnie do Bruna z prośbą o złączenie razem całego
korpusu polskiego w Cyzalpinie, gdzie oczekiwał pierwszego uderzenia ze strony Austryi. Wyprawił z tem
do Medyolanu Wielhorskiego, Rymkiewicza imieniem le-
gii drugiej. Strzałkowskiego jako podszefa pierwszej,
oraz kapitana Redlą, sprawnego i umiejętnego oficera,
imieniem artyleryi. Prośba ta, przedtem już potylekroć
daremnie przekładana przez Dąbrowskiego Bonapartemu, i tym razem spotkała się z odmową. Mimo to jednak Brune, w trudnych okolicznościach ówczesnych, ostentacyjnie starał się legionom swoją okazywać życzliwość
i zwłaszcza przeciw Yignollowi dobitnie brał je w obronę. To też wkrótce potem, w początku października, sam
przybywszy do Mantui, dla sprawdzenia stanu twierdzy
i załogi, nieomieszkał przy tej okazyi zagrzać ufności
i otuchy Polaków. Na odbytym przeglądzie legii wystąpił publicznie z gorącem przemówieniem do wojsk polskich. Nie szczędząc im pochwał ani ogólnikowych nadziei, „mogę Was zapewnić, — oświadczał z naciskiem —
że Dyrektoryat w tej chwili bardzo poważnie Wami się
zajmuje i że odebrałem nakaz roztoczenia szczególniejszej pieczy nad korpusem Waszym". Bądźcobądź, dzięki
zatwierdzeniu etatu legii przez Bruna i jego życzliwej
interwencyi, przełamaną została oporność rządu cyzalpińskiego, który musiał teraz przystąpić do wydania
patentów oficerskich, zapłaty zaległego żołdu i dostarczenia efektów ubiorczych dla zbiedzonych i obszarpanych legionistów polskich.
W końcu października 1798 r., po powrocie do Medyolanu, wobec mnożących się zapowiedzi wojennych,
Dąbrowski w towarzystwie Wielhorskiego i Rymkiewicza stawił się w kwaterze wodza naczelnego z ponowną
natarczywą prośbą o zjednoczenie całego korpusu polskiego, ściągnięcie go na prawe skrzydło armii włoskiej
i użycie w masie przeciw Austryi, w chwili bliskiego
wybuchu wojny z cesarzem. Ale i ta „konferencya"
skończyła się na niczem. Brune znowuż stanowczo odmówił, tłómacząc się koniecznością zachowania po jednej legii polskiej przy armii włoskiej i rzymskiej. Był on zresztą sam już na wylocie z Medyolanu. Otrzymał
inne przeznaczenie, jako dowódca armii francuskiej
w Holandyi, t. j. w Republice batawskiej. Po niewielu
też dniach stary wyga musiał ustąpić komendy włoskiej
młodemu generałowi Joubertowi. Wkrótce po przybyciu
nowego wodza, Dąbrowski ze swoim sztabem pośpieszył
złożyć mu w początku listopada dwa memoryały względem organizacyi i uposażenia legii. „Korpus polski tak odzywał się tu językiem, przystosowanym do ognistego nastroju radykalisty Jouberta, nie może być
traktowany ze stanowiska wyłącznie wojskowego, lecz
z punktu widzenia politycznego i filozoficznego". Joubert, przed wyjazdem z Paryża, widział się z Kościuszką. „Taki on (Joubert) nasz przyjaciel, jak i Brune",
donosił z pociechą Dąbrowskiemu Naczelnik, który napewno co do Bruna był w błędzie i nie poznał się na
jego sprycie i chytrości żołdackiej. Joubert niezawodnie
szczerszy był od Bruna. Przyśpieszył też wydanie zaległości i efektów legionowych. Pozatem jednak do okazania przychylności swej Polakom niewiele miał sposobu, ani nawet czasu, sam zawikłany odrazu w medyolańskie intrygi i swary, a stąd w ostre zatargi z władzą
dyrektoryalną paryską. Nagle, w parę tygodni zaledwo
po jego instalacyi w Medyolanie, spadła tu wieść nieoczekiwana o wybuchu wojny w stronie południowej półwyspu. Zamiast oczekiwanego ataku Austryaków na Cyzalpinę, nastąpił znienacka atak Neapolitańczyków na
Rzym. Legia pierwsza polska była w ogniu, była po
raz pierwszy w wielkiej kampanii. Na tę wiadomość
Dąbrowski, w początku grudnia 1798 r., pośpiesznie opuścił Medyolan i popędził z powrotem ku walczącym swoim
legionistom.
W rzeczy samej, w drugiej połowie listopada 1798 r.,
upragniona ofensywa, gotowana zdawna przez królowę
Karolinę, stała się czynem dokonanym. Armia neapolitańska, pod dowództwem austryackiego sztabowca, genialnego rzekomo strategika, a w istocie zarozumiałego fan-
farona, generała Macka, w kilku miejscach przekroczyła
granicę, kierując się wprost na Rzym. Liczyła ona naprawdę, wbrew utartym przesadnym podaniom, tylko 11 tysięcy wojsk regularnych oraz około 40 tysięcy uzbrojonego chłopstwa. Jak się zdaje, Mack, który podczas
katastrofy, przeznaczonej mu po kilku leciech pod Ulmem,
będzie aż do ostatniej chwili liczył na jakieś spiski rewolucyjne przeciw Napoleonowi, podobnież i teraz rachował więcej na jakieś tajne sprężyny paryskie i rzymskie, na niekarność żołnierzy i rozdwojenie generałów
francuskich, aniżeli na własną siłę zbrojną. Armia francuska rzymska była chwilowo rozprószona, a więc nie-
zdolna do skutecznego oporu. Zasilona jednak już w dniach
najbliższych przez nadciągające znaczne posiłki, liczyła
ogółem 24 tysięcy doskonałego regularnego żołnierza. Naczelne nad nią dowództwo — podporządkowane atoli komendzie głównej włoskiej, z prawem rekwirowania od rzymskiej, w razie nagłej potrzeby, całych oddziałów,
a więc i legii pierwszej polskiej, — otrzymał w październiku Championnet. Był to generał bitny, talent drugorzędny, syn nieprawy chłopski, który w armiach nadreńskich z prostego grenadyera w lat kilka męstwem
dosłużył się dywizyonerstwa, popierany przez Hocha
i Klebera, a ostatnio przez Bernadotta, republikanin goracy, szlachetny w gruncie człowiek, lecz ograniczony
i słaby, wiedziony na pasku przez niegodnych zauszników i doradców. Zjechawszy świeżo, w połowie listopada, do
Rzymu, w najgorszych zaraz stosunkach stanął do zawistnego Macdonalda, który mu nie mógł darować utraconej komendy, a którego on znów podejrzewał o pokątne knowania rojalistyczne.
Natomiast przyjaźnie wyróżnił Championnet Kniaziewicza, okazał szczerą życzliwość jego legii i w pierwszej swojej proklamacyi do armii oddał hołd „tysiącom
republikanów, przybiegły eh z głębi ujarzmionej Polski".
Ale już w kilka dni potem, zaskoczony najazdem neapolitańskim, musiał ustąpić z Rzymu. O drugiej po pół-
nocy trzy wystrzały armatnie z zamku św. Anioła dały
znak do wymarszu. Miasto poburzone podnosiło się
znienacka przeciw Francuzom. Ubijano ich na ulicach
w pojedynkę. Ścinano śród złorzeczeń drzewo wolności
na Kapitolu. Deptano kokardę francuską i rzymską.
Z dzwonów uderzono na trwogę; zewsząd rozlegał się
okrzyk bojowy Evvlva Maria. Legia polska, zgromadzona na placu Navone, stała tam pod bronią przez noc całą. Nazajutrz, okrywając odwrót armii, wyszła ostatnia
w aryergadzie przez Porta del Popolo, tuż przed wkraczającą już z drugiej strony do miasta jazdą neapolitańską.
Championnet za Tybrem koncentrował wszystkie swe siły.
Mack, ze znacznem opóźnieniem, ruszył za nim, by „obtoczyć" go gruntownie uświęconym hofkriegsrathowskim sposobem. Z obu stron operowano nieosobliwie, poczęści na ślepo. Ale Francuzi, choć napozór słabsi liczebnie, mieli przewagę doświadczenia i bitności liniowego żołnierza. W tych warunkach wiele zależało od pierwszego
spotkania. Przypadło ono w udziale Polakom. Kniaziewicz, umieszczony ze swą legią na prawem skrzydle pod
Macdonaldem, w początku grudnia 1798 r. przeprawił się
napowrót przez Tybr. Nagle, na czele trzeciego batalionu,
uderzył z bagnetem w ręku na parę tysięcy okopanego w Maglianie nieprzyjaciela, wyparł go i rozproszył. „Polacy okazali waleczność niezwykłą", wyrażał się Macdonald w osobnym o tej pięknej akcyi rozkazie dziennym. .....

Odtąd na całej linii przeważyła się szala na stronę
Francuzów. Główne przytem zadanie spadło na skrzydło prawe, w walnej już po trzech dniach rozprawie między Falari a Civita-Castellana, dokąd zrazu pod naporem neapolitańskim cofnąć się musiano. Tutaj to, 4 grudnia
1798 r., Kniaziewicz ze swoim legionem i oddziałem
ochotników rzymskich pod Jabłonowskim, w chwili stanowczej, mniemając, iż ma do czynienia z jedną tylko
brygadą nieprzyjacielską, rzucił się pod Falari na samo
centrum awansujących wojsk Macka, powstrzymał je,
przełamał i tem rozstrzygnął zwycięstwo. Po raz trzeci
pięknie odznaczył się znowuż w dni kilka, kiedy energicznym ruchem oskrzydlającym przyłożył się głównie
do zabrania pod Calvi kilkoty siecz aej kolumny nieprzyjacielskiej. Tutaj dognał legię śpieszący z Medyolanu
Dąbrowski. Lecz zostawiając dowództwo Kniaziewiczowi, z początku asystował tylko jako „spektator", w sztabie Macdonalda, dalszym powodzeniom broni legionowej.
Armia francuska niezwłocznie całą masą ruszyła naprzód.
Zajęła z powrotem Rzym, witana entuzyastycznie przez
zmienne jak wiatr pospólstwo. Puściła się dalej w pościg za uchodzącym w popłochu nieprzyjacielem i przez
błota pontyńskie wtargnęła do królestwa neapolitańskiego.

Dąbrowski od granicy przeniósł się ze sztabu Macdonalda do swej legii, idącej teraz w awangardzie.
Championnet bowiem, coraz mocniej skłócony z zostawionym umyślnie w tyle Macdonaldem, odebrał mu Polaków i oddał pod rozkazy swego ulubieńca, generała Reya,
„największego rabusia i tchórza", jak ze zgorszeniem
postrzegał Dąbrowski. Żadnego już prawie nie spotykano odporu. Po prostu gnano przed sobą nieprzyjaciół zmykających w strachu panicznym. W końcu grudnia, po kilku wystrzałach z granatników, poddała się legionistom potężna twierdza Gaeta z dwu tysięczną załogą
i setką armat. „Nikczemna to kapitulacya, — obruszał się Dąbrowski — ...niewarto prowadzić wojny z Neapolitańczy-
kami". W początku stycznia 1799 r. poddała się Capua.
Mack, rachujący niedawno na niesnaski francuskie, sam
teraz przed zbuntowanymi swymi lazzaronami ratować
się musiał ucieczką w niewolę do obozu francuskiego.
Na trzeźwym Dąbrowskim, któremu wypadło odesłać go
do Medyolanu i Paryża, zrobił on wrażenie „waryata, albo
udającego waryata". W drugiej połowie stycznia Championnet wszedł do Neapolu. Obalił królowanie Ferdynanda i ogłosił Republikę partenopejską właściwie całkiem wbrew intencyom Dyrektoryatu paryskiego, który
pragnąłby raczej zachować Neapol jako zastaw do przyszłych układów. Odtąd armia francuska z rzymskiej przybrała nazwę neapolitaiiskiej. Wszakże na nową republikę, wzamian za zdjęte jarzmo bourbońskie, zwalono na początek kontrybucyę 50 milionów, wnet wyciśnięto z niej
przeszło 200 milionów. Zaś na skargi żałosne stropionych republikantów neapolitańskich, udzielił Championnet
węzłowatej odpowiedzi: „vae uicłis^. Zaczęły się grabieże wprost niesłychane, i to na tle najciemniejszych krętactw politycznych.
Nie miała żadnego w tych sromotnych rabunkach
udziału legia polska. Umaczał w nich ręce jeden tylko
przybłęda, łotr wyjątkowo wysokiej próby, dowcipny,
śmiały, czuły, pobożny, bardzo barwny, Ignacy Chadzkiewicz. Syn regenta i sędziego ziemskiego wileńskie-
go, pochodził z majętnej szlachty litewskiej. Służył zamłodu w gwardyi koronnej. Wszedłszy w służbę rosyjską, do sybirskiego pułku grenadyerów, dorobił się pod
Suworowem krzyża przy szturmie Oczakowa. Poczem,
z abszytem kapitańskim, udał się do Paryża i brał udział
w szturmie Bastylii. Za Targowicy wieszał się Szczęsnego Potockiego, którego okadzał, okpiwał i ogrywał.
Osiadłszy w Wilnie, przyjaźniąc się i zgrywając z bohaterem insurekcyjnym Litwy, Jakóbem Jasińskim, pracował publicznie jako szuler a privatissime jako szpieg
tajnej policyi rosyjskiej. Wydał jej też Działyńskiego,
a nie wydał Jasińskiego przez osobliwszy karciarski
punkt honoru, jeśli nie przez płatne wyrachowanie. By
bowiem najpewniej agentem prowokatorem w służbie
kliki petersburskiej Zubowa, życzącego sobie małej awantury powstańczej, jako pretekstu do nowego rozbioru.
Po wybuchu insurekcyi w Wilnie, uczestniczył przy uwięzieniu, czy też przy ocaleniu, generała Arseniewa. Przybywszy stamtąd do Warszawy, jako wściekły działacz powstańczy, imieniem niby Jasińskiego, wnet dał się poznać
stolicy i gardłował po jakóbińsku za terorem i szubienicą.
Po upadku kraju baraszkował naprzód śród konfederatów
na Wołoszczyźnie, przy serdecznym swj^m druhu, godnym
siebie kompanie, zdrajcy Ksawerym Dąbrowskim. Z kolei urzędował w Widyniu przy Paswanie Ogłu; wiercił się też czas jakiś w Stambule, między bracią emigrancką a ambasadą rosyjską Koczubeja. Zjechawszy stąd
do Francyi rewolucyjnej, wstąpił do ochotniczej legii północnej i gromił podHochem Wandejczyków. Następnie w Paryżu, jako prawy jakobin, odszukał znane sobie z wieszań warszawskich tęgie głowy deputacyjne. Z wąchał
się szczególnie z Maliszewskim i przez niego dostał się
do Bernadotta i Barrasa. Stąd też, śladem Maliszewskiego, podążył do Włoch, gdzie było w czem mącić
i czem się pożywić. Pojawił się zaraz w Rzymie, wnet
po wyjeździe Dąbrowskiego, znów urzędownie jako szuler, a podobno z jakimś poufnym komisem paryskim,
może rosyjsko-neapolitańskim. Trafił do Grabowskiego
i Jabłonowskiego; wtarł się do Macdonaldai przez niego
narzucony był Kniaziewiczowi na oficera nadliczbowego
legii. W wybuchłej kampanii neapolitańskiej bił się
żwawo; głównie przecie był zajęty „oświecaniem mieszkańców", jak nazywał palenie wsi i miasteczek, a zwła-
szcza rabunkiem na wielką skalę. Wnet spiknął się
w tych pracacli grabieżczych z faworytami samego wodza naczelnego, z głównym jego doradcą, eksmisyonarzem i ekskonwencyonistą, głębokim, machiawelskim hultajern, Bassalem, i przez niego pozyskał zaufanie i protekcyę Championneta. Podszywając się pod służbę francuską, jako romansownej pamięci generał Lodoiska",
odtąd stale do najdraźliwszych zakulisowych przykładał
się robót, wojskowych, politycznych, a zwłaszcza najulubieńszych sobie, finansowych. Sprawiał się z nich
gracko, choć były to roboty, bez wyjątku pachnące kryminałem i szubienicą; aż wreszcie wygarnięty z nich zostanie nieborak twardą dłonią Bonapartego.
Ale z wyjątkiem Chadzkiewicza, którego rzadkie
talenty trafnie chciał zaraz rozstrzelaniem nagrodzić
Kniaziewicz, Polacy legioniści, tęgo wojskową swoją pełniąc powinność, a czujnie narodowego strzegąc honoru,
jak przedtem w Lombardyi i Rzymie, tak teraz w Neapolu trzymali się zdała od rozgrywających się dokoła
intryg i rozbojów. „My obadwaj z Kniazie wiczem mówił Dąbrowski— mamy jeszcze czyste ręce i zachowamy je. Nasi oficerowie i żołnierze też dobrze się sprawują". Na tym punkcie nie znał on żartów. Surowym
rozkazem dziennym zapowiadał rozstrzelanie za każdy
rabunek. Po wzięciu Gaety, nakazał ścisłą rewizyę osobistą żołnierzy. W mantelzakach francuskich znalazł
kielichy kościelne, monstrancye i dukaty; w polskich conajwyżei świśnięty połeć słoniny i ciepłą kołdrę; a na
to patrzeć musiał przez palce, gdyż po rozdrapaniu magazynów neapolitańskich przez wielkich złodziejów sztabowych francuskich, nie było ani co zjeść, ani czem się
okryć. Tymczasem, po łatwym spacerze zwycięskim do
Neapolu, dopiero prawdziwe zaczynały się trudności.
Na tyłach armii wybuchło powstanie pogranicznych górali, t. zw. Scarpetti grożące przecięciem komunikacji
z Rzymem. Dla stłumienia go otrzymał Dąbrowski od
Championneta dowództwo dywizyi nad Gariglianem, złożonej, oprócz legii, z dwóch półbrygad i artyleryi francuskiej. Niełatwe miał zadanie z tą krwawą walką podjazdową. Ku największej swej ^boleści i męce", stracił
w niej zaraz na wstępie nieodżałowanego Eliasza Tremona, wielu innych też oficerów, jednego z nich, porucznika Zelewskiego, spalonego żywcem przez bandytów.
Dawał sobie przecie radę Dąbrowski, lecz głównie przy
pomocy własnych swych legionistów. ^Francuski żołnierz, — donosił Wielhorskiemu — który wraz z nami walczy, powiada: „To dzielne zuchy ci Polacy, nawet chłopów się nie strachają", gdyż trzeba wiedzieć, że Fran-
cuzi baurów się boją". Nie przepominał zresztą po swojemu o tuczeniu, rozwinięciu legii. Wynalazł w armii
neapolitańskiej, śród niewolników i dezerterów, mnóstwo
Polaków, zabłąkanych aż tak daleko, bądź ze służby austryackiej, piemonckiej czy hiszpańskiej, bądź też nawet,
rzecz ledwo do wiary, z trzymanych przez króla Ferdynanda pułków macedońskich oraz dostarczanych mu od
Porty posiłków albańskich. W istocie, aż do służby tureckiej i neapolitańskiej dostało się sporo biedaków polskich. Dostali się tam naprzód jeszcze z kawaleryi narodowej dywizyi ukraińskiej, skąd po drugim podziale
zbiegano przed zabraniem w sołdaty przez Katarzynę;
potem z rozbitków armii insurekcyjnej Kościuszki; wreszcie z ofiar konfederacyi wołoskiej. Wszystko to teraz,
ile tylko się dało. Dąbrowski w Neapolu, jak przedtem
w Medyolanie, porządnie rekrutował i wcielał do legii,
do nowych kompanii grenadyersko-strzeleckich. Co więcej, mógł nareszcie urzeczywistnić myśl dawną stworzenia jazdy legionowej, zachęcony zwłaszcza odnalezieniem
tu szczętów dawnej kawaleryi narodowej. Użył do tego
rotmistrzów Brzechffy i Przyszychowskiego. Użył też
dobrego kawalerzysty, pułkownika Berka Joselowicza,
którego już w Rzymie serdecznie do legii przygarnął.
Przy pomocy sprytnego tego rzeczoznawcy, zdobył kilkaset koni z rasowej stadniny królewskiej pod Casertą.
Sformował też wnet dwa piękne szwadrony, w trzysta
jeźdców ułańskich, pod generałem kościuszkowskim Karwowskim, ubranych na wzór kawaleryi narodowej polskiej. Uzyskał nadto od Championneta pozwolenie na artyleryę konną polską, zresztą również jak i względem jazdy, pod zastrzeżeniem aprobaty Jouberta i Cyzalpiny.
Coprawda stamtąd to, z Włoch północnych, fatalne tymczasem od Wielhorskiego przychodziły relacye o dalszej
nieżyczliwości rządu cyzalpińskiego. Donosił stamtąd Dąbrowskiemu rozżalony Wielhorski o formalnych nawet
uchwałach rządowych, kasujących artyleryę polską, narzucających kokardę cyzalpińską, a wstrzymanych jedynie
dzięki oporowi zacnego Jouberta. Ale zarazem donosił
o wielkich tam przygotowaniach francuskich do mającej
wybuchnąć lada chwila wojny z cesarzem. Zapalił się
Dąbrowski tym ostatnim mianowicie widokiem. Nie wątpił o zwycięstwie Francuzów i już widział ich maszerujących znów na Wiedeń. Postanowił zaś tym razem nie
pozostać już w tyle, leczbić się wprost za sprawę polską,
„z wrogiem ojczyzny naszej, nie ze skarpettami". Marzył znowuż o złączeniu obu legii, a bodaj nawet o nagleni z niemi „bryknięciu" na Raguzę i Węgry do Galicyi, o wyprzedzeniu prawego skrzydła armii włosko-
francuskiej przez śmiałą dywersyę na własną rękę. Je-
dnocześnie, celem zabezpieczenia i rozszerzenia organizacyi legionowej, ułożył wyprawić umyślnego do Paryża wysłańca. Wybrał w tym celu Kniaziewicza, do którego zresztą temi czasy osobiście nieco ochłódł, odkąd
ten za świetne swe czyny bojowe magrodzony został
przez Championneta stopniem francuskiego generała brygady. Na jego miejsce pragnął Dąbrowski szefostwo legii przekazać zaufanemu, choć nierównie mniej wybitnemu Chamandowi. Posłał tedy w końcu stycznia 1799 r. z tą propozycyą samego Kniaziewicza do kwatery głównej
do Neapolu. Tam podówczas gwałtowne trwały zatargi między wodzem naczelnym Championnetem, a naczelnym agentem politycznym Dyrektoryatu, komisarzem Faipoultem.
Ten ostatni, wyszkolony przez Bonapartego, wyborny administrator, protestował stanowczo przeciw sztabowej orgii
grabieżczej, za co też temi właśnie dniami został pozbawiony urzędu przez Cłiampionneta i sromotnie przepędzony z armii. Championnet, mocno już naraziwszy się swemu rządowi samowolnem ogłoszeniem Republiki
partenopejskiej, a przewidując, jakie wrażenie ta nowa
samowola wywoła w Paryżu, pragnął złagodzić je wagą
swych zwycięstw i widokiem trofeów. Lecz posłać z niemi nikogo ze swoich, bez wyjątku skompromitowanych
sztabowców, nie mógł, ani też żadnego z ludzi Macdonalda nie chciał. Tak więc nietylko chętnie udzielił zgody na misyę paryską czystego i lojalnego Kniaziewicza,
lecz nadto z własnego natchnienia powierzył mu od siebie zaszczytne poselstwo, .zawiezienie Dyrektoryatowi
35 wspaniałych, zdobytych na Neapolitańczykach, sztandarów. Z taką ekspedycyą podwójną, od legii i od armii,
Kniaziewicz, w towarzystwie Kosseckiego, Drzewieckiego i młodego Dąbrowskiego, w początku lutego 1799 r.,
wyjechał na Rzym i Medyolan do Paryża.
Zanim jeszcze Kniaziewicz przybył na miejsce przeznaczenia, nastąpił upadek Championneta, który rozkazem Dyrektoryatu odwołany, a następnie nawet uwię-
ziony i pod sąd oddany został. Już w końcu lutego musiał on zdać dowództwo armii neapolitańskiej czyhającemu na sukcesyę po nim Macdonaldowi. Równocześnie
dowództwo armii włoskiej otrzymał, po odwołanym Joubercie, stary i schorowany Scherer, zastąpiony w ministeryum wojny przez generała Mileta. Dyrektoryat, usuwając wodzów „jakobińskich", i to tak wybitnych, bojowych, Championneta, wsławionego świeżem zwycięstwem,
Jouberta, pełnego inicyatywy i ognia, bardzo dziwnie jakoś sposobił się do wojny. Podejrzliwsi postrzegacze uważali nawet, że sposobił się rozmyślnie do porażki, w myśl intryg koalicyjno-restauracyjnych, będących istotnie temi czasy gorączkowo przy robocie w Paryżu. Zresztą w rządzie dyrektoryalnym, zaplątanym we własnej dwulicowości i krętactwie bezdennem, z drugiej znów strony niecałkiem jeszcze pozbywano się złudzeń,
iż przecież może nie dojdzie do wojny powszechnej, ku
której od Campoformia pchano bezustanku, a przed
którą teraz poczynano się wzdrygać. Oddawano się
w ostatniej już godzinie szczególniejszym zwłaszcza
złudzeniom względem Rosyi. Jeszcze w lutym 1799 r.,
członek Instytutu francuskiego i Rady Pięciuset, były
konwencyonista, zapalony republikant, naśladowca Roussa i oskarżyciel Bonapartego, popularny i brudny pismak Mercier, złożył Reubellowi obszerne „Uwagi o Rosyi i o pobudkach, jakie skłonić powinny Pawła I do
aliansu z* Francyą". Właściwym autorem tego pisma był
niejaki Guttin, używany oddawna przez Dyrektoryat do
rozlicznych tajnych misy i i planów, celem „zrewolucyonizowania" Rosyi. W rzeczy samej, znał on dobrze tameczne stosunki, ludzi i język, gdyż służył przedtem na
dworze Katarzyny w Petersburgu, potem zaś najpewniej
służył na dwie strony i był tajnym agentem rosyjskim
w Paryżu. Próbował on też dla odmiany, obok projektów zbuntowania kozaków czarnomorskich lub urządzenia rewolucyi pałacowej nad Newą, występować w sposobnej porze z projektami zgody i przyjaźni francusko-
rosyjskiej, w stylu przedrewolucyjnej polityki wersalskiej, pod hasłem dokonania do spółki rozbioru Porty
albo nawet odbudowania Polski pod berłem rosyjskiem.
Istotnie, przed trzema już laty, zaraz w początkach Dyrektoryatu, Guttin z podobną do rządu zgłaszał się ofertą. Owóż powracał on do niej obecnie w memoryale niniejszym. Wykazywał wymownie uderzającą wspólność
interesów francusko-rosyjskich i rozwijał sposoby zawarcia przymierza między Republiką a Pawłem, za ceną podziału Turcyi oraz oddania carowi całej Polski dla W. Księcia Konstantego, jako króla polskiego. To wystąpienie Merciera i Guttina, ciekawy odgłos uprzedniej do Pawła odezwy Lałiarpa, inspirowanej przez Talley-
randa, a ciekawa też zapowiedź późniejszego ku Rosy i
nawrotu Bonapartego, było w chwili obecnej znamiennem świadectwem dziwnych ułud a raczej tumanień politycznych paryskich.
W tej samej właśnie chwili Rosya stawała na czele koalicyi i podawała hasło -wojenne. W połowie lutego 1799 r. doszło w Petersburgu ostateczne porozumienie ofensywne austro-rosyjskie, pod znakiem zaręczyn
przybyłego tam palatyna Józefa z W. Księżną Aleksandrą. Korpus 20 tysięczny rosyjski generała Rosenberga,
wprowadzony już od końca r. z. z Brześcia przez Galicyę do kwater zimowych nad Dunajem, obecnie skierowany został wprost na linię operacyjną włoską i wsparty przez 10 tysięcy Rosyan generała Rehbindera. Drugi
korpus 25 tysięczny, pod generałem Korsakowem, miał
pomaszerować na linię nadreńsko-szwajcarską, a trzeci,
pod generałem Hermannem, popłynąć do Holandyi. Na wyraźne życzenie Hofburgu, do głównej we Włoszech rozprawy wojennej ofiarował Paweł Austryakom najsłynniejszego
swego wodza, pogromcę Turków i Polaków, starego
feldmarszałka Suworowa, a nawet przydał mu W. Księcia Konstantego dla uświetnienia pogromu Francuzów.
Już w początku marca Suworow, dotychczas w niełasce
carskiej, sprowadzony spiesznie do Petersburga, udał się
stąd do Wiednia i na plac boju do Włoch. Paweł zabierał się do rzeczy odrazu na wielką skalę militarno-polityczną. Występował jako opatrznościowy obrońca tronu
i ołtarza, protektor Habsburgów, Bourbonów i papieża,
głowa świętej krucyaty przeciw Francyi rewolucyjnej
oraz wszelakim sprzymierzonym z nią duchom bunto-
wniczym, a nienajmniej też buntownikom legionowym
polskim. Szeroką dłonią dobroczynną sięgał okólnie, od
Stambułu i Neapolu, aż do Londynu i Hagi. Wyprawiał
na Zachód wysztyftowany przez siebie na Wołyniu
i Podolu korpus emigrancki francuski. Układał się z gościem swoim mitawskim, Ludwikiem XVni, względem
nowego powstania w Wandei, popartego przez ekspedycyę rosyjską, mającą wylądować w Holandyi. Wydawał
zarazem zarządzenia względem poruszenia sprężyn spiskowych w Paryżu, użycia generała Pichegru, zbiegłego
do Anglii, przekupienia samego Barrasa, pozyskania
jednej z armii francuskich, „która z republikańskiej zsimieniłaby się na rojalistyczną". Pod takiem, idącem
z Petersburga, potężnem tchnieniem ożywczem, podniosły głowę w Paryżu wszelkie ciemne żywioły rozkładu
i zdrady. Poczuła Francya po raz pierwszy na własnym
karku dalekosiężne twarde wpływy' rosyjskie. Ujrzała
groźbę klęskową najazdu i rozszarpania, ciśniętą jej
przed kilku laty zdała od Katarzyny, a zbliżającą się
teraz z ręki Pawła, zanim dopełnioną zostanie z ręki
Aleksandra.
Zwycięska dotychczas Republika do nowej, cięższej
od wszystkich poprzednich rozprawy wojennej wstępowała dziwnie nieprzygotowana, jakgdyby z rozmysłu
przez własnych swych rządców wydawana na pobicie.
W chwili wybuchu niniejszej drugiej wojny koalicyjnej,
mieli Francuziw polu ogółem około 170 tysięcy ludzi, rozrzuconych od ujścia Renu aż do stóp Wezuwiusza. Tymczasem sami tylko Austryacy mieli teraz do rozporzą-
dzenia przeszło 250 tysięcy ludzi, do czego już dochodziło 30 tysięcy a wnet drugie tyle Rosyan. Rozpoczęły się w marcu 1799 r. kroki wojenne pod najniepomyślniejszą dla Francyi wróżbą. Na terenie bojowym niemieckim armia francuska pod generałem Jourdanem rozbita została przez przeważne siły austryackie pod arcyksięciem Karolem i wyparta za Ren. Równocześnie
gorszy jeszcze obrót przybrały wypadki na terenie włoskim. Stała tu armia austryacka, licząca przeszło 90 tysięcy
ludzi, pod feldcecłimistrzem Krayem, w zastępstwie wodza naczelnego Melasa, prócz 48 tys., trzymanych w odwodzie pod Bellegardem w Tyrolu, oraz 30 tysięcy nadciągających Rosyan. Naprzeciw tej potęgi Francuzi mieli
rzeczywiście pod bronią w armii włoskiej Scherera, wystawionej na pierwsze natarcie, 47 tysięcy ludzi, zaś w armii
neapolitańskiej Macdonalda, oddalonej jeszcze o całą długość półwyspu, 25 tysięcy ludzi. Te ostatnie mianowicie
liczby rzeczywiste zbrojności francuskiej we Włoszech
mieściły się w sytuacyi poufnej, udzielonej przez Scherera w końcu lutego swemu następcy w ministeryum
wojny, Miletowi. Owóż ten arcyważny, arcytajny raport sytuacyjny, sposobem wielce znamiennym dla ówczesnych stosunków paryskich, wykradziony został niezwłocznie z tamecznych biur ministeryalnych, dostarczony do Berlina Paninowi, a przez niego podany do wiadomości Pawła oraz Suworowa. Była to dobra próbka
wytrawnej sztuki wywiadowczej rosyjskiej. Zresztą Suworow i nadal, przez cały czas tej wojny, o swych przeciwnikach francuskich nadzwyczaj dokładnie był informowany. W połowie marca, stary nieporadny Scherer
przybył do Medyolanu, objął komendę naczelną, założył
kwaterę główną w Mantui. W poczuciu własnej słabości
przybrał on sobie do pomocy generała Moreau. Ten
ostatni bowiem, też zbyt zdolny, jak Joubert i Championnet, popadłszy w niełaskę rządową, zdegradowany
był na inspektora armii włoskiej i teraz miał dowództwo drugorzędne nad śordkowym jej korpusem. W takich to warunkach, pod każdym względem opłakanych, wypadło otworzyć kampanię.
Do nieszczęsnej tej kampanii z największym zapa-
łem gotowała się zostawiona w Cyzalpinie legia druga
polska. Niewiele tam wiedziano o niepocieszających
istotnych auspicyach wojennych. Pamiętano wielkie
zwycięstwa Bonapartego i wierzono w gwiazdę francuską. Z uniesieniem witano nadeszła nareszcie chwilę
upragnioną zmierzenia się z rozbiorcami ojczyzny, pomszczenia jej i wskrzeszenia z bronią w ręku. Godebski
w Dekadzie legionów^ wydawanej przez siebie w Mantui,
rozpisywanej ręcznie w niewielu egzemplarzach i czytywanej na głos legionistom przy rozkazach dziennych,
zagrzewał umysły do bliskiego już boju. Podawał on tu
wiadomości pomyślne, czerpane przeważnie z dzienników
paryskich albo gazetki breściańskiej lub lugańskiej, a niestety z reguły bardzo dalekie od smutnej rzeczywistości.
Ta rzeczywistość niebawem ujawnić się miała w całej
zgrozie, skoro Scherer, przekroczywszy Mincio i Adygę,
rozpoczął, pod koniec marca 1799 r., operacye zaczepne
przeciw Austryakom w kierunku Verony. Już w pierwszem zderzeniu, nieporządnych walkach od
Pastrenga do Legnaga, pomimo częściowych powodzeń, okazały się ciężkie błędy francuskiego dowództwa i znaczna sił
niewspółmierność, co zaraz dotkliwemi stratami okupiła legia. Biły się tu trzy bataliony polskie, każdy z osobna, rozdzielone między obadwa skrzydła i centrum armii francuskiej,
gdyż niecałkiem jeszcze im dowierzano, jako byłym jeńcom
i dezerterom austryackim. Biły się zapamiętale w tej najpierwszej próbie ogniowej przeciw wojskom cesarskim,
skąd tak niedawno same były wyszły, a gdzie niestety
i teraz sporo było rodaków, zwłaszcza w walczących tu
pułkach kawaleryjskich austryackich. Zdobyły sobie
niepodzielne uznanie starego żołnierza francuskiego. Okazały równą mu, nawet wytrzymalszą, podcinaną gniewem
narodowym, waleczność. Ale zostały zdziesiątkowane.
Zwłaszcza batalion pierwszy, pod szefem legii Rymkiewiczem, wciągnięty w porażkę prawego skrzydła francuskiego pod Legnagem, doznał fatalnych skutków
„chaosu" i „szczytu nieporządku", ''panującego w komendzie naczelnej. Szczęśliwiej natomiast powodziło się Wielhorskiemu, który, mając przy sobie batalion drugi, dowodził na le^em skrzydle brygadą francuską. Ogółem straciła legia tego dnia przeszło 750 ludzi, jedną czwartą całego
swego stanu czynnego. Po dniach dziesięciu, 5 kwietnia
1799 r., nastąpiło pod Magnanem ponowne uderzenie zaczepne armii francuskiej na wyruszającego z Verony Kraya.
Zakończyło się ono fatalnie, zupełną przegraną Francuzów
i odwrotem na całej linii poza Mincio i Addę. W nieszczęśliwej tej bitwie, z równą sprawiając się dzielnością,
straciła legia przeszło tysiąc ludzi w zabitych, rannych
i wziętych do niewoli, a zaraz za dezercyę pędzonych
przez rózgi austryackie. Tutaj też, pod upamiętnioną
zgonem Liberadzkiego Veroną, straciła Rymkiewicza.
Ranny dwukrotnie, śmiertelnie trafiony kulą karabinową w pachwinę, był on przez Moreau na placu boju mianowany generałem brygady francuskim. Lecz już po dwóch dniach, przeniesiony do szpitala w Medyolanie,
skonał, śród śroższych, niż fizyczne, cierpień duszy.
Zgnębiony poczuciem przegranej, umierał z powtarzaną
w agonii skargą bolesną: „Czemu nie było mi sądzonem
na swojej zginąć ziemi". Nawet ostatniej posługi oddać
mu nie mogli rodacy; zostawić musieli ciało w ręku nieprzyj acielskiem.
Nie wetowały takiej straty próżne pochwały Dyrektoryatu paryskiego, w osobnem piśmie dziękczynnem do legii.
Objął nad nią po Rymkiewiczu komendę Wielhorski. Zostały z niej szczątki, około jednej trzeciej, tysiąc zaledwo ludzi. Przyrzekł wprawdzie Wielhorskiemu Scherer złączenie tych szczątków z przywoływaną już z południa
legią pierwszą. Lecz nie dotrzymując słowa, sam do
spiesznego zabierając się odwrotu, przeznaczył niedobitków legii drugiej na załogę do Mantui, na posterunek stracony i nieuniknioną zagładę. W rzeczy samej, już
waliło się w gruzy panowanie francuskie we Włoszech.
Waliła się Cyzalpina, opróżniona przez Francuzów, zalewana przez wojska austro-rosyjskie. Dyrektoryat i izby
medyolańskie ratowały się ucieczką do Szwajcaryi i Francyi. Powracał do Lombardyi rządy liabsburskie. Zaczynał się okres feralny „trzynastu miesięcy" (łredicimesi)frestauracyi panowania cesarskiego i okrutnego odwetu za minioną jak sen, krótką dobę republikańską.
Zarazem, w połowie kwietnia 1799 r., przybył do
Verony Suworow. Wódz niepospolity, największy, jakiego wydała Rosy a, „z duszą a bez głowy wielkiego generała", wedle sądu o nim Bonapartego, sam natomiast
z zachwytem odzywał się on o Bonapartem, za srogie cięgi,
zadane przezeń nienawistnym sobie w gruncie Austryakom. Teraz zjawiał się po nim na ziemi włoskiej, aby pospołu z Austryą zetrzeć ostatnie ślady bonapartowych czynów. Nadawał się do tego Suworow, jak nikt inny. Bożyszcze swych wojsk, umiał, jąk nikt inny, rozpalać i wyzyskiwać do ostateczności ślepe, bezmyślne, karne bohaterstwo rosyjskiego żołnierza. Bezwzględny, śmiały, czujny,
szybki, chytrość głęboką pod błazeńskim kryjąc pozorem,
pełen niepożytej jeszcze energii, choć starością i brzydką
nękany chorobą, żądny wciąż sławy dla siebie i rosyjskiego imienia, po raz pierwszy zanosił on zbrojną pięść
rosyjską aż tak daleko, do kolebki kultury zachodniej.
Tym czynem swoim zaczepnym, dziwaczną swoją po Bonaparcie zjawą na tle klasycznego świata, wcielił, jak
nikt inny, biegunową Wschodu a . Zachodu antytezę,
skąd z kolei spłynie nawrót obronny przeciw Rosyi, podjęty przez pierworodnego syna łacińskiej kultury, Napoleona. Suworow, natychmiast po przybyciu, podjął energiczne, na swój sposób, uderzenie offensywne. Kozbił
pod Cassanem armię francuską, dowodzoną obecnie, po
odwołaniu Scherera, przez Moreau. Przed wziętym do
niewoli Serurierem prawił już o inwazyi do Francyi, o marszu na Paryż. Jednocześnie, w końcu kwietnia,
nastąpiło w Rastadzie tragiczne, niebywałe w stosunkach
międzynarodowych, zamknięcie przewlekanej dotychczas
fikcyi kongresowej, przez wymordowanie pełnomocników
francuskich. Republika francuska zachwiała się w posadach. Zagrożona była wewnątrz wybuchłem ponownie
powstaniem szuańsko - wandejskiem. Była naciskana zewnątrz zwycięskim naporem koalicyjnym, na całej linii
Renu od Holandyi aż do Szwaj caryi. Szczególnie zaś pognębiona i narażona była od strony traconych Włoch. Tutaj, w sam dzień rastadzkiego mordu, padł Medyolan,
zagarnięty zniiatającą wszystko przed sobą offensywą
suworowowską. Tegoż dnia, w niedzielę wielkanocną rosyjską, odbył stary Scyta wjazd tryumfalny do langobardzkiej stolicy. Witany był uroczyście przed bramą miasta przez deputacyę obywatelską z arcybiskupem na czele, jako zbawca od francuskiego jarzma. Wśród bicia
dzwonów i entuzyastycznych okrzyków pospólstwa, wjeżdżał do Medyolanu Suworow, na koniu kozackim, cały
w. bieli, w otwartej koszuli, podwiniętych płóciennych
szarawarach, szerokich krótkich butach na gołych nogach, przeżegnywając się ciągle i naprzemiany błogosławiąc cisnące się ku niemu tłumy szerokim znakiem
greckiego krzyża, czynionym bezustanku ręką praw
z której zwieszał się nahaj.

Raptownie odtąd szły po sobie dalsze postępy austrorosyjskie, pomimo rodzących się już w skrytości ostrych
obustronnych tarć sprzymierzeńczych. Moreau zepchnięty został aż na Rivierę. Cała północna połać Włoch,
od granic weneckich aż do Piemontu i Liguryi, dostała
się w ręce koalicyjne. Padły wszystkie niemal znajdujące się tutaj twierdze francuskie. Już tylko z ledwością trzymała się obtoczona zewsząd najściślej Mantua, gdzie w beznadziejnej obronie trawiła się zamknięta,
okaleczona legia druga polska.

Dąbrowski tymczasem, po odjeździe Kniaziewicza do Paryża, ucierał się nad Gariglianem z powstańcami
neapolitańskimi, ze scarpettami, kontrabaiidzistami, brygantami, baurami, chłopstwem licznem i dzikiem, prowadzonem przez takich, jak sławny Fra Diavolo, partyzantów śmiałych i krwiożerczych. Codzienne męczące te
walki przybierały postać coraz poważniejszą i zaciętszą,
w miarę jak poczynały dobiegać już tutaj pierwsze z północy podmucliy buj'zy koalicyjnej. Trapił się tem Dąbrowski, ale i radował w duszy, gdyż w wielkiej wojnie z koalicyą pokładał wszak jedyne właściwe widoki
ca,łej imprezy legionowej. Tembardziej przecie spieszno
mu było z zaklętego kalabryjskiego kąta wydostać się
z legią swoją na północ, do wspólnych z legią drugą
działań na głównym terenie wojennym. O zwycięstwie
Francuzów nad Austryakami ani wątpił. Trząsł się tylko
na myśl, iż ono może przyjdzie znów zaprędko, i że sam
mógłby znów spóźnić się do wzięcia czynnego w niem
udziału z bronią legionową dla dobra Polski. Wtem,
pod koniec marca 1799 r., odebrał od Wielhorskiego
z Mantui wiadomość pewną o objęciu dowództwa przez
Scherera i niezwłocznem rozpoczęciu kroków wojennych.
Nie było chwili do stracenia. Ale rzeczą dość było
drażliwą wypraszać się wprost z pod komendy niezbyt
zresztą życzliwego Macdonalda, który w szczególności
źle był usposobiony dla Dąbrowskiego osobiście, mając
go za stronnika Bruna, Jouberta, Championneta, swych
rywalów wojskowych i politycznych. Wysłał tedy Dąbrowski natychmiast do głównej kwatery armii włoskiej
w Mantui wiernego Wybickiego, który przybył za nim
z Medyolanu na neapolitańską wyprawę, oraz adjutanta
swego Zawadzkiego. Powierzył im naglącą do Scherera
prośbę o odwołanie do siebie legii pierwszej, celem użycia całego korpusu polskiego na prawem skrzydle armii,
dla samodzielnej dywersyi zaczepnej i przedarcia się
przez Węgry do Galicyi. Nakazywał wysłańcom „pośpiech jaknajwiększy, pod osobistą odpowiedzialnością". Jednocześnie próbował przygotowywać w tym sensie
Macdonalda i czynił stosowne zarządzenia w legii i zakładach jej ankońskim i rzymskim. Kilka tygodni w niespokojnem minęło oczekiwaniu. Frasował się już Dąbrowski, czyli jeno na czas „otrzymamy rozkaz złączenia się z armią włoską, zanim ona podstąpi pod Wiedeń". Nieborak mierzył wciąż rzeczy na miarę Bonapartego.
Naraz zaczęły do Neapolu dochodzić głuche odgłosy klęsk lombardzkich, aż wreszcie w drugiej połowie
kwietnia z hiobową wieścią powrócił Zawadzki. Trafił
on z Wybickim do Mantui nazajutrz po porażce pod Magnanem, kiedy armia francuska zabierała się do odwrotu a rząd cyzalpiński do ucieczki. Biedny Wybicki, zdjęty rozpaczą i przerażeniem, schronił się aż pod Genewę.
Zawadzki, śpiesząc z powrotem, przywoził wprawdzie
Dąbrowskiemu upragniony rozkaz marszu dla połączenia
się z armią włoską^ przecie nie w spodziewanym kierunku północno-wschodnim lecz zachodnim, przez Rzym,
Sienę, Florencyę. A przywoził zarazem okrutną wiadomość o sromotnem pobiciu Francuzów, o śmierci Rymkiewicza, o zniszczeniu dwóch trzecich jego legii i zamknięciu okrwawionych jej ostatków, pospołu z batalionem artyleryi, na stracenie doszczętne w murach
Mantui. Jęknął draśnięty w samo serce Dąbrowski na
widok znikłej nagle jednej mozolnych prac swoich połowy, albo raczej i więcej, bo wraz z drogocenną artyleryą polską. Ale się wnet opamiętał i przedsięwziął
z pozostałą czynić połową, co był zamierzał z całością.
Niełatwo jeszcze przyszło wydobyć od Macdonalda pozwolenie ostateczne na odmarsz. Jeszcze dni parę czekać wypadło na zluzowanie na zajmowanych posterunkach przez oddziały francuskie. Nakoniec, pod koniec
kwietnia 1799 r., można było wyruszyć w pochód powrotny, na walną rozprawę wojenną. Droga trudna, niebezpieczna wiodła teraz wstecz
przez całe Włochy, już wszędy burzone, podkopywane,
podnoszone na nogi przez koalicyę i duchowieństwo,
przez pomstę za ciemięstwa francuskie, przez szerzący
się pogłos francuskich porażek. Wzdłuż przez wszystką
przebogatą, przepiękną krainę italską, ku której od wieków pożądliwe obce parły plemiona, którą teraz wydzierali sobie gallijscy i germańscy najeźdźcy, piął się
w górę z powrotem lechicki hufiec sierocy, rządzony
jedną tylko myślą, jak od tych cudzoziemskich świetności i blasków do swojej wyzwolonej trafić ziemi szarej, głodny nie zdobyczy, nie panowania, lecz własnej swobodnej ojczyzny. Legia w wybornym była stanie. Z półrocznej kampanii neapolitańskiej wracała liczniejsza i tęższa. Składała się z pięciu batalionów piechoty i dwóch szwadronów jazdy. Miała w szeregu blisko półczwarta tysiąca
ludzi. Była porządnie uzbrojona, nieźle przyodziana;
otrzymała w drodze brakujące mundury. Szła znów
w cudną południową wiosnę, rzeźko, sprawnie, z animuszem dobrym. Szła wszak na północ, zawszeć bliżej,
niż dalej domu. Kapela z czterdziestki muzykantów,
w kurtkach karmazynowych, skocznego legionowego
przygrywała mazurka: „marsz, marsz Dąbrowski, do Polski z ziemi włoskiej". A Dąbrowski z ciężkiem słuchał
i prowadził sercem. Wiedział już dobrze, i on, i jego
oficerowie, jak stały rzeczy. Wiedzis^, że prowadzi
nie do Polski, lecz do pobitych Francuzów, na zwycięskich Austryaków i Rosyan, że może prowadzi na rzeź. Ale wiedział też, i on, i oficerowie szlachta, że
w nich i w tym powierzonym im zbrojnym ludzie był
jedyny jeszcze ostały złom oręża wielkiej Rzpltej, był
promień starożytnej mocy i zadatek odrodzenia narodu.
Tedy należało podtrzymać ducha żołnierza i nieść wysoko imię polskie.
Pod Terraciną wychylała się legia z cieśnin górskich Kalabryi na równinę pontyńską, w wojenną już
strefę, w obręby zagrożonej już Republiki rzymskiej.
Kroczyła odtąd zwartą kolumną, w pełnym szyku bojowym. Tutaj, z kwatery sztabowej w Mezy, w rozkazie dziennym do generał-marszu ze świtem, wydał
Dąbrowski pierwsze hasło dla całej legii: „Wolność,
Warszawa, Wanda". Nazajutrz, w Cisternie, wyszło
hasło: „Kraków, Karność, Kościuszko". Trzeciego dnia,
w Gensanie: j,Polak, Poczciwość, Patryotyzm". Dnia następnego: „Szczęsny, Szelma, Szubienica". Był to właśnie Trzeci maja 1799 r., i znów, jak równo przed rokiem,
wstępowała legia do Rzymu. Wchodziła przez bramę
Lateraneńską, w paradzie, „w pełnym blasku": pułk lansyerów z trębaczami na czele, dalej sztab na białych
koniach, batalion grenadyerów, trzy bataliony fizylierów, batalion strzelców. Dziwowali się Rzymianie postawie dzielnej, większej niż przedtem liczbie i nowej
jeździe legionowej; a choć wrogo już nastrojeni, wstrzymać się nie mogli od wiwatów i oklasków. Po dwudniowym ledwo spoczynku, ruszono z Rzymu dalej, pod hasłem: „Męstwo, Miecz, Mieczy sław".
Zamiast na Sienę, zboczono nieco na Perugię, dokąd troskliwy Chamand sprowadził z ankońskiego zakładu pociąg ubiorczy, i gdzie do reszty ubrała się legia. Ale przez to odchylenie, pod kątem niebezpiecznym
wstępowano do Toskanii. Dopiero co, w marcu, byli
opanowali ją Francuzi, przepędziwszy W. Księcia Ferdynanda III, a oto już od początku maja cały kraj był z tej
strony w powstaniu. Trzeba było przedzierać się przez
silne oddziały powstańcze, mające działa i instruktorów
austryackich, przez zatarasowane miasta Arezzo i Cortonę. Tutaj też, w marszu, w trudnem przejściu między
górami a jeziorem Trasimeńskiem, w połowie maja, dotkliwe straty poniosła legia, a najdotkliwszą w osobie
zabitego na miejscu kulą, nowego szefa swego, niepospolitego Chamanda. We Florencyi otrzymał Dąbrowski rozkaz spędzenia oddziałów austryackich, grożących już
przecięciem komunikacyi z Genuą, dokąd pod wodzą
Moreau wycofywała się pobita armia włoska. Żwawo
wywiązał się z tego zadania. Wnet oczyścił z nieprzyjaciół wszystkie wyloty apenińskie na Cyzalpinę. Po raz
pierwszy prowadząc tu legię swoją przeciw Austryakom, pokazał Dąbrowski, iż potrafi wybornie dawać im radę.
Już jednak wielka otwierała się kampania. Śladem
legionu polskiego, nadciągnął z całą armią neapolitańską, odwołany oddawna na pomoc włoskiej, ambitny
MaCdonald. Zrazu nienazbyt się śpiesząc, potem znów
nadmiernie on się kwapił, na własną rękę, bez udziału
Moreau, wyprzedzić go w zaszczycie wielkiej wygranej.
Zszedłszy w dolinę Padu dla złączenia się z Moreau,
lecz nie doczekawszy się jego przybycia, Macdonald posunął się aż nad Trebbię. Tutaj, w pozycyi niefortunnej, wsławionej łiannibalowem nad" Rzymianami zwycięstwem, w drugiej połowie czerwca 1799 r., uderzył na
nadbiegłego z armią austro-rosyjską Suworowa, wydał
mu trzydniową batalię i przegrał z kretesem. Siły w tern
miejscu i chwili były niemal równe, około 30 tysięcy
ludzi z każdej strony. Była nawet pierwotnie pewna
raczej przewaga po stronie francuskiej, ale nie było
głowy, i to spowodowało klęskę. Dąbrowski z legią polską umieszczony bił na skrzydle lewem. Ku nieszczęściu swemu i armii, miał on tutaj pod bokiem jazdę francuską pod nie wytrawnym generałem Ruscą. A miał naprzeciw siebie wszystką prawie rosyjską połowę wojsk nieprzyjacielskich. Albowiem
Suworow, powiadomiony wybornie o ruchach i rozłożęniu Francuzów, nawet o stanie czynnym ich batalionów
i kompanii, skupił na prawem swem skrzydle najtęższe
wojska własne. W , szczególności zaś dbając o mściwe
porachunki domowe rosyjskie, o dogodzenie Pawłowi
zgruchotaniem Polaków, zdobywca Pragi osobliwie zawzinał się na nich i swego niegdy w Warszawie więźnia. Dąbrowskiego. Naprzód, pierwszego dnia, 17 czerwca 1799 r.. nad Tidonem, o wiorst kilka przed Trebbią,
tym samym zupełnie manewrem, jak przed dwudziestu
wiekami wódz punicki swych Numidów, wypuścił Suworow kilka pułków kozackich, które Rusce wciągnęły
w pościg za sobą i zasadzkę, co początkiem było bitwy
i klęski. Natychmiast całą awangardę, pod bitnym Gruzinem, ulubieńcem swoim i W. Księżny Katarzyny Pawłówny, generał-majorem Bagrationem, zwalił znienacka na idących z odsieczą legionistów. Wtedy to, po dzielnej lecz daremnej obronie, wykłóty i wzięty został cały
batalion strzelców polskich.

Nazajutrz, nad samą już Trebbią, legia polska, wedle fatalnej dyspozycyi Macdonalda, wystawiona bez
osłony i oparcia na uderzenie atakujących dwóch pełnych dywizyi pieszych rosyjskich, dragonów austryackich i kozaków, w nieskończenie gorszych jeszcze znalazła się opałach. Poddać się musiał odcięty i otoczony
zewsząd cały batalion trzeci, z Forestierem, szefem legii po Chamandzie. Rozbity, wycięty i zabrany został
batalion grenadyerski. Z biedą i stratą znaczną, ledwo
wybrnął okólnie w góry batalion pierwszy. Najsprawniej jeszcze pod Chłopickim, który w tej łaźni okazał
rzadką zdatność bojową, przerżnął się w zamkniętym
czworoboku batalion drugi. Sam Dąbrowski, ranny w rękę, szablą otwierać sobie musiał drogę przez piki kozackie.

Następnego, ostatniego dnia właściwej bitwy trebbiańskiej, znów od rana aż w późną noc, ze zmiennem
szczęściem, lecz już ze świadomością przegranej, walczyły szczątki polskie z ośmieloną sukcesem przewagą
nieprzyjacielską, zawsze w pierwszej linii z Rosyanami
mając do czynienia. Nareszcie, w czwartym jeszcze dniu,
upadające ze znużenia niedobitki legionowe, pod Dąbrowskim, od świtu w walce nad Nura, okrywały w aryergardzie odwrót pobitej, zmniejszonej o połową, armii
francuskiej, odbywający się w największym bezładzie,
podobniejszy do prostej ucieczki.

Co zaś wśród wojennego tego nieszczęścia znowuż
okrutnym, zgrzytliwym było wyrazem bezprzykładnej
narodowej tragedyi polskiej, to ta okoliczność, że podobnie, jak już pod Legnagem i Magnanem, przeciw lego
drugiej, tak w wyższym jeszcze stopniu tutaj, pod Tidonem i Trebbią, przeciw legii pierwszej, podnosiła się
bratobójcza ręka Polaków w służbie nieprzyjacielskiej.
Tak więc, w szarżujących tu austryackich szwadronach
szwoleżersko-dragońskich Karaiczay i Levenehr, nie brakło Polaków; był nawet między nimi brat przyrodni
Sułkowskiego Józefa. A pełno ich było w idących tu
na bagnety batalionach muszkieterskich i jegierskich
rosyjskich. W samym sztabie głównym rosyjskim, na
stanowiskach naczelnych, byli ludzie pochodzenia albo
krwi polskiej. Był tu np. generał dywizyi Powała-
Swiejkowski, który wybitne oddał usługi pod Trebbią
i w ciągu całej obecnej kampanii włoskiej. Był generał-lejtnant Aleksander Szembek, który bił się już przeciw
Polsce pod Zieleńcami i Dubienką, a teraz przybywał
do Włoch, na czele pułku muszkieterskiego nowogrodzkiego. W jednym tylko batalionie muszkieterskim pułku
nizowskiego, biorącym udział wydatny, drugiego i trzeciego dnia bitwy trebbiańskiej, w bagnetowym na legię
polską ataku, mnóstwo polskich było oficerów. Służyli
tu mianowicie dwaj praporszczykowie książęta Lubeccy,
Hieronim i Ksawery, późniejszy znakomity minister skarbu warszawski. W tymże batalionie służyli ze szlachty
polskiej podporucznicy Miłkowski i Wysocki, porucznik Jurgaszko, kapitan Gołębiowski, major Zaremba i inni,
którzy poczęści już dawniej bili się przeciw Polsce pod
Zelwą, Dubienką, Chełmem i przy szturmie Pragi, a teraz, służąc przeciw legionistom, dorabiali się orderów
Anny i Włodzimierza za akcye nad Trebbią i pod Novi.
O dezercyi mowy tu nie było, ani też prawie nie było
stąd niewolnika: bo nie było pogromcy, umiejącego rozwalać armie nieprzyjacielskie i wykrzesywać z nich polski materyał legionowy: nie było Bonapartego.
Przeciwnie, mnóstwo legionistów, powyżej tysiąca,
dostało się tu do niewoli. Położenie ich było okropne.
Niemiłosiernie traktowani byli od zwycięskich Rosyan.
Sam młody W. Książę Konstanty, asystując tutaj kwaterze
głównej Suworowa, choć bynajmniej nie odznaczył się
w tej kampanii animuszem rycerskim, przecie dawał
przykład nienawiści i pogardy dla broni polskiej, którą
kiedyś będzie się szczycił, jako Wódz Naczelny Królestwa Kongresowego. Jeńcy polscy, natychmiast oczywiście, na polu bitwy, rozbierani byli gruntownie przez
kozaków, tak że wielu nawet oficerów w jednej tylko
znalazło się koszuli. Ale najgorszy był los prostych żołnierzy, oddawanych Austryakom i zaraz bez litości katowanych, wedle przepisów krygsrechtu, za zdradę cesarskiego sztandaru.
Naogół, w tej ciężkiej nad Trebbią potrzebie, legia polska pierwsza, jak przedtem druga pod Yeroną,
spełniła swoją powinność. Żołnierz legionowy rodem
z Gralicyi, słysząc tu nasampierw dzikie pogwizdy i wycia napierającego kozactwa, przeraźliwe okrzyki „wieriod, nehoś, Praga, Praga" szturmujących jegrów, nie stropił się, trzymał się twardo i dał się dobrze we znaki zwycięzcom. Nawet zachwianie się batalionu trzeciego, ku zgrozie oficerów, zrozpaczonych „straceniem reputacyi", nie było wszak niczem, w porównaniu z wcześniejszą kapitulacyą całej prawie dywizyi francuskiej
pod walecznym Serurierem, a było tak samo wynikiem nieodbitych ciężkich win komendy naczelnej, nie
wojska.
W rzeczy samej, ani poświęcenie legionistów polskich, ani świetna brawura francuskiego żołnierza nie
zdały się na nic, wobec tych fatalnych, rozkładowych
warunków, śród jakich toczyła się obecnie nierówna walka Republiki z koalicyą. Jakkolwiek w legii polskiej nie
miano należytego pojęcia o właściwych rozmiarach tego
zgubnego u góry rozkładu, sięgającego od kwatery głównej aż do kół rządowych paryskich, to jednak opłakane stąd skutki na własnej odczuwano skórze, a niektóre
też, nadzwyczaj znamienne objawy poczynano własnem
stwierdzać doświadczeniem. Już w czerwcu, będąc w pełnym marszu na bitwę nad Trebbią, uczynił Dąbrowski
zdumiewające odkrycie, iż między dostarczonemi mu dla
legii ładunkami karabinowemi znajdowała się znaczna
bardzo ilość mieszczących wewnątrz kule woskowe. Dawało to aż nadto do myślenia. Było bowiem namacalną
skazówką, jak głęboko wżarła się zdrada, gdyż fabrykacya podobnych ładunków była rzeczą dość skomplikowaną, wymagającą czasu i uprzedniego porozumienia. Zadziwiony był również Dąbrowski zupełnem zaniedbaniem
służby wywiadowczej ze strony francuskiej, niemożnością dostania porządnych przewodników i szpiegów, w obliczu świetnie informowanego nieprzyjaciela. Zadziwiony był bardziej jeszcze niesnaskami generalicyi, nieporządkiem w sztabie głównym, brakiem planu i najniezbędniejszych środków ostrożności, tuż przed oczekiwaną co chwila batalią. Po złączeniu się w Reggio z armią Macdonalda, na kilka dni przed Trebbią, uderzony
był „panującym. nieładem tak wielkim, że nikt nie wiedział czego się trzymać". W ciągu pierwszego dnia bitwy był świadkiem takiego w armii „zamieszania, iż trudno było przywrócić porządek". Kiedy zaś drugiego
4nia, wobec zwalającej się na legię przewagi, żądał na
gwałt pomocy od Macdonalda, zostawiono go na łasce losu, albowiem poprostu „armia nie była przygotowaną
do boju" (Tarmee n'etait pas preparee poiir se hattrej. To
proste orzeczenie, w poufnym raporcie Dąbrowskiego
o Trebbii, przeznaczonym dla władz francuskich, a przeto z konieczności wstrzemięźliwym w swej stylizacyi,
było nietylko gorzką skargą, lecz bezwzględnem potępieniem zbrodniczego niedołęstwa komendy naczelnej
wogóle, a Macdonalda w szczególności. Zaś nierównie
dobitniej jeszcze istotne przyczyny klęski napiętnowane
zostały bez żadnych obsłonek w prywatnym opisie tej
bitwy przez jednego z uczestniczących w niej oficerów
legionowych. „Nieprzyjaźń wzajemna, niezgoda i bezgraniczna zawiść, — są słowa kapitana Tomaszewskiego —
opanowała umysły wszystkich generałów francuskich...
Honor, sława, zbawienie całej armii, dobro sprawy pu-
blicznej, a z drugiej strony pohańbienie charakteru na-
rodowego, wreszcie narażenie własnej reputacyi, wszystkie te pobudki nie starczyły do pojednania ich między
sobą i powstrzymania od zgubnego dla armii nieładu".
Nie było potężnej ręki i woli, górującej nad całością,
trzymającej rzeczy w kupie: nie było Bonapartego: takie było powszechne uczucie pobitych Francuzów i rozbitej legii polskiej.

Legia pierwsza, podczas czterodniowych walk nad
Tidonem, Trebbią i Nura, straciła ogółem w zabitych,
rannych i wziętych do niewoli conajmniej 1600 ludzi.
Być może nawet, straty rzeczywiste sięgały wyżej jeszcze i dochodziły blisko dwóch trzecich całego stanu
czynnego. Nadomiar, w tym samym czasie, przypadła
zguba zupełna szczątków legii drugiej, zamkniętych
w Mantui. Twierdza, zablokowana od kwietnia, następnie zaś, wnet po Trebbii, oblegana natarczywie od początku lipca przez 30-tysięczny korpus austryacki Kraya,
przy udziale też Rosyan, pod najzawziętszym w tej kampanii przeciwnikiem Polaków, Bagrationem, po krótkiej,
właściwie kilkotygodniowej zaledwo obronie czynnej, już



z końcem lipca poddaną została przez komendanta francuskiego, Foissaca. Załoga, bez broni wracała do Francyi pod warunkiem nie walczenia aż do wymiany, a oficerowie przy szpadzie bądź mogli również wracać pod
podobną kondycyą wymienną, bądź też pozostawali w niewoli jako zakładnicy. W każdym razie generał Foissac,
pomimo późniejszych wielomównych swych tłómaczeń, niezaszczytną odegrał rolę, wydając tak rychło potężną mantuańską warownię, której tak długo musiał dobywać Bonaparte. Nigdy też potem od Napoleona nie otrzyma on reha-
bilitacyi, ani prawa noszenia munduru. Najcięższą krzywdę wyrządził Polakom dwuznacznem brzmieniem kapitulacyi. Wprawdzie w jawnym jej artykule warowano
wyraźnie, iż „wojska polskie będą uważane pod każdym
względem jako wojska Republiki francuskiej". Aliści
w dodatkowym, ukrytym zrazu przed Polakami, artykule kapitulacyjnym, podstępnie zastrzeżono, iż „dezerterowie austryaccy będą wydani odpowiednim regimen-
tom i batalionom", z tem tylko zaręczeniem, iż nie będą
karani śmiercią. Był to wyrok zagłady dla znajdujących się
w Mantui, pod Wielhorskim, Kosińskim, Axamitowskim,
legionistów polskich, stanowiących piątą część załogi.
Było ich tu z początkiem oblężenia około półtora tysiąca ludzi, t. j. 1200 piechoty oraz cały batalion artyleryi. Pod koniec, po ciężkich stratach w zabitych, rannych i chorych w czasie oblężenia, a poczęści też skutkiem namowy dezercyjnej austryackiej, pozostało jeszcze
pod bronią około 800 ludzi. Uczestniczyli oni dzielnie
w obronie twierdzy. Zwłaszcza artylerzyści polscy, pod
uczonym Jakubowskim, sprawnym Redlem, wytrwałym
Hornowskim, niemałe oddali usługi. Teraz wszyscy padali ofiarą, wyłączeni od wymarszu i wymiany, skazani na powrót przymusowy karny do porzuconej służby cesarskiej. Sądny to dla legionistów był dzień 30 lipca 1799
r., kiedy kapitulująca załoga mantuańska wychodziła
z twierdzy, pomiędzy dwoma szeregami piechoty austryackiej z regimentów Deutschmeister i Terzy, rekrutowanych pomocniczo z Żółkwi i Lwowa, a więc dobrze
ze zbiegami galicyjskimi obeznanych. Umyślnie puszczono przodem Francuzów, lecz nawet ze środka ich
plutonów wyciągano chowających się tam Polaków. Rzucono się następnie na maszerującą w tyle kolumnę artylerzystów i fizylierów legionowych. Porwano im sztandar, zdzierano mundury, chwytano ich, oddawano pod
sąd polowy, i ułaskawionych na rózgi porozsyłano po
dawnych pułkach, albo na odsiadywanie kary po fortecach. Świadek naoczny, Godebski Cypryan, wychodząc
wtedy z lazaretu mantuańskiego po ciężkiej pod Magnanem ranie, ze zgrozą patrzył się na te przeprawy okropne rodaków. Oddał szlachetny poeta legionowy hołd
należny szczeremu dla polskich kolegów braterstwu prostego żołnierza francuskiego. Uwiecznił „wspaniałego
granadyera filozofa", Jana Henry, szeregowca 14 półbrygady francuskiej. Ale wzdrygnął się na zdradliwą
niewdzięczność francuskiej komendy. „Poznaliśmy wówczas, — orzekł z boleścią — co to jest walczyć za cudzą
sprawę". Taki był opłakany koniec legii drugiej. W tym samym czasie Dąbrowski, z pozostałą mu resztką legii
pierwszej, na inny sposób niemniej opłakane przechodził koleje. Zapadało się panowanie francuskie w całych
Włoszech. Ginęły wszystkie, powołane przez Francyę do
życia, twory państwowe italskie. Znikały, zalane krwawym odwetem restauracyjnym, republiki partenopejska
i rzymska. Zmiecioną doszczętnie została Cyzalpina,
a tem samem „posiłkowe" jej wojska legionowe polskie
traciły wszelką podstawę materyalną i nawet racyę bytu.
Po klęsce nad Trebbią wypadło przed napierającym pościgiem wycofywać się w góry, chronić się głęboko między niegościnne urwiska apenińskie, gdzie legia niszczała z wyczerpania i głodu, kiedy natomiast nieprzyjaciel
wylegiwał się na płodnych równinach Lombardyi i Toskanii. Zaraz w tydzień po bitwie, w końcu czerwca
1799 r., Dąbrowski wyprawił Jabłonowskiego, który ze
straconej teraz służby rzymskiej znów powrócił do swoich i posunięty był na generała brygady po Rymkiewiczu, do Genui, do Moreau, z usilną prośbą o pomoc
w reorganizacyi legii oraz o wydobycie jej z rąk Macdonalda i wzięcie do siebie, do armii włoskiej. Zresztą
niebawem, po złączeniu się w połowie lipca z Moreau,
sam Macdonald udał się do Paryża. Przysłany na jego
miejsce roztropny Saint-Cyr objął dowództwo stopniałych jego wojsk, stanowiących obecnie prawe skrzydło
armii włoskiej, przenoszonej etapami dalej wstecz, na
jedyne jeszcze pozostałe jej we Włoszech schronisko,
Rivierę genueńską.
Tutaj też, pod koniec lipca 1799 r., po mozolnej
przez górskie szlaki nadmorskie włóczędze, nadciągnęła
zbiedzona legia. Dąbrowski założył kwaterę w samej
Genui, w Casa Lomellini. Bataliony dyzlokowano na
przedmieściu, w Sampierarenie, i po nędznych wioskach
okolicznych. Niezwłocznie zgłosił się Dąbrowski do Moreau ze szczegółowym o legiach memoryałem. Wykładał
tu, w dziewięciu punktach, pytania najnaglejsze, względem przyszłego losu broni legionowej, a zwłaszcza względem wzięcia jej na koszt i żołd francuski, wobec upadku Cyzalpiny. Nie mógł jednak od wodza, pomimo osobistej jego życzliwości, uzyskać skutecznej pomocy materyalnej, gdyż nazbyt smutnem było położenie samejże
armii francuskiej. Zyskał tyle tylko, że pozwolono mu
przynajmniej zbierać nowozaciężnych i przenieść zakład
legionowy do Nizzy. Trzeba było własnym przemysłem,
z pustemi rękoma, śród najniepomy siniej szych warunków podejmować reorganizacyę zdziesiątkowanego i zbiedzonego korpusu polskiego. Co do sprawy najgłówniejszej, od której obecnie, po zniknięciu Cyzalpiny, zależała cała przyszłość legii, polskich t. j. co do stosunku ich do
Francyi, udzieloną została jedynie ogólnikowa „ustna od-
powiedź,... by zostawić żądania legionistów dalszemu
losowi, a teraz niech się uważają, jakgdyby w służbie
Republiki francuskiej".
Ale o skutecznem na miejscu zaradzeniu niedoli
legionowej nie mogło wcale być mowy dla tego już
prostego powodu, że równocześnie zaszły znowu gwałtowne odmiany w komendzie naczelnej francuskiej. Moreau, przy najlepszej nawet chęci, nie miał sposobu
uczynienia zadość żądaniom Dąbrowskiego. W tej samej
bowiem chwili, kiedy odbierał od niego rzeczony memoryał, sam przestał już być wodzem armii włoskiej.
Co więcej, nagłe rdzenne zmiany w dowództwie były
bezpośredniem odbiciem nieustatkowanych zgoła stosunków, panujących przez cały przeciąg klęskowego tego
okresu w rządzie centralnym paryskim. W Paryżu,
w drugiej połowie czerwca 1799 r., właśnie w dzień
klęski nad Trebbią, dokonany został t. zw. zamach stanu prairiala. Była to nadzwyczaj sprytnie przeprowadzona komedya polityczna, rzekome zwycięstwo ciała
prawodawczego, a mianowicie republikańsko-jakóbińskich
żywiołów w Radach, nad zohydzonym w opinii Dyrektoryatem. W rzeczywistości jednak pozostał nietknięty
na stanowisku naj ohydniej szy dyrektor, główny tej komedyi reżyser, Barras; zaś na miejsce usuniętych czterech innych dyrektorów, wszedł powołany z Berlina
Sieyes i trzech statystów bez znaczenia. Skutkiem tego
nastąpiły też odpowiednie zmiany w zarządzie ministeryalnym. Ambitny i zręczny Bernadotte, narzucony
Sieyesowi przez Barrasa, objął nasampierw ministeryum
wojny po Milecie. Wkrótce potem, Reinhard wziął tekę
spraw zagranicznych po Talleyrandzie. Jednocześnie zaś,
zgodnie z radykalnemi pozorami całego tego przewrotu,
już w początku lipca, ognisty republikanin Joubert
otrzymał napowrót dowództwo armii włoskiej, a znany
ze skrajnych swych przekonań Champion net dowództwo
nowoutworzonej armii alpejskiej.

Wobec wywołanego tym sposobem nowego zupełnie położenia, Dąbrowski, całkiem zbity z tropu, w końcu lipca 1799 r., wyprawił z Genui, gdzie Moreau był
już jakby na wylocie, a dokąd jeszcze nie przybył Joubert, dwóch zaufanych oficerów, majora Kaźmierza Konopkę i kapitana Biernackiego, do Paryża. Wybór tych
wysłańców był w pewnej mierze przystosowany do przewidywanych nastrojów i okoliczności spółczesnych paryskich. Konopka, jak wspomniano, należał ongi do radykalniejszycli w Warszawie działaczów za insurekcyi
kościuszkowskiej. Biernacki, który wiosną roku zeszłego
był jeździł od Dąbrowskiego do Wiednia, do ambasadora Bernadotta, miał tym razem trafić do niego, jako
obecnego ministra wojny. Zabierali oni z sobą raport
powinny do Naczelnika, dziennik działań legii pierwszej
od wyjścia z Neapolu aż do przybycia do Genui, naglące listy Dąbrowskiego do Kościuszki i Kniaziewicza.
Przedewszystkiem jednak misya ich polegała na wyjaśnieniu przyszłych losów legii, uzyskaniu od rządu najniezbędniej szych zasiłków doraźnych oraz poręczeń zasadniczych w sprawie kardynalnej: czy i jak Francy a
zamierza zastąpić legiom obaloną Cyzalpinę. Rzecz sama przez się była równie doniosłą, jak
trudną i drażliwą ze strony rządowej francuskiej. Na
dobitkę zaś wchodziły tu w grę szczególnie niepomyślne powikłania ze strony emigracyjnej polskiej, godzące
bezpośrednio w Dąbrowskiego. Najzawziętsi jego przeciwnicy osobiści i polityczni wynurzyli sskim. Niebawem jednak cała ta spóźniona
offensywa utknęła, skutkiem porażki, zadanej przez Austryaków środkowi armii francuskiej pod samym Championnetem. Ostatecznie zaś zakończyła się zupełnem niepowodzeniem i ponownym opłakanym do Liguryi odwrotem Fran-
cuzów. Tak więc, na późnym schyłku jesiennym niniejszego
fatalnego 1799 r., koniec końcem, położenie ogólne pozostało
niewyjaśnione pod względem wojennym, a w najwyższym stopniu powikłane i napięte pod względem wewnętrznym. Obadwa zagadnienia były najściślej z sobą
związane. Jeśli bowiem obroty wojenne silnie oddziaływały na trwające wciąż w stanie utajonym przesilenie
rządowe paryskie, to naodwrót, od gruntownego rozstrzygnięcia tego przesilenia zależały w znacznej mierze dalsze wyniki kampanii. W szczególności zaś, dla
nieszczęsnej sprawy legionowej polskiej, znajdującej się
od szeregu miesięcy w warunkach coraz smutniejszych
i pod koniec wprost krytycznych, a zawisłej zarówno
od losu wojny, jakoteż od postawy francuskiego rządu,
klucz położenia mieścił się w Paryżu.
Do Paryża tymczasem, w samem dopiero zaraniu
tegorocznych wypadków polityczno-wojennych, był zjechał
w początku marca 1799 r.. Kniazie wicz. Przybywał, wyprawiony z Neapolu w fortunnej, zwycięskiej jeszcze godzinie, z powierzonemi sobie od Championneta chlubnemi
trofeami, oraz z żądaniami Dąbrowskiego, imieniem pełnych jeszcze otuchy i siły legionów. Po serdecznem nasamprzód powitaniu Naczelnika Kościuszki, którego nie widział od Maciejowic, Kniaziewicz, wzięty pod ojcowską jego opiekę , zaraz przez niego był zawieziony do ministeryum
wojny i Dyrektoryatu. Oddał tam uwierzytelniające swe
pisma, ale zarazem już dowiedział się o ówczesnym
upadku swego mocodawcy, Championneta. Był też nazajutrz ze swymi adjutantami z wizytą urzędową u posła Cyzalpiny, Serbelloniego, lecz spotkał się z przyjęciem
chłodnem, wymówkami z powodu noszonej u czapek kokardy francuskiej zamiast cyzalpińskiej, skargami na legie i Dąbrowskiego.
Trzeciego dnia, w święto „szczepieniadrzewa wolności"
na cześć świeżych, neapolitańskich sukcesów broni francuskiej, odbyło się z wielką wystawnością w pałacu Luksem-
burskim wręczenie przywiezionych sztandarów. W samo południe, w obecności zgromadzonego Dyrektoryatu, ministrów, członków Rad prawodawczych, posłów zagranicznych a wśród nich i Kościuszki, municy palności stołecznej, magistratur naczelnych, ciał naukowych, szkół publicznych i wielu gości, przez ministra wojny Mileta
wprowadzony był Kniaziewicz, w towarzystwie dwóch
adjutantów legionowych polskich, i uroczyście okryty
został niesionemi przez 35 inwalidów wspaniałemi chorągwiami neapolitańskiemi, jaśniejącemi w promieniach
wiosennego słońca bogactwem kolorów i haftów złotolitych. Przedstawiony przez Mileta w zaszczytnych słowach zgromadzeniu, Kniaziewicz, którego olbrzymia, rycerska postać przepięknie do takiego nadawała się
obrzędu, składając zdobyte sztandary w ręce rządu Francyi, wygłosił zwięzłą, pełną smaku i prostoty przemowę. Pominął w niej zasługi własne, lecz nieomieszkał
wspomnieć o „spółrodakach swoich, ...ożywionych nadzieją w życzliwość Wielkiego Narodu**. Odpowiedział
mu Barras imieniem Dyrektoryatu długą i nadętą oracyą.
Zmroził „walecznych Polaków" łaskawem oświadczeniem dziękczynnem, iż „Republika (francuska) ich adoptowała i Francya jest ich ojczyzną". Znamienną było
rzeczą, iż Serbelloni, czy to zrażony sprawą kokardy,
czy też powstrzymany stosowną instrukcyą rządu medyolańskiego, nie pokazał się podczas całego tego obchodu i przyszedł dopiero na końcową ceremonię szczepienia drzewa wolności. Ostry zatarg między legiami polskiemi a „posiłkowaną" Republiką cyzalpińską tym
sposobem odrazu wychodził na jaw w Paryżu.

Owóź głównem zadaniem Kniaziewicza, zleconem
mu przez Dąbrowskiego, było wszak rozstrzygnięcie tego zatargu, uzyskanie przy pomocy Kościuszki od Dyrektoryatu paryskiego skutecznej pomocy przeciw wstrętom, doznawanym od Cyzalpiny. A nawet, gdyby się
tylko dało, miał on starać się wprost o „przestawienie
(legii) na rząd francuski". Pora do takich starań była
o tyle dogodna, iż właśnie następował wielki wybuch
koalicyjny. W tydzień niespełna po powyższym uroczystym obchodzie, Dyrektoryat urzędownie wypowiedział
wojnę Austryi. Już armia Jourdana przekroczyła Ren;
już rozkazy offensywne poszły do Scherera do Medyolanu. Skorzystał z chwili Kniaziewicz i niezwłocznie,
w połowie marca 1799 r., podał Miletowi „petycyę", względem legii polskich we Włoszech. Wobec jawnej złej woli
władz medyolańskich, powoływał się on na obowiązujący traktat francusko-cyzalpiński. Domagał się, aby rząd
francuski, „jako ojciec legionów polskich", zobowiązał
Cyzalpinę do zawarcia z niemi nowej konwencyi, „pod
poręką (auspices)"' Francyi, na zasadach zawartej ongi
przez Dąbrowskiego, pod poręką Bonapartego, pierwotnej umowy zaprzeszłorocznej z Lombardyą. Prosił jednak przytem o wyraźne ustalenie pełnego składu obu
legii, w sześciu batalionach piechoty, dwóch szwadronach jazdy, czterech kompaniach artyleryi pieszej
i konnej. Równocześnie Kościuszko, w memoryale wniesionem
wprost na ręce Dyrektoryatu, poparł od siebie powyższą ogólną prośbę Kniaziewicza, złożoną ministrowi wojny. Zarazem zaś poruszył w szczególności zasadniczą,
a bardzo drażliwą sprawę kokardy legionowej. Draźliwość tej sprawy polegała, między innemi, na tem, iż
właściwie Dąbrowski, w drugiej, nieratyfikowanej przez
Cyzalpinę, umowie legionowej z listopada 1797 r., zgodził się na czerwono-biało-zieloną kokardę cyzalpińską, zamiast biało-niebiesko-czerwonej francuskiej, zawarowanej w pierwotnej konwencyi ze stycznia t. r. Potem
jednak, wobec stanowczego oporu legionistów, a zwłaszcza oficerów legionowych, korzystając z nieratyfikowania tej ostatniej umowy przez Cyzalpinę, wycofał się
Dąbrowski z tego dotkliwego warunku. Pozostał tedy
nadal przy kokardzie francuskiej i za nic od niej odstąpić nie chciał. Natomiast Cyzalpina, wciąż kwestyonując samą umowę i należyte rozwinięcie zbrojne legii,
upierała się przy tym mianowicie warunku, przy swojej
kokardzie, jako widomym znaku pełnej od siebie zawisłości korpusu polskiego. Wchodziło tu zresztą również
w grę znaczenie specyficzne, nader żywo podówczas odczuwane, świeżej trójkolorowej barwy francuskiej. Wprawdzie istotne jej źródło nie zostało podziśdzień wyjaśnione z pożądaną ścisłością naukową. Niepodobna też
orzec napewno, czy ona powstała z połączenia trzech
barw dawnych Stanów francuskich, szlacheckiego (czerwona), duchownego (biała), mieszczańskiego (niebieska),
czy też, co wydaje się prawdopodobniejszem, zrodziła
się z połączenia trzech barw stopni wolnomularskich,
„mistrzowskiego" (niebieska), „kapitulnego" (czerwona,
także barwa Rose~Croix)^ „ filozoficznego ** (biała, także
barwa t. zw. SS*^ stopnia). W każdym jednak razie, ten
trójkolor francuski był uznawany podówczas powszechnie, jako odznaka rewolucyjno-republikańska par excellence, jako symbol prawa, swobody i postępu wszystkich
ludów walczących o niepodległość, wolność i równość.
Kościuszko, na te podniosłe hasła ogólnoludzkie bardzo
czuły, a zarazem przenikniony właściwem sobie Wysokiem poczuciem godności narodowej, mocno wziął do
serca tę sprawę, napozór drobną pod względem formalnym, lecz ważną w istocie pod względem moralno-politycznym. Gdy zaś w chwili niniejszej, jeszcze przed
upadkiem Cyzalpiny i rozpaleniem się w całej pełni walki na śmierć i życie między Francyą a koalicyą, przewidywał trudności z powodu zachowania czystej kokardy
francuskiej, wystąpił on przeto obecnie z najtrafniejszym wnioskiem środkującym: nadania legiom kokardy
narodowej polskiej, granatowo-karmazynowo-białej.
Takiej kokardy właściwie dotychczas nie było wcale. Za Rzpltej, o ile w wojsku noszono kokardy, to tylko białe, koloru Orła narodowego, podobnie jak w dawnej Francyi koloru białej lilii królewskiej. Jedynie województwo krakowskie, kawalerya narodowa i korpus
kadetów warszawski, miały w mundurach swoich trzy
kolory biały, granatowy i karmazynowy. Ale te kolory,
związane z prastarą stolicą wawelską, sławną bronią
kawaleryjską, ukochaną szkołą wojskową, nadawały się
najlepiej na troisty zespół barwy narodowej. Skądinąd
zaś zbliżały się one najwięcej do republikańskiej francuskiej, od której różniły się jedynie ciemniejszym odcieniem granatu i karmazynu. Miło stwierdzić, iż tym
sposobem Polska trójkolor swój narodowy otrzymała
właściwie z rąk Najwyższego Naczelnika Kościuszki,
ustalony przez niego podówczas, w marcu 1799 r., za
wspólną z Kniaziewiczem w Paryżu naradą.
Co się tycze Dyrektoryatu, to odmawiając narazie,
jak było z góry do przewidzenia, Polakom w legiach
włoskich kokardy francuskiej, chętnie udzielił on zgody
na nową polską. Powiadomiony o tem został urzędownie
Kościuszko, a zarazem odpowiednie zlecenie poszło od
Talleyranda do posła francuskiego w Medyolanie Rivauda. Nie doszło tam zresztą wcale -do wprowadzenia tej
inowacyi, wobec dopełnionego niebawem upadku samejże Cyzalpiny. Jeśli jednak w tej sprawie formalnej
chętnie tanią okazano łatwość, to tem wstrzemięźliwiej
zachowano się względem strony ściśle rzeczowej powyższych żądań legii polsko-włoskich. Zostawiono mianowicie w zawieszeniu prośbę o nową dla nich konwencyę
i etat, ograniczając się do „ustnej odpowiedzi na nalegania Kniazie wicza", iż odłożyć to należy póki nie wyjaśni się kampania na półwyspie. Natomiast, równocześnie z taką wymijającą odprawą w interesie legionów
polskich we Włoszech, wyszła obecnie z paryskiego ministeryum wojny, t. j. oczywiście za jego pośrednictwem
od samego Dyrektoryatu, inna całkiem „insynuacya" pod
adresem Kościuszki i Kniaziewicza, dotycząca utworzenia nowej legii polskiej nad Dunajem, czyli właściwie
nad Renem. Kościuszko, jak wspomniano, wkrótce po swojem
przybyciu do Paryża i po przywiezieniu mu pierwszych
odezw legionowych przez Tremona i Wasilewskiego,
zwrócił się do Dyrektoryatu, w sierpniu 1798 r., z memoryałem w sprawie pomnożenia legionów Dąbrowskiego we Włoszech. Rzecz wtedy żadnego nie wzięła skutku. Zresztą sam Dąbrowski zastrzegł się wyraźnie przeciw nowej legii przy Republice rzymskiej, nad czem wówczas pracowali jego przeciwnicy. „Względem powiększenia nowych legii, — odpisał on wtedy Kościuszce — gdy się Naczelnik starać będzie,... nie pozostaje jak
formować je w Genui, Szwajcaryi i Holandyi". Istotnie,
Kościuszko, nawracając do pierwotnych w tym kierunku zamysłów Dąbrowskiego i późniejszych projektów Sokolnickiego, był wszedł do Dyrektoryatu, w październiku 1798 r., z nowym memoryałem. Z uwagi, iż Austrya zaczęła posyłać do Włoch przeważnie pułki niemiecko-węgierskie a rekrutów polskich kierować nad Ren, zalecał on mianowicie „utworzenie jądra (noyau)
nowych legii (polskich) nad Renem", przy armii Jourdana. Jak się zdaje, Kościuszko osobiście nawet wyjeżdżał wówczas potajemnie w tej sprawie z Paryża do Moguncyi, czy do Brukseli. Projekt ten brany był chwilowo pod
rozwagę. Co więcej, ze strony rządu francuskiego zaofiarowano podówczas Kościuszce objęcie dowództwa,
bądź nad nowym korpusem nadreńskim, bądź też naczelnie nad powszechnością broni legionowej polskiej. Ani jednego przecie, ani drugiego on nie przyjął, polecając
natomiast do komendy legionowej reńskiej Kniaziewicza albo Rymkiewicza. Narazie, jesienią 1798 r., póki
jeszcze łudzono się w Paryżu pokojowem rozwikłaniem
nadciągającego europejskiego przesilenia, cały ten projekt wpadł w wodę. A niewiele też wówczas, w kołach
rządowych paryskich, troszczono się naprawdę o samego Kościuszkę.
Przypomniano go sobie dopiero, kiedy poczuto na
karku bliską już groźbę rosyjską. Wtedy spiesznie zażądano od niego opinii rzeczoznawcy o wojskach rosyjskich i nakreśloną przezeń „Zapiskę o Rosyanach" rozesłano komenderującym generałom francuskim. Z kolei
zasięgnięto też podobnej opinii od Kniaziewicza, który
nadto udzielił cennych wskazówek, uzupełniających nieścisłe i przestarzałe wiadomości, jakie posiadano w Paryżu o dyzlokacyi i etatach armii rosyjskiej. Zarazem
zaś obecnie, wiosną 1799 r., stawając już oko w oko
z ogromną nawałą koalicyjną, a nie czując się zgoła na
siłach do sprostania jej liczebnie, przypomniano sobie
tamten jesienny projekt zeszłoroczny nowej nadreńskiej
legii polskiej. Zwrócono się tedy z paryskiego ministeryum wojny do Kościuszki i Kniaziewicza z zapytaniem poufnem, „czyby nie można dezorganizować części wojska tak
austryackiego, jak i rosyjskiego", przez nową formacyę
legionową? Pomiędzy niniejszą „insynuacyą" rządową
a poprzednim czynem twórczym Bonapartego była różnica rdzenna w samem ujęciu rzeczy. Bonaparte stworzył legie polskie, jako żywą siłę bojową, na mocy swych zwycięstw, przedewszystkiem z wielotysięcznej
masy gotowego już polskiego jeńca, niezawiśle od przygodnego zbiegowskiego potem przydatku. Dyrektoryat,
bez żadnych jeszcze zwycięstw, a w przededniu klęsk
srogich, szukał w nowej legii nietyle rzeczywistych kadrów bojowych, ile najgłówniej narzędzia do wywołania
dezercyi. Wszak o samym Kościuszce na kilka tygodni przedtem odzywał się Reubell, jako o „partyzancie, którego na wypadek wojny możnaby użyć conaj wyżej w stopniu generała brygady, dla podmawiania do zbiegostwa (pour MbaucJier) Polaków, znajdujących się w armiach cesarskich". Nikczemność i mizerya przedsiębranych sposobów, tak w tej rzeczy, jak i w całokształcie
przygotowań wojennych, była całkiem na poziomie marności rządowej paryskiej i odpowiadała też niebawnym
opłakanym wynikom otwierającej się walki.
Ale tych wyników jeszcze w tej chwili przewidzieć
było niesposób. Owszem, wolno było oczekiwać podobnych jak dotychczas tryumfów francuskich. Jakkolwiek bądź, trzeba było z nadarzonej sposobności skorzystać dla dobra sprawy legionowej i narodowej polskiej. Niezwłocznie też, w drugiej połowie marca 1799 r., Kniaziewicz, w ścisłem z Kościuszką porozumieniu, wypracował naprzód dla Mileta krótkie ^propozycye" w 11
punktach, a następnie złożył Dyrektoryatowi zaprojektowaną szczegółowo w 19 punktach „konwencyę, względem utworzenia legii polskich posiłkowych Republiki batawskiej". Obowiązywał się „formować korpus Polaków w tej części Niemiec, na którą się rozciąga teatr
wojny obecnej", z dezerterów i niewolników, „w liczbie,
do której tylko można będzie go doprowadzić", t. j.,
jak rachował, aż do 10 tysięcy, złożony z piechoty, jazdy, artyleryi pieszej i konnej. Przyjętą zostaje kokarda narodowa polska, widocznie zaprojektowana jednocześnie przez Kościuszkę dla legii włoskich, właśnie w myśli zastosowania jej zaraz do nadreńskiej; kolory batawskie
wchodzą jedynie na kontrepolety, z napisem sakramentalnym o braterstwie ludów wolnych. Pozatem mundur
i komenda będą czysto polskie; regulamin, żołd i t. d.francuskie. Dane będą fundusze ze skarbu francuskiego
na oporządzenie, zakup koni i t. p,; poręczone rangi
i patenty przechodzących z Cyzalpiny oficerów polskich; zachowane, mutatis mutandis, inne przepisy porządkowe pierwotnej konwencyi polskolombardzkiej.
Wreszcie, „kiedy zdarzenia wojenne — głosił przejęty
stamtąd ospbny artykuł — zbliżą epokę powstania Polski, która wskazaną zostanie legionistom przez rząd
Wielkiego Narodu (francuskiego), wolno będzie tymże
biedź na obronę ojczyzny z bronią, końmi i artyleryą,
obowiązując się, imieniem narodu polskiego, zwrócić
wartość tychże Republice batawskiej".

Dyrektoryat rad był z tego projektu i niebardzo
myślał targować się o szczegóły. Troszczył się wszak
nietyle o rzecz samą, ile o jej pozory i skutki dezercyjne. Polecił tedy dalsze traktowanie sprawy ministrowi
wojny, a tymczasem powziął uchwałę osobliwszą, wyznaczając Kościuszce „pensyę" (traitement) roczną 18 tysięcy franków, płatną jednorazowo tytułem zaległości, a nadal comiesięcznie. Zdaje się nie ulegać wątpliwości,
że Kościuszko odmówił przyjęcia tej pensyi. Żadnego
zgoła niema śladu, aby ją kiedykolwiek podniósł. Lecz
jeśliby nawet drobną tę kwotę przyjął, to oczywiście
nie dla siebie oczywiście, gdyż potrzeb on nie miał zgoła żadnych, żył jaknaj skromniej pod przyjacielskim dachem Barssa, a z własnych wysług amerykańskich oraz
nadsyłanych z kraju ofiar hojnie zasilał ubogich na wygnaniu rodaków. Mogłoby tu więc conajwyżej chodzić
jedynie o jakiś nikły awans na najpilniejsze potrzeby
przedorganizacyjne dla nowej legii, o co upominał się
Kniaziewicz, a na co przed formalnem załatwieniem
tej sprawy nie chciano wyznaczać funduszów.
Tymczasem jednak sama sprawa utknęła zaraz na
wstępie^ skutkiem trudności wynikłych ze strony Republiki batawskiej. Przy wyborze Holandyi na ostoję nowej legii, Kościuszko z Kniaziewiczem mieli zapewne również na uwadze, iż komendę naczelną sprawował tam
teraz Brune, znany z pomocy, okazanej przedtem legiom
we Włoszech. Ale cały projekt rozbił się odrazu o sta-
nowczą odmowę rządu batawskiego. Praktyczni Holendrży, mając w Rosyi dług 80 milionów guldenów, ani
myśleli narażać się Pawłowi przez stosunki z Kościusz-
ką i legią polską, a to tembardziej, iż w owej chwili,
w połowie marca 1791) r., poseł batawski w Paryżu, wytrawny Jan Schimmelpenninck, miał już wiadomość
o gotowanej groźnej ekspedycyi anglo-rosyjskiej do Holandyi. Wobec tego, nie tracąc czasu, projekt powyższy
przerobiono w ten sposób, iż zamiast Republiki batawskiej podstawiono helwecką. W tej też postaci, bez
żadnej zresztą zmiany, z wyjątkiem tylko zielono-czerwono-żółtej barwy helweckiej zamiast batawskiej na półszlifach, projekt niniejszy został ostatecznie złożony
Dyrektoryatowi przez Kniaziewicza. Dyrektoryat, któremu wszystko było jedno, Batawia czy Helwecya, byle
corychlej pod nazwą legii polskiej mieć narządzie dezercyjne nad Renem, polecił przyśpieszenie sprawy Miletowi, który też już pod koniec marca wystąpił z przychylnym w tej mierze raportem.
Aliści przedewszystkiem chodziło teraz o uprzednie porozumienie się ze Szwajcaryą. Młoda Helwetyka
przedstawiała podówczas jaknajzawilszy splot stosunków
stronniczych. Obok partyi ludowo-radykalnej, wcielonej
w historyku i trybunie bazylejskim, ognistym Piotrze
' Ochsie, trzymało się tam podawnemu, w zmienionym jeno kształcie, stronnictwo bankiersko-patrycyuszowskie
możnych oligarchów berneńskich, stanowiących i nadal,
dzięki sprytnemu przystosowaniu się do nowego stanu
rzeczy, walną w kraju potęgę polityczną. Pierwsi bezwzględnie szukali oparcia we Francyi republikańskiej;
drudzy oportunistycznie rachowali się z nią do czasu,
t. j. do wyzwolenia od niej przez broń koalicyjną. Zręcznie lawirował śród tych powikłań wewnętrznych i zewnętrznych, śmiertelny wróg Berneńczykow, jeden
z głównych sprawców interwencyi francuskiej w Szwajcaryi, teraz wydatny, mądrze środkujący działacz rządowy, prezydent dyrektoryum helweckiego, Laharpe. Ten dużej miary działacz i patryota szwajcarski, lecz z nawskroś odrębnym odcieniem patryotyzmu lemańskiego,
człowiek ambitny, namiętny i bardzo osobisty, polityk
wyrachowany, giętki i kręty, nigdy nie był przyjacielem Polski. Przeciwnie, stale związany z Petersburgiem,
jeszcze po leciech kilkunastu, kiedy w ciężkiej dobie
1814 r. Polska, a jej imieniem również i Kościuszko,
szukać będzie ratunku z ręki Aleksandra I, złączy się
liberał Lałiarpe z najzawziętszymi wrogami sprawy polskiej, aby od jej podniesienia powstrzymać cesarskiego
swego wychowanka. A i później, w cięższej jeszcze dobie 1831 r., ten syn wolnej Szwajcaryi nie zawaha się
cisnąć kamieniem na rozpaczliwy wysiłek wyzwoleńczy
rewolucyi listopadowej polskiej. W porze niniejszej umocowani byli w Paryżu przy Dyrektoryacie francuskim dwaj
przedstawiciele Republiki helweckiej, nadzwyczajny wysłannik Bogumił Jenner, z berneńskiej rodziny bankierskiej,
dawny agent skarbowy berneński, oraz minister pełnomocny Franciszek-Piotr-Józef Zeltner. Ten ostatni pochodził ze starej radcowskiej rodziny solurskiej, rodził
się z matki Francuski, żonaty był z Francuską, służył
zamłodu w gwardyi szwajcarskiej Ludwika XVI, ciągnął zawsze ku Francyi, a po rewolucyi ku Republice
francuskiej. Wiosną 1798 r. wysłany był do Paryża, naprzód jako deputowany swego kantonu solurskiego, zaś
wkrótce potem, jako pierwszy poseł pełnomocny rzeczypospolitej helweckiej przy rządzie republikańskim
francuskim. Wziąwszy sukcesyę i małą pod Paryżem
posiadłość po wuju, bankierze Bervillu, lecz prowadząc
w Paryżu dom wystawny i wdawszy się w nieszczęśliwe operacye giełdowe, Zeltner w ciągłych odtąd był
kłopotach pieniężnych. Człowiek nie bez zalet, miły
w obejściu, ukształcony, lecz powierzchowny, lekkomyślny, ograniczony, nic nie znał się na zawiłych stosunkach politycznych paryskich, i w drażliwych sprawach tutejszych był zwykle prowadzony na pasku przez przydanego sobie szczwanego Jennera. Pozatem był on właściwie powolną kreaturą Laharpa. Naogół, pod pozorami egzaltacyi patry o tycznej, był Zeltner bardzo niejasny politycznie; był słaby, niesamodzielny, a tembardziej
mimowolnie zdradliwy, że miał pewną ujmującą dobroduszność człowieka prywatnego i ojca rodziny. Obadwaj ci wysłańcy, Jenner i Zeltner, działalność swoją
publiczną w Paryżu zaczęli od tego, że kubanem miliona franków kupili Talleyranda, zyskali go tym sposobem całkowicie dla interesów rządowych helweckich
i w najściślejszą z nim weszli zażyłość.
Owóż rządzący Szwajcarzy radzi byliby właściwie,
pośrodku zawieruchy europejskiej, bezpieczną zachować
neutralność. Począści nawet, zwłaszcza w oligarchicznym odłamie swym berneńskim, tajnie sprzyjali koalicyi
i tylko gwałtem byli zmuszeni śladem Francyi do wypowiedzenia wojny cesarzowi. To też w gruncie rzeczy, równie mało jak i Holendrzy, życzyli oni sobie
obecnie, wiosną 1799 r., posiłkowej legii polskiej. Ułożyli tedy z oddanym sobie Talleyrandem sprytną grę
podwójną. Wobec paryskiego Dyrektoryatu, ministra
wojny, Kościuszki i Kniaziewicza, oświadczali się z zupełną gotowością przyjęcia tych nieproszonych „posiłków". Zarazem zaś, przez oddanego sobie ministra spraw
zagranicznych, pod najrozmaitszemi pretekstami czynili
wszystko dla odwłóczenia, a tem samem uniemożliwienia całej sprawy legionowej, jaknajbardziej niemiłej
im wszystkim ze względu na sąsiednią Austryę, a osobiście Laharpowi ze względu na jego bliskie z Rosyą
stosunki. W rzeczy samej Talleyrand, mistrz w tego rodzaju robotach dylatoryjnych, przez odpowiednie kunsztowne zlecenia swoje do posła francuskiego przy Helwetyce, Perrochela, pogrzebał rzecz w zarodku, zgrabnie pokrywając przytem odpowiedzialność i swoją, i szwajcarskich swoich przyjaciół. Kniaziewicz, niedomyślając się
niczego, jeszcze w końcu kwietnia 1799 r., złożył Talleyrandowi wymowny „Wywód korzyści z odbudowania
Polski dla Francyi". Przekładał mu tu gorąco potrzebę
uznania „wzajemności pożytków freciprocite d' ayariłages)"" francuskich a polskich, i serdecznie powierzał łaskawemu jego wstawiennictwu poparcie u rządu sprawy
nowego legionu. Ze swej strony Kościuszko, w ciągu
kwietnia i maja, nie przestawał w tej mierze naglić
Dyrektoryatu o pośpiech. Do próśb swoich prostoduszny
Naczelnik dołączał listy przyjacielskie posłów szwajcarskich, zapewniających go solennie o swych życzliwych
rzekomo dla tej sprawy uczuciach, choć naprawdę grzebali ją równocześnie wszelkiemi pokątnemi sposoby.
Daleki od przypuszczenia podobnej przewrotności, Kościuszko obu tych republikańskich posłów Helwetó w pełnem
darzył zaufaniem. Zwłaszcza zaś zawierzył Zeltnerowi,
„do którego przywiązała go bardziej żona tegoż, zacna,
roztropna i przyjemna kobieta". Urodzona Drouyn de
Yaudeuil de Lhuys, z dobrej i aż do końca rojalistycznie usposobionej rodziny szlacheckiej francuskiej, troskliwa matka rodziny, wysokiej ogłady towarzyskiej
i subtelności niewieściej, pod względem umysłu i serca
nieskończenie więcej warta od męża, pani Angelika
Zeltnerowa oczywiście jednak żadnej za niego bezpiecznej nie dawała poręki politycznej.
Tymczasem sam projekt legionowy nadreński nie
posuwał ia ich stanu posiadania polskiego przez zbyt wyraźną legionową pobudkę niepodległości polskiej. Raczej pragnąłby podawnemu zyskiwać je sobie przez widoki pruskiego w całej Polsce królowania. Jakkolwiekbądź, niniejsza redakcya wniosku legionowego, spłodzona przez
republikanta Bernadotta, przyjęta przez „oczyszczony"
Dyrektoryat prairialowy, a następnie w tym samym
kształcie uchwalona przez demokratyczne Rady, była pod każdym względem nierównie gorszą i twardszą dla
Polski, aniżeli konwencya legionowa polsko-lombardzka,
nadana onego czasu samorzutnie przez Bonapartego.

Odczuł to z żalem i boleścią Kościuszko. Dotknięty on był do żywego bezwzględną cenzurą, jakiej ze
strony rządu poddano pierwotny projekt legionowy polski, z ujmą dla jego charakteru narodowego. Zaskoczony był nieoczekiwanemi restrykcyami, wprowadzonemi przez Bernadotta, za którym widział złośliwego Maliszewskiego. Był oburzony chłodną obojętnością Dyrektoryatu, względami i rachubami na króla pruskiego.
Zgorszony był nawet ustępliwością Kniaziewicza, w którym dostrzegał pewną skłonność do poddania się warunkom dotkliwym, lecz narazie nieuniknionym. Nie ukrywał
swego nieukontentowania i uchylał się w tych okolicznościach od objęcia ofiarowanej sobie ponownie komendy
naczelnej nad wszystkiemi korpusami polskiemi. Czynił
naj słuszniej: on nie był dowódcą legionowym; był Najwyższym Naczelnikiem narodu; miejsce jego komendy
było w kraju; jakże mógłby o niej myśleć, skoro mu
z góry odmawiano prawa zbrojnego do kraju powrotu?
W tym stanie gorzkiego rozżalenia skutkiem doznanego
od obcych nowego zawodu, Kościuszko stał się tem wrażliwszym na podniecające wpływy radykalnej emigracyi
paryskiej i jej z kraju spólników, emisary uszów związkowych warszawskich. Nadomiar zaś podobnym skrajnym
podnietom ulegał on tem łacniej, że w głębi serca nurtowany był nieustannie bolesną reakcyą psychiczną przeciw wyłudzonej na sobie ongi w Petersburgu chwilowej
kapitulacyi własnej, nieszczęsnej swojej dla Pawła przysiędze wiernopoddańczej. Wiedzieli o tem wybornie intryganci deputacyjni, i celowo dążąc do opanowania
Kościuszki, milczący nacisk moralnego niejako szantażu na jego przeczuloną wywierali duszę. Tak więc, koniec końcem, stary, sterany Naczelnik, skłoniwszy się obecnie czuciem bardziej ku stronie krajowej
i myśli nieprzejednanej, poddał się idącym stamtąd namowom spiskowym i postanowił przystąpić do
Towarzystwa republikanów warszawskich. W początku
sierpnia 1799 r., w najściślejszej tajemnicy, doręczył
on osobiście Orcbowskiemu swój akces, pod postacią
własnoręcznej swojej przysięgi związkowej. Przysięga obowiązywała, jak wskazano, do „nienawiści...
monarcbizmowi,... oswobodzenia narodu... i uformowania rządu demokratycznego na zasadach prawdziwej równości i praw człowieka". Odpowiadała ona właściwie obowiązującej we Francyi od obalenia bourbońskiego tronu przysiędze konstytucyjnej o „nienawiści
dla królów" (łiaine a la royauU). Ale w zastosowaniu do
Polski wyłączała tem samem Ustawę majową i wszelką
myśl o restauracyi monarchicznej wogóle, a przez dom
królewski pruski w szczególności. Dobrowolne, pisemne
związanie się Naczelnika podobną przysięgą, w ówczesnej zwłaszcza ciężkiej porze wojennej, wybitną posiadało doniosłość. Wedle myśli Kościuszki, ta jego przysięga republikancka miała jakgdyby wytępić do cna ślad
petersburskiej. Miała być jakgdyby nawrotem do tak
niedawnych, z przed lat sześciu zaledwo, spiskowych
przysiąg przedinsurekcyjnych, przygotowaniem poniekąd i zapowiedzią nowej może pod jego przewodem insurekcyi narodowej. To były szlachetne marzenia Naczelnika-wygnańca, który nie zdawał sobie sprawy
z tego, iż wrócić dnia wczorajszego, wznawiać rzeczy
przepadłej, przeżywać życia po raz wtóry, niepodobna.
W rzeczywistości, przez ten wyłudzony na dobrej jego
wierze akces i przysięgę, dogadzał on jedynie wyrachowanej taktyce stronniczej i oddawał się jej w niewolę. W kilka dni potem u Kościuszki, w domu Barssa,
byli na obiedzie Kniaziewicz i Garat, przysłany zapewne w misyi pośredniczącej od rządu. Wynikła zasadnicza rozmowa polityczna. Garat, z przejrzystą aluzyą do
widoków pruskich, podnosił zalety Ustawy majowej, dopuszczającej tron dziedziczny w Polsce pod obcym monarchą. Przyłączyli się do jego wywodów Barss i krewki Kniaziewicz. Wyrazili obadwaj przeświadczenie, „że
Francya za nas nikomu wojny wydawać nie będzie,
i że tylko wspólny interes Francyi z jedną potencyą
z trzech dzielących Polskę wskrzesić może". Obruszył
się na to z żywością Kościuszko w imię czystych haseł
niepodległości i republikaństwa. Żachnął się oczywiście
tern mocniej, iż dopiero co wręcz przeciwną tajemną
spełnił przysięgę związkową. „Oświadczył, że wcale nie
myśli o królu i tej konstytucyi (majowej)". Uniesiono
się ze stron obu; doszło do sprzeczki ostrej, którą napróżno ułagodzić starał się Garat. Nazajutrz Kościuszko wyprowadził się od Barssa i na inne prowizoryczne, potem na własne przeniósł się mieszkanie. Wystąpiła na jaw różnica charakterów, a i stanowisk. Kościuszko chciał niepodległej wewnątrz i zewnątrz Polski.
Chciał jej i Kniaziewicz, lecz tymczasem osiągnięcia
jej nie widząc sposobu, chciał jaknajprędzej legii.
Jeden pragnął być bliżej ideału, drugi — rzeczywistości:
każdy w pewnem znaczeniu miał słuszność. Słuszne
były nieufne wstręty Kościuszki, do fikcyjnych, oszukańczych widoków pruskich. Ale słuszne też zewszechmiar
były ostrzeżenia Kniaziewicza przed oszukańczą fikcyą
spiskową, przed szaleństwem „rewolucyi w kraju", przed
niepewnym Orchowskim, niedorzecznemi „asocyacyami",
nierozważnemi przysięgami republikańskiemi. „Chcę moją ojczyznę widzieć wolną, — tak z powodu tego zatargu
odzywał się on do Kościuszki — i nikt bardziej nademnie
tego żądać nie ma prawa..., (ale) zdanie moje otwarcie
powiem, choćby się całemu światu niepodobało: że jeżeli
tego politycznego gmachu, który każdy cnotliwy Polak budować chce, razem postawić nie można, iż go po
części stawić należy". Była w tern oświadczeniu prawda
najoczywistsza, która w niedługim już czasie miała wcielić się dotykalnie w dziejowym tworze Księstwa Warszawskiego. Nieporozumienie zasadnicze, ujawnione w rzeczonym zatargu w pierwszej połowie sierpnia 1799 r., nie
pozostało bez wpływu na dalszy układ stosunków wewnętrznych emigracyi polskiej w Paryżu. Już przez samo wydalenie się swoje z domu Barssa stawał się odtąd Kościuszko coraz przystępniejszym dla wpływów przeciwnych. Odtąd też pewien cień padł na tak serdeczny dotychczas jego stosunek do Kniazie wicza. Jednakowoż zbyt wielką była obu poczciwość, zbyt żywą troska o rzecz
publiczną, iżby pomimo wynikłej różnicy poglądów nie
mieli i nadal obadwaj wspólnie pracować nad ważną
i pilną sprawą legionową. Sprawa ta tymczasem
znów była ugrzęzła. Odpowiednie legionowe wnioski
rządowe, tyle pozostawiające do życzenia, nadomiar
po przekazaniu już do Rad utknęły tam bez ruchu
przez blisko dwa miesiące. Rząd najwidoczniej nie
kwapił się wcale z pozyskaniem dla nich sankcyi prawodawczej i zostawiał sobie wolną rękę względem wprowadzenia ich wogóle w życie. Istniała zresztą pewna trudność zasadnicza w wyraźnym zakazie dyrektoryalnej ustawy konstytucyjnej, bezwzględnie wzbraniającym wcielania wojsk cudzoziemskich do armii Republiki francuskiej. Wprawdzie życzliwi sprawie polskiej
reprezentanci, Talot, członek Rady Pięciuset, i Lacuee,
członek Rady Starszych, podsunęli obejście tego zakazu pod
pozorem, jakoby nowa legia nad reńska miała być uważaną tylko za cząstkowe przekształcenie istniejących już
włoskich, i jakoby w tem znaczeniu brano ją tylko zastępczo na koszt francuski zamiast czyzalpińskiego; była to przecie, bądźcobądź, fikcya dość przejrzysta. Co jednak główna, Dyrektoryat wciąż oczekiwał wieści
z włoskiego teatru wojny od Jouberta. Jego sukcesy,
odmieniając fortunę wojenną, może uczyniłyby jeszcze
zbytecznym cały niemiły w gruncie rządowi kłopot
i ciężar fundacyi legionowych na rachunek francuski.
To też dopiero po nadejściu wiadomości o okropnej klęsce pod Novi i zgonie Jouberta, wzięto się pod koniec sierpnia 1799 r. bardziej nasery o do rzeczy. Spiesznie
teraz wprowadzono orędzie rządowe na wokandę obu
Izb, i po przyjęciu go przez Radę Pięciuset i sankcyonowaniu przez Radę Starszych, zamieniono nareszcie
w prawo. Mocą tego prawa 8 września 1799 r., na zasadach wskazanych we wniosku dyrektoryalnym, zapowiedziane zostało utworzenie nowej legii polskiej, zresztą bez bliższej narazie skazówki o jej przeznaczeniu,
w składzie czterech batalionów piechoty po 1230 ludzi
łącznie z oficerami, czterech szwadronów lekkiej jazdy
po 106 ludzi i jednej kompanii lekkiej artyleryi, na żołdzie Republiki francuskiej, z asygnatą na organizacyę
i żołd jednoroczny kwoty 3, 3 milionów franków. Sama
istota tego aktu fundacyjnego legii polskiej przy Francyi, nie mówiąc już o merytorycznej jego zawartości,
wystawiała pod względem prawno-politycznym dotkliwe
pogorszenie, w stosunku do uprzedniej fundacyi legii
polskich we Włoszech. To był akt zgoła jednostronny,
wedle woli i widzimisia samejże Francyi; nie był akt
umowy dwustronnej między posiłkowaną republiką a posiłkuj ącem wojskiem polskiem. Ale na to nie było rady.
Tak czy owak, rzecz przynajmniej przybrała postać
prawomocną, aczkolwiek jeszcze do wykonania było dość
daleko.
Kościuszko, zaraz po zapadnięciu powyższej uchwały, próbował wyprosić ladajaką choćby do niej poprawkę od samego rządu. Tłómaczył Dyrektoryatowi, iż „nowa formacya legionowa polska, uchwalona przez ciało
prawodawcze, nie daje Polakom żadnej z tych korzyści,
jakie zapewniała im pierwsza" — i tu składał jako dowód ową pierwszą, korzystniejszą umowę, t. j. konwen-
cyę, nadaną ongi Dąbrowskiemu przez Bonapartego. Do-
praszał się przynajmniej o „niejakie pocieszające obietnice" (ąueląues promesses consolałrices), o „jakieś światełko nadziei". Inaczej oczywiście o jego komendzie naczelnej wcale nie mogło być mowy, nawet w moralnem
tylko znaczeniu. Chodziło mu najgłówniej o uznanie przynajmniej w zasadzie prawa legii do powrotu kiedyś
w pomyślnej chwili do kraju, dla walczenia o własną
sprawę narodową, co wyraźnie wszak było dopuszczone
w konwencyi Bonapartego. Zresztą, wobec zapadłej już
a przemilczającej o tem uchwały, „nie żądał bynajmniej
deklaracyi formalnej ani publicznej" w tym w^zględzie;
gotów był poprzestać na poufnem do siebie piśmie, „bez
żadnej dla rządu kompromitacyi", byleby mógł poufnie
okazać je rodakom dla uspokojenia ich i zachęty. Nowy minister spraw zagranicznych, Reinhard, do którego również z tą prośbą udał się Kościuszko, w złożonym Dyrektoryatowi raporcie uznał za możliwe udziele-
nie tak niewinnego zapewnienia. Opuszczono jednak
wszelką wzmiankę o powrocie z bronią w ręku; zamiast
„powrotu do ojczyzny, gdyby tego wymagały okoliczności", zostawiono głuche tylko stwierdzenie „możności
powrotu". Zakwestyonowano też, czy stosowne pismo
ma być wydane na ręce „generała Kościuszki", „naczelnika narodu polskiego", czy też „szefa legii polskiej".
W dodatku, przez zbytek ostrożności, zastrzeżono wyraźnie, że to pismo wyjść może jedynie od ministra wojny, „nie zaś imieniem ministeryum spraw zagranicznych,
ażeby niezawisłość tego ostatniego wydziału nie została
narażoną (compromise) przez deklaracyę, która mogłaby
kiedyś znaleść się w sprzeczności z wynikiem ogólniejszych kombinacyi naszego systematu politycznego". Niewiadomo dokładnie, w jakiem ostatecznie brzmieniu
i na czyje ręce taka deklaracya została wydaną przez
ówczesnego ministra wojny, Dubois-CrancśgO. W każdym razie poruszenie tej sprawy, nawet w tak skromnej postaci, było zasługą troskliwości Kościuszki. Rzecz sama w następstwie okaże się niepozbawioną pewnego
moralnego znaczenia, kiedy wynikną trudności z powodu masowego dymisyonowania się polskich oficerów legionowych.
Jednocześnie nie omieszkał Kościuszko wystąpić
także do rządu w interesie nieszczęsnych legii włoskich,
których imieniem od września 1799 r. zabiegali w Paryżu przysłani od Dąbrowskiego Konopka i Biernacki.
Te legie, wraz z całem wojskiem cyzalpińskiem, przechodziły również na żołd francuski. Zależało więc na
tem, aby ułatwić szybką ich odnowę, ubezpieczyć znaczne ich zaległości pieniężne, zapewnić im z góry od
rządu francuskiego, ze względu na przyszłą ich reorganizacyę, możliwie wysoki etat, około 8 tysięcy ludzi,
zbliżony do poprzedniego ich stanu przed rozbiciem wojennem. Niewiele tu mógł zdaleka wskórać Dąbrowski,
w ciężkiem swojem pod Genuą położeniu, odcięty od
Paryża, a trawiony też niepokojem z powodu przedłużającej się nieobecności Kniaziewicza, nękany obawą zupełnego upadku swych legii włoskich, pochłonięcia ich
przez nową formacyę nadreńską, gryzący się przeczuciem osobistej degradacyi z zajmowanego dotychczas
stanowiska. Kościuszko, aczkolwiek wciąż mocno przeciw niemu przez jego wrogów podbechtywany, pamiętał wszakże o naglących potrzebach legii wło-
skich i gorliwie wstawiał się za niemi u Dyrektoryatu i w ministeryach. Była to jednak rzecz bądźcobądż na dalszym planie. Nierównie aktualniej szą była obecnie w Paryżu sprawa nowego korpusu polskiego
w Niemczech. Ale i ta nie była jeszcze bynajmniej na
drodze do niezwłocznego urzeczywistnienia. Nie ruszała
się z miejsca przez cały miesiąc, już po zapadłej na papierze prawomocnej ucłiwale fundacyjnej. Dopiero w początku października 1799 r., po nadejściu wiadomości o wygranych Bruna w Holandyi, szczególniej zaś Masseny
w Szwaj caryi, zdecydowano się przystąpić, wciąż zresztą bez wielkiej skwapliwości, do zrealizowania nareszcie
nowej legii polskiej. Ze względu na Prusy nie otrzymała
ona przeznaczonej sobie pierwotnie nazwy legii nadreńskiej. Jako legia naddunajska (du Danuhe), wzięła nazwę
urzędową od przynależności swojej do armii Masseny.
Miejsce zakładowe miała sobie wyznaczone w Płialsburgu, małej ufortyfikowanej mieścinie lotaryńskiej, w zdrowotnem na równinie położeniu, z ludnością poczciwą,
życzliwie dla Polaków usposobioną przez pamięć na
„króla dobroczyńcę", starego Leszczyńskiego. Przygotowano tam koszary na 3 tysiące ludzi, lecz żadnych pozatem nie udzielono środków, ani najniezbędniej szych
nie przedsięwzięto zarządzeń.
W pierwszej połowie października 1799 r., przy
ciągłych wstrętach ze strony ministeryum wojny, Kniaziewicz prowizorycznie dopiero przeznaczony został na
dowódcę legii naddunajskiej i upoważniony do rozpoczęcia tymczasowych jedynie czynności organizacyjnych.
Wezwał on zaraz przebywających w Paryżu oficerów
Polaków do złożenia swych stanów służby. Oprócz Kosseckiego wziął sobie do pomocy Godebskiego, którego
zaprosił, jako wypróbowanego towarzysza Rymkiewicza,
do udzielenia opinii o podających się do umieszczenia
w legii oficerach. Porozumiewał się zresztą we wszystkiem z Kościuszką i do jego stosował skazówek. Niestety, nie obeszło się przytem bez pewnych rozdźwięków.
Tak więc Kościuszko, w myśl złożonej przez siebie samego przysięgi związkowej, i mocno obstawaj ąc przy
swojem politycznem wyznaniu wiary republikańskiem
i demokratycnem, wbrew zdaniu Kniaziewicza wystąpił na własną rękę do ministra wojny, Cran-
cógo, z kategorycznem żądaniem, ażeby wszyscy nowomianowani oficerowie legii, wraz z Kniaziewiczem,
jeszcze przed wyjazdem z Paryża, a następnie podobnież wszyscy szeregowcy legionowi, złożyli przysięgę
na „nienawiść królom i arystokracyi". A jakkolwiek nie
uzyskał na to zgody ministeryalnej, przecież i nadal
wielkim swym wpływem osobistym popierał gorąco wypełnianie tej przysięgi przez legionistów, co źródłem
rozlicznych stawało się nieporozumień. Inne też tarcia
przygodne wynikły z popieranych przez niego forsztelacyi, n. p. Turskiego-Sarmaty, którego nie życzył sobie
Kniaziewicz. Z tem wszystkiem atoli Kościuszko opiekuńczą swą powagą przykładał się najtroskliwiej, ile tylko było w jego mocy, do ułatwienia niniejszych bardzo trudnych początków organizacyjnych legii naddunajskiej. Układał łącznie z Kniaziewiczem listę ciała
oficerskiego, polecał ją rządowi do zatwierdzenia, upominał się o pośpiech w dostarczeniu potrzebnych funduszów, efektów i t. p. Cóż, kiedy cała robota szła jak
z kamienia, skutkiem równie obojętnej, jak opieszałej
postawy rządu. Ze strony polskiej nic nie stało na przeszkodzie córy chlej szemu wysztyftowaniu silnej i dzielnej legii. Zaprojektowany w dwóch listach Kościuszki
i Kniaziewicza skład oficerski przedstawiał się bardzo
pięknie, poczęści świetnie. Podani byli na szefa sztabu
legii naddunajskiej doskonały artylerzysta Gawroński;
w piechocie, na szefa brygady wypróbowany Chłopicki,
a na szefów batalionów wytrawny Fiszer, utalentowany
Sokolnicki, Zajdlic i Drzewiecki; w jeździe, na szefa
brygady Turski a na pierwszego szefa szwadronu Rożniecki, lichy charakter, lecz kawalerzy sta niepospolity;
na niższe rangi kilkudziesięciu oficerów wyższej przeważnie wartości. Nadzwyczaj licznie napływali też szeregowcy ze zbiegów i jeńców polskich z wojsk austro- rosyjskich, zwłaszcza po ostatnich pomyślnych akcyach
w Szwajcaryi. Niebawem zaczęło roić się od rekrutów
polskich w cichym Phalsburgu. Już w październiku
1799 r., „od pułku polskiego pod Suworowem zaczęli
dezerterować do legii". Samych Rusinów, t. j. Małorosyan z kordonu i wojska carskiego, przyszło odrazu półtorastu, paru nawet przystało podoficerów Rosyan.
A pełno pozatem zgłaszało się luźnych niedobitków
z obu polskich legii we Włoszech.
Ale to wszystko nie zdało się na nic, póki ze strony rządu francuskiego skutecznej materyalnej nie było
pomocy. Trzeba było na gwałt ubioru, broni, funduszów,
a tego doprosić się zgoła nie było sposobu. Przyczyna
tkwiła tyleż w braku istotnej życzliwości dla sprawy legionowej polskiej, ile w głębszych czynnikach ogólniejszych, w nikczemności całej ówczesnej polityki rządowej i machiny administracyjnej paryskiej. W wydziale wojny, pod Dubois-Crancśm, za przykładem
jego poprzednika i przyjaciela Bernadotta, gorączkowa napozgr ruchliwość źle ukrywała zupełny
w gruncie zastój, graniczący z anarchią. O całem
ówczesnem ministeryum wojny, tak jak znalazł je niebawem Bonaparte, wydał on sąd rzeczoznawcy w kilku
lapidarnych wyrazach. „Był to istny chaos... Dubois-
Crance, rzecz nie do wiary, nie był w stanie dostarczyć
(mi) ani jednego etatu sytuacyjnego armii... Zapytywano go: „Płacicie wszak armię, zatem możecie przynajmniej przedstawić etaty żołdu". „Nie płacimy jej". „Żywicie armię, dajcie więc etaty biura żywności.
„Nie żywimy jej. „Ubieracie armię, złóżcie choć
etaty biura ubiorczego. „Nie ubieramy jej. Miesiąca czasu było potrzeba zanim udało się zestawić
etat armii, i odtąd dopiero można było przystąpić do jej
reorganizacyi". W zupełnej z tym obrazem zgodzie są
urzędowe świadectwa Moreau, Bruna i innych generałów komenderujących, o ówczesnym niesłychanym stanie nędzy i wręcz „rozkładu" wojsk francuskich na
linii bojowej, skutkiem zupełnego zaniedbania najpilniejszych ich potrzeb przez centralną administracyę wojenną. Oczywiście zaś najsrożej cierpieć na tern musiały
traktowane po macoszemu, będące na szarym końcu,
legie polskie. Agonizowały tedy, pomimo wszelkich na
papierze przyrzeczeń, puszczone całkiem w niepamięć,
głodne i nagie szczęty legii włoskich Dąbrowskiego.
Ani też nie mogły wejść w życie, pomimo wszelkich
papierowych uchwał, zdane na łaskę losu, nagie i głodne szczątki legii naddunajskiej Kniaziewicza. „Gdybyś
mógł patrzeć się — tak Kosseckiemu do Paryża pisał
z Phalsburga jeden z pierwszych oficerów wysłanych
tam dla urządzenia zakładu, — na ten kwiat młodzieży krajowej, gdybyś ujrzał ich niewyrównaną nędzę,
z tern wszystkiem najszlachetniejsze dusze i prawdziwą
ojczyzny miłość,... zapłakałbyś na myśl podobną". W zakładzie bowiem byli tylko goli ludzie i gołe koszary;
pieniędzy, oręża, mundurów, butów, chleba, doczekać
się nie było można od rządu. W dodatku, niepodobna było jaśnie rozróżnić, gdzie
kończyło się samo zaniedbanie rządu, a gdzie zaczynała
zła wola. Niepodobna przewidzieć, co z tym rządem, co
z Francyą już w najbliższej będzie przyszłości. Niepodobna rozeznać się w trwającem i rosnącem bez przerwy zamieszaniu i zaćmieniu wszystkich zewnętrznych
i wewnętrznych stosunków Republiki francuskiej. Pomimo ostatnich częściowych sukcesów jesiennych, holendersko-szwajcarskich, położenie wojenne Francyi pozostawało wciąż niezmiernie groźnem. Pomimo pozornej
ciszy po ostatnim przewrocie prairiala, położenie polityczne w Paryżu było wciąż brzemienne nowym większym wybuchem. Straty we Włoszech i nad Renem
ciągle nie były powetowane, ani nawet możliwość inwazyi zażegnaną. Nie była też bynajmniej usuniętą
możliwość restauracyi; owszem, w tej lub innej postaci
ustawicznie wisiała w powietrzu. Frzedewszystkiem zaś,
tak czy owak, była wprost nieuniknioną w najbliższym
już czasie gwałtowna odmiana i śmierć panującego, przegniłego do kości, cuchnącego trupem, dyrektoryalnego
porządku, t. j. nierządu rzeczy. Odczuwano to w całej
Francyi, zwłaszcza w stolicy. Ale nikt dobrze nie wiedział ani widział wyjścia z tych powikłań i biedy, kędy
zabrnęła Republika; a najmniej wiedzieć i widzieć mogli
Polacy. Wtem po Paryżu, a wnet i po legionowych polskich obozowiskach, gruchnęła wieść piorunująca. Bonaparte powrócił z Egiptu.
ROZDZIAŁ TRZECI.
PIERWSZY KONSUL.
Zjawienie się Bonapartego w Paryżu, w październiku 1799 r., czyniło go odrazu ośrodkiem, i albo panem
albo ofiarą położenia. Republika ludowładcza, rewolucyjna, nie istniała oddawna; panująca dyrektoryalna wiła się w podrygach konania; chodziło już tylko o dobicie jej i zagarnięcie po niej dziedzictwa. Rozumiano
powszechnie, że on przybywał, aby tego dopełnić. Tedy
poszukiwano go zewsząd, jako egzekutora i spólnika.
Poszukiwano z obu naraz skrajów, jakobińskiego i rojalistycznego, schodzących się w dążności przewrotowej;
ze wszelkich też pośrednich grup i obozów, mających
względem obecnego rządu zabójcze zamysły i porachunki spiskowe. Poszukiwano zaś naj skwapliwiej z łona samego rządu, niosącego się z przechytrym spiskiem samobójczym, obrachowanym dwoiście: bądź w doraźny jeno sposób przejściowy, wedle myśli Barrasa, do odsprzedania się potem restauracyi królewskiej; bądź też na
stały własny rachunek, wedle myśli Sieyesa, do gospodarowania dalej pod zmienioną flagą republikańską.
Wszyscy chcieli przewrotu, każdy na swój sposób i benefis. Nikt nie śmiał brać się do rzeczy, nie przez
zbytek skrupułu, lecz dla braku siły. A tu spadał Bonaparte, wcielenie czynu, otoczony gloryą dawnych z wycięstw i świeżej egzot we Włoszech. Tego samego dnia instalacyi pełnej władzy konsularnej, kiedy występował z programem
rządów swoich do narodu francuskiego, a z odezwą pokojową do monarchów koalicyi, zwrócił się on też z własnego natcłinienia z pismem życzliwem do Dąbrowskiego i jego legionistów. Dziękował za „konduitę
walecznych Polaków we Włoszech w czasie ostatniej
kampanii"; zapewniał ich, że „są oni zawsze obecnymi
w mej myśli, że liczę na nich, że oceniam ich poświęcenie dla sprawy, której bronimy, i że będę zawsze ich
przyjacielem i kolegą". Jednakowoż, nawet w tej odezwie serdecznej, wyrazie hołdu i spółczucia dla czynów
i cierpień legionowych w czasie swojej nieobecności,
powstrzymał się on starannie od cienia złudnych przyrzeczeń. Z wstrzemięźliwością rozmyślną wspominał jedynie o „sprawie, której bronimy", t. j. ogólnej francuskiej, przeciwkoalićyjnej, nie zaś o tej, której służyć
pragnęli legioniści, sprawie odbudowania Polski. Dąbrowski zresztą nie doczekał się już tego pisma w obozie. Już on tam w zasypanych śniegiem górach włoskich, w opuszczeniu rozpaczliwem, wobec ginącej mu
w oczach legii, skąd codzień z głodu do 40 ubywało dezerterów, wytrzymać bezczynnie nie mógł, wiedząc, że
Bonaparte rządzi w Paryżu. Skoro tylko rozkazem dziennym obwieszczony został armii włoskiej zamach brumaira, zaraz w początku grudnia 1799r., oficerowie legionowi
złożyli Dąbrowskiemu adres zbiorowy, wzywający go, aby
corychlej udał się do stolicy, dla przełożenia Bonapartemu naglących potrzeb legii. Na koszta tej wyprawy
paryskiej biedakowi generałowi swemu ofiarowali biedacy podkomendni własny żołd jednomiesięczny. Dąbrowski niezwłocznie, w towarzystwie adjutanta swego,
Jana Dembowskiego, oraz majora zastępczego legii
pierwszej, Pakosza, pośpieszył do Genui, stąd morzem
do Nizzy, i po uciążliwej podróży, w końcu grudnia 1 799 r.,
stanął w Paryżu. Znaleźli się więc tutaj razem najwydatniejsi podówczas
wojskowi przedstawiciele Polski, Naczelnik Kościuszko,
przy nim Dąbrowski i Kniaziewicz. Wyobrażane przez
nich sprawy narodowa i legionowa przychodziły po raz
pierwszy pod rozpoznanie Bonapartego, już nietylko wodza armii, lecz rządcy państwa francuskiego. Obiedwie
te sprawy, same w sobie nierozdzielne, wciąż przełamywał na dwoje przymus okoliczności. Pierwsza, większa,
nie była obcą ani^ obojętną Bonapartemu, i to nie przez
nieznany mu sentyment, lecz przez wczesne przeczucie
jej realnej wielkości. Już w kilka dni po zamachu brumaira, przedstawiony został konsulom, z polecenia jednego z nich, Ducosa, wypracowany przez Bonneau obszerny memoryał o Polsce. Był to właściwie najwcześniejszy w tych rozmiarach, zasadniczy operat z dziedziny wielkiej polityki zagranicznej wogóle, złożony
Bonapartemu po objęciu władzy konsularnej. I rzeczą
wcale jest znamienną, iż to najpierwsze takiej treści
pismo, poddane rozwadze Pierwszego konsula Bonapartego, dotyczyło odbudowania Polski, tego kamienia
obrazy, o który rozbije się w końcu władza cesarza Napoleona. Bonneau, w myśl naocznych wrażeń warszawskiego swego pobytu i petersburskiej niewoli, oraz
zgodnie z poglądami swemi, wyłuszczanemi poprzednio
za Dyrektoryatu, w niniejszym memoryale dla Konsulatu brał za punkt wyjścia bezwzględną konieczność zahamowania Rosyi, uchylenia groźby rosyjskiej dla Francy! i wszystkiej Europy. Owóż, za jedyny skuteczny ku
temu środek uznawał on „częściowe przywrócenie" (retablissement parłiel) Polski. Złożyć się na to miały, sposobem „retrocesyi'', trzeci zabór pruski z Warszawą aż do Warty, obiedwie Galicye, i bliżej nieokreślony podolsko-litewski odłam trzeciego zaboru rosyjskiego. Odzyskana w tych granicach część Polski, pod elektorem
Fryderykiem-Augustem, jako monarchą konstytucyjnym,
przy Ustawie majowej, stanowiłaby z Saksonią „jedno
zjednoczone nazawsze państwo", połączone terytoryalnie
pasem ziemi na Szląsku, scedowanym w tym celu przez
Prusy, które natomiast otrzymałyby odszkodowanie z pogranicznych dzielnic Saksonii. Wreszcie, całe państwo sasko-polskie nabyłoby nietykalnej poręki międzynarodowej przez wcielenie w skład związkowy Rzeszy niemieckiej. Były w tych wywodach rzeczy, które utkwią
w głowie Bonapartego i kiedyś odnajdą się żywcem
w jego Księstwie Warszawskiem pod berłem saskiem,
jako części składowej Związku reńskiego, w jego natarczywych staraniach o zdobycie terytoryalnego szląskiego łącznika, w jego rokowaniach o odstąpienie Galicyi.
Ale te rzeczy, które w następstwie, pomimo ogromnych
przewag i wysiłków, nie dadzą się urzeczywistnić w całości, musiały w przedwczesnej postaci i porze niniejszej wydać się zgoła chimerą. Dopiero stawał na nogi
Konsulat. Jeszcze górowała na całej linii przemoc wojenna koalicyi. Jeszcze po tylu wstrząśnieniach i klęskach nie była ubezpieczoną Francya, ani też bynajmniej
nie było ustatkowanem położenie Bonapartego. To też
projekt niniejszy, znany mu zresztą w głównych zarysach z dawniejszej wersyi Mostowskiego, przedstawionej
mu przed dwoma laty za pośrednictw^em Bourrienna, nie
mógł oczywiście Pierwszemu konsulowi 'wydać się żadną
miarą możliwym do urzeczywistnienia w okolicznościach
obecnych. Nie znaczy to jednak wcale, aby nawet w tej postaci, narazie chimerycznej, zagadnienie polskie nie dawało mu wiele do myślenia. Owszem, właśnie w teraźniejszej pierwszej dobie konsulackiej, pomimo tylu innych trosk nieskończenie naglejszych i bliższych, zastanawiał się nad niem nieraz Bonaparte pod zasadniczym,
jeśli nie praktycznym, kątem widzenia. „Francya — odzywał się w tym czasie do swego sekretarza Bourrienna, użytego zapewne znowuż w sprawie tego odgrzewanego projektu Bonneau, — wciąż jeszcze pozostaje
upokorzoną za nikczemną trwożliwość, z jaką przyglądała się ongi zniweczeniu państwa polskiego... Nigdy
nie będzie stałego pokoju w Europie, póki państwo
polskie nie będzie przywrócone yv dawnych granicach.



w kształcie całkowitym. Cierpliwości..., jeśli pożyję jeszcze lat dwadzieścia, może do tego przymuszą...''.
„Zwłaszcza w początkach Konsulatu, — są słowa ów
czesnego jego interlokutora — ten przedmiot w szczególności zajmował myśli Bonapartego. Jakże często
podówczas rozmawiał on w tej materyi ze mną i wieloma innemi osobami... Bywała to jedna z najulubieńszycli jego rozmów, podczas której wyrażał się z największym ogniem i porywczością... Dyktował mi często
dla »,Monitora" zapiski, mające na celu wykazanie zapomocą rozmaitych dowodów, iż Europa nigdy nie zazna
spokoju, póki ten wielki akt rabunku (dokonany na Polsce) nie zostanie pomszczony i naprawiony. Ale często
darł te zapiski przed oddaniem ich do druku... Dyktował mi je zazwyczaj wieczorem,... darł nazajutrz,... lecz
czasem dodawał: A jednak jest pfawdą, że mając niezawisłe królestwo polskie i 150 tysięcy ludzi tam na
Wschodzie, byłbym zawsze panem Rosyi, Prus i Austryi". Po raz pierwszy bodaj poczynał on naówczas
głębiej rozważać znaczenie sprawy polskiej, nietylko
w bliższym jej stosunku do Austryi i Prus, lecz w najwalniejszym do dalekiej Rosyi. Albowiem coraz dobitniej poczynał uświadamiać sobie rozpierającą się bezkreśnie, następującą mu wszędzie na pięty, ogromną
Rosyi potęgę. Z szerokim jej rozmachem był spotykał
się w pustyniach Egiptu i Syryi. Teraz krwawe jej ślady odnajdywał na pobojowiskach Trebbii i No vi. Oglądał ją w obrazie suworowskiego wjazdu do swego Medyolanu. Z objęciem rządów konsularnych przystępując
na własną rękę do politycznego porachunku z Europą,
poczynał Bonaparte w całokształcie nowożytnych stosunków mocarstwowych liczyć się coraz bardziej z grozą prepotencyi rosyjskiej. Ale zatamowanie jej przez
„bary erę polską" uważał za możliwe nieinaczej, jak tylko przy bezpośrednim spółudziale innego rozbiorowego
mocarstwa. Istotnie, w jednem z najwcześniejszych swych zleceń konsularnych dla Talleyranda, wskazywał
potrzebę „skłonienia Prus do stanięcia na czele ligi północnej, celem nałożenia wędzidła niezmiernej ambicyi rosyjskiej". Trafiał tym sposobem na starą myśl wygrania
Prus przeciw Rosyi za cenę korony polskiej.
Jednakowoż, daleki od tanich w tym względzie
złud Dyrektoryatu, bystry i trzeźwy Pierwszy konsul
nie miał żadnej wiary w urzeczywistnienie tej myśli,
w gotowość Prus do przyjęcia takiej oferty i wdania się
w przeciwrosyjską awanturę polską. Nie zamykał oczu
na całą dotychczasową, skroś obosieczną, dwulicową politykę pruską, trzymającą się wciąż na wygodnej linii
środkującej pomiędzy Francyą a Rosyą. Zaś przez Sieyesa, dobrze obeznanego z tą taktyką berlińską z czasów
swej ambasady tamecznej, umocniony był w największej
pod tym względem nieufności. Natomiast przez Talleyranda wtajemniczony był w dawniejsze próby porozumienia się z Rosyą, ku czemu, wobec dostrzegalnych już
objawów ochłodzenia austro-rosyjskiego, zdawały się
większe niż kiedykolwiek otwierać widoki. Owóż w tym
mianowicie kierunku poczęły teraz do Konsulatu napływać projekty, wręcz przeciwne z ducha projektowi Bonneau, a podobnież biorące za punkt wyjścia sprawę polską. Tak więc, jeśli, wedle Bonneau, ta sprawa w stosunku
do Rosyi miała być orężem, to wedle tych projektowiczów — gałązką oliwną. Nasampierw tedy płodny Guttin
wystąpił znowuż z memoryałem, doradzającym przymie-
rza francusko-rosyjskiego, na zasadzie odbudowania Polski w granicach przedpodziałowych, pod W. Księciem
Konstantym, z wyłączeniem atoli raz na zawsze unii
Polski z Rosyą. „Konstanty, zostawszy królem polskim,
tem samem stanie się Polakiem, i wpływ rosyjski równie
niegroźnym będzie dla Polski, jak francuski dla Hiszpanii
po wojnie sukcesyjnej i osadzeniu Bourbona na tronie madryckim". Nadto Rosya, za wydanie Litwy z powrotem do
Polski, zostałaby odszkodowaną przez podział Turcyi, oraz zachęconą do wyprawy przeciw posiadłościom angielskim
w Indyach. Prusy natomiast, za stratę swego działu polskiego, otrzymałyby wynagrodzenie na Szląsku austryackim, w Hanowerze i miastach hanzeatyckich. Z kolei
dwuznaczny Wojciech Turski, spiknąwszy się z Guttinem, podał pismo, przejęte niemal dosłownie z jego memoryału, wprost na ręce Bonapartego. Sarmata-jakóbin
akurat tak samo doradzał „szukać pokoju na północy", w porozumieniu i aliansie z Pawłem, przez oddanie tronu polskiego W. Księciu Konstantemu. Obadwaj, Guttin i Turski, szli tu na rękę Talleyrandowi. Temu oczywiście nie chodziło zgoła o Polskę, niemającą go za co kupić; jemu chodziło o Rosyę, poczęści też o siedzącego tam pretendenta Ludwika XVIII i tajne możliwości restauracyjne. Jako główny podówczas, w zaraniu Konsulatu, informator Bonapartego w rzeczach polityki zagranicznej,
pragnął Talleyrand skierować go na tory francusko-rosyjskiego porozumienia. Istotnie, w złożonym mu w tej
mierze raporcie, ofiarował się, z pominięciem zawodnego
pośrednictwa pruskiego, nawiązać wprost rokowania
z Petersburgiem przez tamecznych emigrantów francuskich.
To wszystko nie pozostało bez pewnego wpływu
na Pierwszego konsula. Jednakowoż wciąż jeszcze nie
wyrzekał się on pierwotnych swych nastrojów wręcz
przeciwrosyjskich. Zapewne też pod niejakim wpływem
wywodów sasko-polskich z zapiski Bonneau, wyprawił
wtedy zaufanego swego adjutanta, Lavalletta, z misyą
wywiadowczą do dworu saskiego, do Drezna, nakazując
mu w szczególności „informować się o wszystkiem, co
się dzieje w Polsce". Co główna, Bonaparte nie wyrzekał się jeszcze bynajmniej stworzonego ongi przez siebie zbrojnego przedstawicielstwa Polski, legionów. Sprawa legionowa czerpała swą aktualność z przeważających narazie względów wojennych. Lecz z natury
rzeczy sprzężona ze sprawą polityczną, najwięcej w polityce spotykała przeszkód. Kniazie wicz, przystępując
de organizacyi legii naddunajskiej, zwrócił się do Berthiera z prośbą o pozwolenie wysłania oficerów do Polski, aby wieść o nowej formacyi na żołdzie francuskim
rozpowszechniać między Polakami, branymi do rekrutacyi austryackiej i rosyjskiej. Zarazem, na osobiste życzenie Kościuszki, zwrócił się do Talleyranda z prośbą
o pozwolenie wyprawienia wysłańców do związków patryotycznych polskich w kraju. Obiedwie te prośby poszły pod rozpoznanie ministeryum spraw- zagranicznych
Talleyrand, pomimo pozorów fałszywego spółczucia, zawsze w gruncie bardzo był dla Polski niechętny, a zwłaszcza teraz, kiedy mu ona w jego rosyjskich przeszkadzała widokach. To też w pisemnej opinii swojej dla Berthiera i konsulów, oświadczył się on stanowczo przeciw
obu powyższym prośbom. Co więcej, wyraził zasadniczą
wątpliwość względem samej „kwestyi niebezpieczeństwa,
czy też pożytku, perspektywy odbudowania Polski". Godził się jedynie na takie dwuznaczne ustępstwo, iż Polakom, zaciągającym się do służby Republiki francuskiej,
należy „zostawić perspektywę ewentualnej poprawy politycznego położenia ich kraju... i nie sprzeciwiać się
w tym względzie ich nadziejom". Co najciekawsza, usiłowania reorganizacyjne w sprawie legionowej, podejmowane obecnie w Paryżu przez Kościuszkę, Dąbrow-
skiego, Kniaziewicza, spotykały się z pokątnemi przeszkodami ze strony rzekomo technicznie wojskowej; lecz najniezawodniej również na głębszem tle tajnej, wrogiej,
jeśli nie wprost zdradzieckiej, intrygi politycznej, i bruździł tu mianowicie, ile tylko mógł, wpływowy inspektor
generalny armii, późniejszy słynny intendent generalny,
Daru, utrudniając na każdym kroku, w najżywotniejszych sprawach budżetowych, żywnościowych, ubiorczych
i t. p., urzeczywistnienie legii polsko-naddunajskiej i odrodzenie polsko-włoskiej. Był to napozór tylko sprężysty, niezmordowany administrator, służbista surowy i bezinteresowny, nieprzystępny i groźny gorliwiec, ślepe
i wierne narzędzie Bonapartego i Napoleona, hojnie nagradzany przez niego za życia, hojnie obdarzony jeszcze
w testamencie na św. Helenie, śród sług najwierniejszych, wybitny działacz napoleoński, potem poważny historyk. W rzeczywistości atoli był to podobno spryciarz nieprzenikniony, niedościgły, zamaskowany przez życie całe i aż długo po śmierci; był mianowicie jednym z głównych korespondentów i donosicieli będącej na żołdzie
koalicyjnjan, a w szczególności rosyjskim, tajnej agencyi
Antraigua, i pospołu z Talleyrandem i pokrewną dwulicową kompanią przykładał się systematycznie do podkopania i zguby Francyi napoleońskiej. Daru, nieprzyjazny
Polsce z zasady, później najnieżyczliwiej usposobiony
dla Księstwa Warszawskiego, podobnież i teraz już należał
do cichych, a tem szkodliwszych przeciwników wznowionej roboty legionowej polskiej. Tymczasem, dzięki osobistemu poparciu Bonapartego, nastąpiło w ministeryum wojny pomyślne załatwienie rzeczy najpilniejszej, t. j. wojskow^ej organizacyi
legii naddunajskiej Kniaziewdcza. Ale dwie legie włoskie Dąbrowskiego, albo raczej ich szczątki, gdyż było
tego wtedy razem niewięcej ponad 2 tysiące ludzi, po-
zostały w powietrzu. Właściwie podlegały one tylko
ogólnikowej uchwale, powziętej pod koniec Dyrektoryatu, o wzięciu wszelakich obcych wojsk posiłkowych
w czambuł na żołd francuski; lecz niczego nie postanowiono o ich liczbie, składzie, urządzeniu. W tej sprawie
Kościuszko, w początku grudnia 1799 r., zwrócił się do
nowego rządu, nie wprost jednak, lecz za pośrednictwem Talleyranda. Prosił o wycofanie legii włoskich z armii czynnej, dla nowej ich organizacyi, „która byłaby odpowiedniejszą na sposób francuski, podobnie jak w legii naddunajskiej". Pragnął też sprawdzenia obecnych list oficerskich, celem usunięcia „arbitralności i stronniczości". Były istotnie pewne szczegóły
organizacyi wojskowej francuskiej, które jaknaj bardziej
trafiały do przekonania Naczelnika, a zwłaszcza przepisy o elekcyi oficerów, t. j. podporuczników z prostych
szeregowców. Zaś właśnie gorącem Kościuszki było życzeniem, by „nie przez urodzenie, jak u cesarza i Moskali, ale (przez) zasługi, zdatność i łagodność,.,, każdy
(miał) miejsce otwarte do awansowania na najwyższy
stopień wojskowy". Wszakże ten krok Naczelnika, uczyniony pod adresem Talleyranda, w mylnem pojęciu o jego życzliwości, a z pominięciem Bonapartego i Berthiera, żadnych nie wydał owoców.

Wtem, z końcem roku, nadjechał do Paryża Dąbrowski. Usłyszał on na wstępie od Berthiera, iż rząd konsularny zna jedną tylko legię zorganizowaną przy
Republice francuskiej, naddunajską. Powziął więc zrazu
obawę, iż zamiarem jest rządu wcielenie do niej obu włoskich. Zwrócił się tedy po tygodniu z pismem do samego Pierwszego Konsula. Prosił „fundatora legionów"
o ściągnięcie ostatków legii włoskich do Marsylii i udzielenie im tam środków reorganizacyjnych. Obowiązywał
się przytem w ciągu czterech miesięcy postawić swój
korpus na dawnej stopie przeszło 7 tysięcy ludzi i w gotowości do wyruszenia w pole. Nie odbierając atoli rezolucyi, wielce tem strwożony, a nieufny, najniesłuszniej zresztą, względem szczęśliwszego od siebie Kniaziewicza, udał się Dąbrowski po ratunek do Kościuszki i skłonił go do wystąpienia w ważnej tej sprawie wprost
do Bonapartego. Kościuszko, jak się rzekło, wnet po powrocie Bonapartego z Egiptu poznawszy go osobiście, w grzecznym napozór, lecz naprawdę skroś nieufnym, do niego
stanął stosunku. Wtem nastąpił zamach brumaira. Kościuszko cłiwilowo był wtedy nieobecny w Paryżu, gdyż
w towarzystwie młodego przyjaciela, radykalnego Duńczyka emigranta, głośnego potem geografa i przyjaciela
Polski, Maltę Bruna, wybrał się właśnie w sam dzień
zamachu, 18 brumaira, na wycieczkę do Wersalu. Wracając późnym dopiero wieczorem do Paryża, dowiedział
się o dokonanym przewrocie. Zaraz też wówczas, pod
świeżem wrażeniem, wobec Maltę Bruna, wyraził najwyższe z tego powodu oburzenie, oraz przekonanie, że
sprawca podobnego czynu, Bonaparte, nigdy niczego
zbawiennego nie uczyni dla Polski. Miał wprawdzie
Kościuszko przyjaciół osobistych w rządzie konsularnym, naprzód w prowizorycznym — konsula Ducosa, potem
w stałym — konsula Lebruna. Ale na samego Bonapartego on
wciąż się boczył. Sam wierny ideałom czystej cnoty republikańskiej, potępiał w spełnionym przezeń zamachu stanu
widome dzieło ambicyi i gwałtu. Pod okrywką Konsulatu jasno dostrzegał samo władztwo jednego człowieka, nowego Cezara, kroczącego do tronu. Trwał przy
złożonej świeżo przez siebie dla Polski, a teraz właśnie,
wręcz naopak, znoszonej dla Francyi przez Bonapartego, przysiędze „na nienawiść królom". Był teraz Kościuszko głównie otoczony Polonią raczej radykalną,
związaną z pokrewnemi żywiołami paryskiemi, poczęści
z poprzednim rządem, a przez obecny zgoła wytrąconą
za nawias. Żył także w otoczeniu przeważnie opozycyjnem francuskiem, gdzie pomstowano ze świętem oburzeniem na zbrodniczego sprawcę zamachu brumaira; a nie
wiedział, że ten zamach był nie do uniknięcia, i że gdyby nie przez owego sprawcę, byłby niechybnie spełny przez samycliże pomstujący cli republikantów. Wzdrygał się demokrata Naczelnik na skrytą autokracyę konsularną i nadchodzącą jawną imperyalną; a nie widział,że bez niej, i bez ocalonych w niej jeszcze wielu zdobyczy rewolucyjnych, byłoby doszło niezawodnie do najzacofańszej restauracyi rojalistycznej. W Pierwszym konsulu widział Kościuszko jedynie uzurpatora, widział zabójcę i grabieżcę Republiki, choć on był tylko jej grabarzem i dziedzicem. W następstwie, przestrzeżony przez Fouchego,
umiejącego, jak wspomniano, udaną poczciwością byłego
rewolucyonisty wkraść się w jego zaufanie, Kościuszko
tę opozycyę swoją, z najczystszych, acz poczęści nietrafnych, krótkowzrocznych płynącą pobudek, w milczącym jeno objawiał sposobie. Ale teraz, w początkach Konsulatu, odkrywał ją bez obsłonek, z całą otwarto-
ścią republikańską. Tak np., razu jednego, na uczcie u konsula Lebruna, gospodarz, odwołany chwilowo do Bona-
partego, za powrotem stamtąd do swych gości, „z wesołą twarzą, przed wszystkimi licznie obecnymi, głośno
i z przyciskiem zawołał do Kościuszki: „Czy wiesz, generale, że Pierwszy konsul mówił o Tobie?". „A ja — odpowiedział wręcz Kościuszko, odwracając się tylko głową, ja nie mówię nigdy o nim". Chodził pierwotnie niekiedy
Kościuszko na ogólne audyencye do Bonapartego, rezydującego po brumairze naprzód w pałacu Luksemburskim,
potem w Tuileryach. Chodził opornie, w palących sprawach legionowych, ciągany tam z trudem przez Kniaziewicza. Na tych niemiłych sobie audyencyach, wedle
świadectwa Kniaziewicza, Kościuszko „był bardzo grzeczny, kłaniający się, potulny i najczęściej miał minę
ubogiego, niepoczesnego szlachcica"; ale zbyt wyraźnie
biła od niego nieprzejednana, ledwo tajona niechęć. To też
ze swej strony, odwetowo, już poczynał boczyć się na
niego Bonaparte, i „zbliżając się do nich, zwykle mówił do
Kniaziewicza tylko, nie zwracając uwagi na Kościuszkę". Zwierały się tu i odstręczały od siebie przeciwieństwem
najjaskrawszem dwie biegunowo odmienne indywidualności ducłiowe. Czuł Bonaparte wyższość moralną Kościuszki, czuł niemy wyrzut w szanownej postaci Polaka, co naczelnictwo i dyktaturę w swoim narodzie
wziąwszy zamachem miłości i poświęcenia, nie siły i ambicyi, pozostał nazawsze, nietylko dla Polski, lecz dla
świata, szlachetnym symbolem bezinteresownej cnoty publicznej i niezbrukanych żadnemi postronnemi względy
świętych haseł wolności narodowej i ludzkiej. A czuł
też, pomimo czynionych przez siebie pierwszych ku niemu kroków, niezinożoną, uchylającą się, cichą, zawziętą
jego odporność litewską. Odpowiadał na nią dumą samowiedną nieskończenie wyższego, światowego geniuszu i potęgi. Kościuszko, „czując się równym jemu we
wszystkiem", a zapatrzony w same tylko ujemne jego
rysy moralno-polityczne, zamykał oczy na jego zjawiskową względem siebie niewspółmierność, na wielkość dziejowego jego powołania. Zacinał się też w bezwzględnem do Bonapartego uprzedzeniu i w bezwzględnej
z góry niewierze, aby od niego kiedykolwiek wyjść
mogło dobro dla Polski. Czyniąc zadość naleganiom Dąbrowskiego, Kościuszko w memoryale, podanym Bonapartemu w połowie
stycznia 1800 r., odezwał się w obronie zagrożonych
dwóch legii polsko-włoskich. Wykazywał niepodobieństwo utopienia ich w jednej naddunajskiej i prosił
o zreformowanie ich, o ile nie dałoby się utrzymać
w komplecie wszystkich trzech legii, przynajmniej pod
postacią odrębnej legii włoskiej. Berthier, do którego
z podobnym wnioskiem zwrócił się równocześnie Dąbrowski, poparł go w Konsulacie. W rzeczy samej, odpowiadało to intencyom rządu; gdyż wprawdzie nie chciano zachować obu legii włoskich, już z uwagi na podupadły liczebnie ich stan czynny, lecz nie chciano też
znosić ich w zupełności. Ze swej strony również i Kniaziewicz, acz nienajlepiej wtedy z Kościuszką, a podejrzewany bezzasadnie o spółzawodnictwo przez Dąbrowskiego, energicznie poparł jego sprawtyfikacyjną wiedeńską. Równocześnie nawiązane były przez Bonapartego zabiegi pokojowe pod adresem Anglii. Nie łudził się on zapewne co do ich skuteczności. W każdym razie, zwłasnych doświadczeń leobeńsko-campoformijskich
znając wybornie krętą taktykę tliugutowską, nie żywił
zbytniej wiary w szczerość pokojową Austryi i zawczasu przewidywał odrzucenie przez nią preliminarzów paryskich. To też ze swej strony nie omieszkiwał zawczasu
na taką ubezpieczyć się ewentualność. Tedy zawczasu, ponad głową Austryi i Anglii, w inną zupełnie mierzył
stronę, zabierał się wygrać inny, waln}' atut polityczny: wyciągał rękę ku Rosyi. Położenie Rosyi, zarówno wewnętrzne jak zewnętrzne, wystawiało temi czasy obraz niesłychanego
zamętu. Rozgrywał się tam ostatni akt burzliwych rządów Pawła, już nadciągał ponury ich kres. Coraz bardziej gmatwały się zdrowe a chorobliwe myśli i chcenia w zdegenerowanej duszy imperatora. Był on widomie spychany w przepaść przez własne zboczenia niezrównoważonej psychiki samowładczej. A był też tajnie podniecany do wybryków samowoli, podjudzany z rozmysłu, przez najbliższe otoczenie, pragnące zgubić go
naprzód w opinii, jako tyrańskiego szaleńca, i następnie
tern łacniej utrącić. Wkrótce stał się Paweł postrachem
Rosyi, dziwadłem Europy. Arbitralnością bezprzykładną
i nieobliczalną zraził sobie wierzchołki społeczeństwa
rosyjskiego, szlachtę, magnateryę, generalicyę, biurokracyę, sługi przeszłego, przyszłego i nawet teraźniejszego panowania. Zraził sobie cerkiew prawosławną stosunkiem dziwacznym, nietyle przyjaznym, ile protekcyjnym, do kościoła rzymskiego. Zaciął się do ostateczności w upodobaniu do maltańskiego swego wielkomistrzostwa. Obranemu świeżo na conclave weneckiem papieżowi Piusowi VII ofiarował schronienie w Petersburgu.
Zyskany osobiście przez niepospolitego o. Gabryela
Grubera, Paweł nagle zlał swą opiekę na jezuitów połockich, przygarniętych ongi przez Katarzynę, po kasacie zakonu św. Ignacego. Domagał się natarczywie przywrócenia zakonu od Stolicy apostolskiej; oddał mu akademię wileńską i szkolnictwo w guberniach polskich, celem
duchowego zjednoczenia ich z imperyum. Tak więc, osobliwszym sposobem, sam car pozwalał odradzać się starej,
nie wykorzenionej w Towarzystwie Jezusowem, possewinowej ułudzie połączenia obojga kościołów, nawrócenia
Wszechrosyi. Najgroźniejsze atoli powikłania Paweł przy własnem rodzinnem spotykał i zaostrzał ognisku. W następcy swoim, pierworodnym W. Księciu Aleksandrze,
ciągle widział przeznaczonego sobie wolą nieboszczki
matki zastępcę. Roztaczał baczność nieufną nad dworem wielkoksiążęcym, gdzie w rzeczy samej niewszystko w pospolitych odbywało się karbach. Przestrzeżony
został, podobno najpierw przez wszechwiedzącego o. Grubera, o zachodzących tam bardzo niezwykłych stosunkach, o romansie młodziutkiej W. Księżny Elżbiety z Adamem Czartoryskim. Przecinając szaloną tę miłostkę, uprzedzając przewidywane już stąd skutki, Paweł nagle wyprawił Czartoryskiego na dalekie poselskie wygnanie, do
dworu sardyńskiego. Z powodu drażliwego tego zajścia, musiał młody ks. Adam służyć odtąd we Włoszech
dyplomatyczną asystą pogromcy legionów polskich, Suworowowi. Musiał następnie, wraz z królestwem sardyńskiem, chronić się aż gdzieś na południe półwyspu przed
odgłosem gromów Marenga. Ale dzięki temu też włoskiemu swemu zesłaniu, uchroniony został od obecności
przy niebezpiecznych powikłaniach i okropnych w końcu przeprawach, gotujących się nad Newą. Przez swój
przymusowy stąd wyjazd, jak ongi bliski jego powinowaty, stolnik Poniatowski, śród podobnych poniekąd romansownych warunków, odesłany stamtcjd przed czterdziestoleciem, w przededniu zamachu na Piotra III, tak
samo obecnie Czartoryski szczęśliwie uniknął asystowania przy zamachu na Pawła I. Albowiem w Petersburgu, tradycyjnym, nieuniknionym trybem, wnet rzeczy
spiskową potoczyły się koleją. Czartoryski, przyjaciel
Aleksandra i kochanek jego żony, tak dziwacznemi, podwójnemi węzły był wprawdzie najściślej zbliżony do
pary wielkoksiążęcej. Pozostał nawet i nadal, z Włoch,
w najtajniejszej z obojgiem, z W. Księciem i z Elżbietą, korespondencyi. Mimo to jednak nie był on zgoła
wtajemniczony w poważne sprawy konspiracyjne, które
Aleksander, znacznie od niego młodszy, lecz już znacznie trzeźwiej szy, prowadził samorzutnie z wytrawnymi
w tych robotach Rosyanami.
Dwa były mianowicie, następujące po sobie spiski
przeciw Pawłowi: pierwszy, nieudany, polityczny, wicekanclerza Panina, w 1800 r.; drugi, spełniony, wojskowy, generałgubernatora petersburskiego Pahlena, w 1801 r.
Obadwa zrodzone były bezpośrednio z gwałtownego wewnętrznego napięcia, lecz uwarunkowane też pośrednio
przez wpływowe sprężyny zewnętrzne. W szczególności
pierwszy spisek był poczęty na tle ostrego przesilenia
w polityce zagranicznej rosyjskiej, wynikłego już pod
koniec 1799 r. W tym czasie zaznaczył się mianowicie
zwrot nawskroś nieprzychylny w świeżym stosunku
sprzymierzeńczym pomiędzy Rosyą a Austryą i Anglią.
Stosunek sojuszniczy względem Austryi, nienaturalny w samym zarodzie i przeciwny osobistym nastrojom Pawła,
jak zaznaczono, przeszedł szybko z serdeczności do chłodu, a wreszcie, pod wrażeniem klęsk rosyjskich w Szwajcaryi, zamienił się na gorzki żal i srogą pasyę. Jedyną nicią, łączącą dwory petersburski a wiedeński, pozostało małżeństwo palatyna węgierskiego Józefa z W. Księżną
Aleksandrą. Aliści niebawem stąd nawet najjadowitsze
wynikły zatargi. Związek małżeński pobłogosławiony był w Gatczynie, w końcu października 1799 r.,
wedle obrządku obu kościołów, gdyż Paweł, pomimo
rzekomych swych skłonności rzymskich, oczywiście ani
słyszeć nie chciał o porzuceniu wiary prawosławnej
})rzez ulubioną córkę. Ślubu katolickiego udzielił arcybiskup lwowski, Kicki, umyślnie przybyły w tym celu do
Petersburga, w towarzystwie czterech kanoników i świty polskiej. Dało to zaraz pochop do pogłosek o odbudowaniu Polski przy Rosyi, co jawną było niedorzecznością, oraz o widokach rosyjskich na Galicyę, co miałoby pewną podstawę w zaznaczonych wcześniejszych
wielkoksiążęcych pomysłach zaczepnych Pawła przeciw
Austryi. W dodatku, skoro tylko młoda para zjechała
z Petersburga do Pesztu, rozeszły się wieści o zgotowanem jej tam przez Węgrów nadzwyczaj gorącem przyjęciu, a zwłaszcza o niezwykłej popularności młodej palatynki śród tamecznej prawosławnej ludności słowiańskiej. Zaraz też zaczęto przebąkiwać o widokach rosyjskich na oderwanie Węgier. Było to znowuż w pewnej
zgodzie z dawniejszemi w tej mierze poglądami Pawła.
Nadomiar podobne pogłoski tem więcej dawały do myślenia i tem żywszą budziły podejrzliwość w Hofburgu
wiedeńskim, iż na Węgrzech nurtowały wtedy istotnie
prądy konspiracyjne, przed paru zaledwo laty krwawo
stłumione przez Austryę. Te spiski i te represye, będące
w niejakiej styczności z Galicyą, stanowiły też punkt wyjścia owych zaprzeszłorocznych pomysłów rewolucyjnych
galicyjsko-węgierskich, o których poprzednio była mowa,
poddawanych emigracyi polskiej w Paryżu przez rząd dyrektoryalny francuski. Obecnie rodziła się obawa, czyli,
za pośrednictwem W. Księżny-palatynki, te dążenia powstańcze węgierskie nie poszukają sobie i nie znajdą oparcia w rządzie cesarskim rosyjskim. Przyłączały się tu także tajne rozdźwięki czysto rodzinne między dwo-
rem petersburskim a wiedeńskim. Palatyn Józef, lubiany przez Pawła, nie był w łaskach u Franciszka, zawsze
wielce podejrzliwego względem swych braci. Zaś palatynka Aleksandra, uderzająco podobna do swej ciotki
austryackiej, nieboszczki cesarzowej Elżbiety, bardzo źle
była widziana przez drugą żonę swego szwagra a wuja, cesarzowę Maryę-Teresę. Dość, że stosunek wzajemny dwóch sprzymierzonych dworów cesarskich stał się
niebawem naprężony w najwyższym stopniu. Jednocześnie raptownemu pogorszeniu ulegał stosunek Rosyi do
Anglii, zwłaszcza po porażkach broni rosyjskiej we
wspólnej z Anglikami niefortunnej wyprawie do Holandyi. Na dobitkę, niebawem wynikł naj drażliwszy zatarg anglo -rosyjski o obleganą Maltę, która lada chwila
z rąk francuskich wpaść musiała w angielskie, a o którą, jako o własność swoją wielkomistrzowską, bezwarunkowo upominał się Paweł. Wkrótce też nastąpiło odwołanie wszystkich wojsk rosyjskich z Zachodu. Eównało
się to faktycznie wycofaniu się Rosyi z koalicyi. Położenie przedstawicieli koalicyjnych w Petersburgu, Cobenzla i Whitwortha, stawało się wręcz niemożliwem. Ostrożny Austryak znosił cierpliwie swe „męczeństwo petersburskie", aż nie został stąd usunięty,
prawie wyrzucony. Natomiast śmielszy Anglik, mając
przez pieniądze i światową kochankę rosyjską bliższe
wstępy za kulisy nadnewskie, wdał się w dojrzewającą
tam awanturę spiskową. Szła wtedy w rządzie tamecznym walka zacięta między ambitnym i zdatnym mężem
stanu, Paninem, powołanym przez cara z ambasady berlińskiej na wicekanclerstwo w Kolegium spraw zagranicznych, a sprytnym i nędznym dworakiem, Rostopczynem, zaufanym sekretarzem spraw zagranicznych
przy osobie Pawła, a wnet prezesem tegoż Kolegium.
Panin poszukał zbliżenia się z W. Księciem Aleksandrem; odważył się i potrafił wciągnąć go w pierwszy spisek przeciw własnemu koronowanemu ojcu. Ale spisek, ułożony przez Panina, w porozumieniu z Whitworthem, nie dojrzał do wykonania. Co więcej, pono
znów dzięki czujnemu o. Gruberowi, jakowaś o tym
pierwszym spisku głucha do cara przeniknęła wiadomość. Nastąpiło brutalne przegnanie Whitwortha z Petersburga i zerwanie stosunków anglo-rosyjskich. Utrzymał się do czasu cudem zręczności Panin, lecz pochować
głęboko musiał sprzyjające Anglii i koalicyi zamysły.
Rostopczyn natomiast, skwapliwe narzędzie carskich na
Austryę i Anglię gniewów, został tem samem obecnie
głównym sternikiem gwałtownego nawspak zwrotu polityki carskiej. Ten zaś zwrot przeciwaustryacki i przeciwangielski z natury rzeczy pociągał Pawła w przyjaznym Francyi kierunku. Tym sposobem służbista Rostopczyn, przyszły, za Aleksandra, zajadły francuzożerca, stawał się tymczasem, za Pawła, gorącym francuzofilem, i jako główny obecnie kierownik polityki zagranicznej w Petersburgu, zapalał się do Bonapartego, którego potem w Moskwie będzie podpalał. W tem wszystkiem zaś najgodniejszą było uwagi rzeczą, iż niniejszy, tak gwałtowny zwrot napozór tylko wydawał się
jakimś przygodnym, czysto osobistym wyrazem nieobliczalnej impetyczności Pawła. W rzeczywistości zaś był
on wyrazem głębszych instynktów polityki rosyjskiej,
żywiołowych jej wstrętów do Austryi i Anglii, na tle
własnych dążeń zachłannych ku zachodniemu i południowemu słowiaństwu z jednej, a zdobyczom azyatyckim
z drugiej strony, ku Bałkanom, Dardanelom, Indyom,
ku bliższemu i dalszemu Wschodowi. W tem głębszem
znaczeniu, Paweł samodzierżca, wyłamując się znienacka
z koalicyjnego obozu i podając rękę sojuszniczą Francyi
republikańskiej, pomimo całą sw^ą anormalność duchową,
stawał się mijnowolnym wykładnikiem wyższego ponad
jego zachciankę, mocarstwowego ciążenia Rosyi nowożytnej.
Rząd paryski w lot pochwycił tak pomyślną dla
siebie konjunkturę petersburską. Talleyrand, przez zaprzyjaźnionych wielkopańskich emigrantów francuskich
nad Newą, przez posłane tam ładne aktorki francuskie,
a nienajmniej też przez sute łapówki, trafił do Rostopczyna oraz drugiego faworyta carskiego, uhrabionego
balwierza, Kutaisowa. Co główna, Bonaparte umiał
zręcznym gestem trafić do samego cara. W lipcu 1800 r.,
przystępując do niepewnych z Saint-Julienem układów,
nagle zaofiarował Pawłowi bezinteresowne odesłanie
jeńców rosyjskich, w liczbie około 6 tysięcy, znajdujących się we Francyi. Zarazem, w opinii publicznej i prasie paryskiej, wbrew mściwym dotychczas wstrętom do
Suworowa i jego źołdactwa, barbarzyńskich zwycięzców
z pod Trebbii i Novi, poczęła ostentacyjnie, z natchnień
rządowych, występować pochlebna życzliwość dla Rosyi
wogóle a Pawła w szczególności. Tak nawiązane zostało pierwsze zbliżenie między rządem konsularnym a carskim. Było to w samą porę, gdyż właśnie, jak było do
przewidzenia, Thugut odmówił ratyfikacyi zawartych
preliminarzy, zamykając dla pozoru w fortecy ich sprawcę, kozła ofiarnego Saint-Juliena. Zaproponował natomiast zbiorowe, kongresowe, o pokój powszechny układy w Lunewilu. Było to jakby drugie wydanie gry kongresowej rastadzkiej. Ale Bonaparte nie dał z sobą żartować. Natychmiast, z końcem sierpnia, wymówił zawieszenie broni i pchnął naprzód armię reńską Moreau. Tym
sposobem wymusił ustępliwość Austryi, spowodował
ostateczny upadek Thuguta oraz przysłanie jego następcy,
świeżo wypędzonego z Petersburga, a znanego sobie z Campoformio, Ludwika Cobenzla, dla niezwłocznych rokowań
pokojowych, do Paryża i Lunewilu. Wzamian za to,
oraz za wydanie kilku ważnych fortec przez Austryaków, zgodził się, we wrześniu, na pj'zedłużenie rozejmu
aż do końca listopada 1800 r. Do tego czasu spodziewał się znacznie posunąć napoczęte z Pawłem stosunki i tędy wywrzeć nacisk stanowczy na pacyfikacyę Austryi i losy Europy. Jednakowoż realizacya rosyjsko-francuskiego zbliżenia postępowała piei-wotnie bardzo wolno. Pomiędzy
Paryż a Petersburg wpychał się, ile tylko mógł, obustronny przyjaciel, „uczciwy pośrednik", Berlin. Podobnież jak przedtem Dyrektoryatowi, tak teraz Konsulatowi, skwapliwie ofiarowały Prusy swoje usługi pośredniczące względem Rosyi. Szło im o dwie rzeczy. Szło naprzód o to, aby, pośrednicząc, możliwie odwlec i zepsuć
sam cel pośredniczenia, związek francusko-rosyjski, zachowując sobie monopol sojuszniczych z Rosyą stosunków.
Szło następnie o to, aby za takie osobliwsze pośrednictwo
wziąć możliwie grubą zapłatę, zdobycz hanowerską i inne, hegemonię w Niemczech północnych. Brużdżąc w tym
duchu w Petersburgu, rząd berliński nadomiar, w tejże
dwoistej myśli mącenia i wyzysku, a zarazem dla zwichnięcia misyi pokojowej Cobenzla, w październiku 1800 r.
na miejsce starego, zużytego Sandoza, wyprawił nowego posła do Paryża. Był nim zaś nikt inny, jeno stary
Polaków znajomy, Luccliesini. Ale Paryż nie był Warszawą, ani Stanisławem-Augustem Bonaparte. Miał o tern
na własnej skórze przekonać się Luccliesini. Przed trzema już laty, jak wspomniano, spotkał się on po raz
pierwszy w Bologni z generałem Bonapartem. Teraz stawając przed Pierwszym konsulem, chciał zrazu familiarnie we -włoskim doń przemówić języku, lecz ostro skarcony za ten nietakt, w należyte ujęty karby, z należną
niewiarą i pogardą był odtąd traktowany przez Bonapartego, przenikającego równie dobrze i posła, i jego
mocodawców. Co więcej, Lucchesini — który zresztą, ze
starego przyzwj^czajenia, nie zaniedbywał nad Sekwaną
i w polskich "węszyć i szkodzić sprawcach, — zaraz wzięty
tu został w troskliwą opiekę policyi paryskiej. Przekupiono jego służbę, podsunięto mu tajnego agenta na prywatnego sekretarza, wydostano jego cyfrę. Obnażono szpetne jego i żony najskrytsze sekreta domowe i równie
szpetne .polityczne. Stale kopiowano i decyfrowano najpoufniejszą jego z Berlinem korespondencyę, która też
w pięknych odpisach, przedstawianych regularnie Pierwszemu konsulowi, przechowała się dodziśdnia w paryskiem archiwum spraw zagranicznych. Tym sposobem Lucchesini, odsłaniając mimowoli całą nagość istotnych widoków
pruskich, w ciągu sześcioletniego posłowania swego
w Paryżu, aż do 1^06 r., t. j. aż w sam przeddzień klęski
jenajskiej, też przygotowywał grunt do tej okropnej katastrofy Prus. Był w tem jakgdyby odwet dziejowy za
jego dawne, przed dziesięcioleciem, posłowanie w Warszawie, poprzedzające katastrofę drugiego podziału Polski. Zaś dalszym jeszcze będzie odwetem, kiedy tenże
Lucchesini, już po doszczętnem zgromieniu Prus, wyparłszy się ich zupełnie i fagasując na wyżebranym
urzędzie w służbie dworskiej ich pogromcy, cesarza Napoleona, odda mu i straci jedynego syna w służbie
wojskowej napoleońskiej, oniemal w walce o odbudowę
Polski. Wszczęte przez Pierwszego konsula zbliżenie francusko-rosyjskie było jednak nietylko krzyżowane ze strony Berlina. Było również silnie hamowane w Petersburgu, przez tameczne żywioły koalicyjne, zwłaszcza anglofilskie, pod umiejętnym kierunkiem Panina. Ale i Bonaparte ze swej strony najmocniejszych tam użył sprężyn,
aby pomimo tych wszystkich przeszkód do samego dotrzeć Pawła. Z wpływowym przyszedł mu sukursem pozyskany dla niego temi czasy szczególniejszy sojusznik, tak bardzo przez cara ceniony generał jezuitów, o. Gruber. Już bowiem wtedy Pierwszy konsul, przewidując
konsoli dacyę swej władzy, podczas ostatniego swego, za
kampanii pod Marengo, pobytu we Włoszech, poczynał
nawracać ku Kościołowi, ku nowoobranemu papieżowi
Piusowi VII Chiaramonti, ku przyszłemu konkordatowi
z Rzymem. Paweł zaś równocześnie, w przyjaznej z Piusem VII korespondencyi, tytułując go „Ojcem Świętym",
tytułowany przezeń „ukochanym synem", jak wskazano,
wypraszał i zyskiwał od niego kanoniczną restytucyę Towarzystwa tlezusowego. Koniec końcem, Bonaparte postawił na swojem i wszedł nareszcie w bezpośrednią
z carem styczność. W październiku 1800 r. Paweł zatwierdził najtajniejszy memoryał Rostopczyna o ścisłym
związku francusko-rosyjskim i wspólnej wielkiej akcyi
przeciw Anglii, kosztem wspólnego podziału Turcyi. Zarazem wyprawiony został do Paryża umyślny wysłannik carski, generał Sprengtporten, celem ułożenia konwencyi w sprawie ofiarowanego przez Bonapartego
zwrotu jeńców rosyjskich. Francy a konsularna stawała
się przedmiotem coraz żywszego zajęcia i sympatyi,
Anglia coraz większej nienawiści na dworze carskim.
Angloman Panin w ostateczną popadł niełaskę. Następca jego na wicekanclerstwie, Kołyczew, który ongi
w Berlinie układał się z Caillardem, został teraz przeznaczony na misyę nadzwyczajną do Paryża, dla bezpośrednich imieniem carskiem rokowań pokojowych z Pierwszym konsulem. W grudniu 1800 r., Bonaparte i Paweł
wystosowali do siebie pierwsze, nader znamienne, a skroś
przyjacielskie, pisma odręczne. Poza bliskim, obustronnie
popieranym pokojem, już poczynało zarysowywać się
przyszłe, obustronnie pożądane, przymierze francusko-rosyjskie.



W ścisku tych potężnych spółzawodnictw i krętych
pociągnięć politycznych, ginęła, jak zwykle, spychana
w szary kąt, sprawa polska. Przypominali ją przecie, ile
było w ich mocy, legioniści. Na obu frontach, niemieckim i włoskim, równolegle a raźno postępowało odrodzenie legii polskich. Wieść o powrocie Bonapartego,
objęciu przezeń władzy naczelnej, wznowieniu z jego
ręki organizacyi legionowych, szerokim odgłosem po
wszystkiej wnet rozeszła się Polsce. Po przerwie, wywołanej przez ciężki zawód leobeńsko-campoformijski,
przez srogie w kraju represye, przez pełny niemal pogrom
legionów włoskich, ponownie teraz, z początkiem 1800 r.,
świeżą falą, całemi gromadami, zaczęli napływać z Polski
oficerowie do obu legii, do Dąbrowskiego i Kniaziewicza porówno.
Kniaziewicz, ze sztabem dzielnych, jak Godebski,
Gawroński, Fiszer, Sokolnicki, Kossecki, Drzewiecki
i inni, pomocników a przyjaciół, trudził się gorączkowo
nad rozwinięciem swojej legii drugiej, naddunajskiej.
Rozrastała się ona szybko. W styczniu 1800 r. liczyła
już 2300 ludzi; w marcu 3200; w kwietniu pozyskała
przybyłą z legii włoskiej jazdę; z początkiem lata przekroczyła czwarty tysiąc rekruta. Pełnego, przyznanego
sobie organizacyjnie, kompletu 5 tysięcy ludzi coprawda
nie dosięgła nigdy, nietyle z powodu strat wojennych,
ile dotkliwych od początku trudności materyalnych, oraz
drażliwych w następstwie politycznych. Właściwie,
w najlepszych chwilach, stan czynny legii naddunajskiej,
w pełnem wyekwipowaniu, wynosił pod bronią do 3 tysięcy piechoty w trzech batalionach, blisko 700 ułanów
w 6 szwadronach, około 70 artylerzystów przy 6 działach. Skład oficerski był naogół wyborny, choć dość
mieszany. Byli tu starzy gwardziści francuscy, co jeszcze sługiwali w Polsce za Baru, jak kapitanowie Deschamp i Chavannes; a byli też Polacy, co służyli we Francyi grenadyerami w półbrygadach rewolucyjnych,
jak porucznicy Sangowski i Zawiłowski. Jeszcze bardziej był mieszany materyał żołnierski, nietylko z wziętych do niewoli polsko-ruskich szeregowców galicyj-
skich, lecz i z litewsko-ruskich jeńców rosyjskich. Tutaj też przyszedł z jazdą polsko-włoską były pułkownik insurekcyjny, teraz kapitan legionowy, Berko, ceniony osobiście przez Kniaziewicza; paru też było żydów chirurgów, przybyłych umyślnie, jak podnosił Godebski, z Polski do legii, Rosenfeld, Salomon Polonus i inni. Ale okrutna wciąż jeszcze przy organizacyi do-
legała bieda. Mimo dobrej woli Pierwszego konsula,
ministrów wojny Berthiera i Carnota, wodza naczelnego Moreau, niepodobna było odrazu uchylić skutków
ohydnej gospodarki dyrektoryalnej. Brakło pieniędzy,
efektów, prowiantu. Najgorzej było z ubraniem legii.
Nie było koszul, ani mundurów. Daremnie Kościuszko
szturmował w tym względzie do Carnota, który szczerze pragnął, lecz niewiele mógł poradzić. Jeszcze w maju,
ze Strasburga, dokąd przeniesiony został z Metzu zakład
legii, pisał strapiony Kniaziewicz do Moreau, iż „większa część naszych legionistów nosi jeszcze austryackie
mundury", skutkiem czego w pierwszej batalii biedacy
niechybnie narażeni będą wraz na kule francuskie i stryczek austryacki.

Nędza legionu przyczyniała się do innej, fatalnej
klęski: dezercyi. Z rozkazu wodza naczelnego austriackiego, Kraya, wielkiego służbisty a nieprzyjaciela Polaków, w myśl skazówek wiedeńskiego Hofkriegsrathu,
urządzona była na tbrpocztach osobna organizacya namowy dezercyjnej. Wydelegowana^ w tym celu austryacki pułkownik sztabu, urzędując w karczmie w Offenburgu, przez przekupionych markietanów francuskich, ściągał coraz liczniejszych, płatnych od głowy, dezerterów
legionowych. Doszło do tego, że dwa prawie pełne bataliony polskie, stojąc w szańcach Kehlu, podmówione
przez szpiegów austryackich, umyśliły zbuntować się
i w masie przejść nocą do nieprzyjaciela. Przestrzeżony na szczęście Kniaziewicz, nadbiegłszy konno ze
Strasburga, a przekładając śmierć własną nad hańbę
swej legii, nakazał bateryi francuskiej, pilnującej przeprawy przez Ren, walić kartaczami w to miejsce,
gdzie białą jego ujrzą chustkę; poczem, sam wpadłszy do Kehlu, groźnem słowem i śmiertelną tą zapowiedzią spiorunował załogę i do powinności nawrócił.
Niedość zresztą samej austryackiej było pokusy; wnet
dopełniła ją pruska. Szczególniejsza ta konkurencya dezercyjna zaczęła się z chwilą, gdy legia, latem 1800 r.,
przekroczywszy Ren pod Mannheimem, weszła w kraje
Rzeszy niemieckiej, gdzie dozwolony był werbunek pruski. Natychmiast mnóstwo po legii pokazało się werbowników, nasyłanych wprost dla jej zdezorganizowania,
którzy niemal otwarcie namawiali legionistów do armii
królewskiej pruskiej, płacąc po dwanaście dukatów na
rękę. Niezawiśle od tego dało się też mocno we znaki
działanie osobnych agentów angielskich, popierających
znacznemi pieniędzmi namowę dezercyjną wśród legii.
Zaś, jak poufnie wyznawał sam, tak surowy w tym
względzie, Kniaziewicz, „ta dezercya, zważając stan,
w jakim się nasz żołnierz znajdował, była bardzo do
przebaczenia". Na dobitkę, wzorem legii włoskich, zaczęły się
i w naddunajskiej rozkładowe wichrzenia wewnętrzne, zwłaszcza odkąd dostało się tutaj kilku zawodowych
warchołów, jak posunięty na szefa brygady Turski- Sarmata, szef szwadronu Różniecki i im podobni. Prowadzili oni robotę demagogiczną od dołu, budząc żale
i niesubordynacyę żołnierza przeciw najpoczciwszemu,
lecz nieznającemu żartów w rzeczach dyscypliny wojskowej, ostremu służbiście Kniaziewiczowi. Wyzyskiwali
w tym celu prawo francuskie o elekcyi oficerów, t. j.
podporuczników, przez szeregowców, wprowadzone do
legii, wbrew zastrzeżeniom Kniazie wicza i Fiszera,
a w myśl życzeń Kościuszki. Zarazem systematycznie
podjudzali przeciw Kniaziewiczowi ciało oficerskie. Szerzyli w niem, wbrew woli Kniaziewicza, zalecaną przez
Kościuszkę spiskową przysięgę republikancką warszawską, na „nienawiść królom i arystokratom", „nienawiść
tyranii, bezrządowi i monarchizmowi, oraz tym wszystkim, którzyby onym sprzyjali, nie uważając na przyjaźń
i związek krwi'', „wyrzeczenie się szlachectwa, godności i przywilejów wszelkich", „wierność wiekuistym zajadom wolności i równości" i wspartemu na nich prawdziwemu ^rządowi demokratycznemu", itp. Taką, w kilku zresztą kursującą odmianach, rotę przysiężną przywiózł do legii z Paryża nieprzejednany bojownik wolności, Szaniawski, późniejszy nikczemny cenzor war-
szawski, kat myśli polskiej, kreatura Nowosilcowa. Zaś
iiajpierwszy w legii zaprzysiągł tę rotę inny nieprzejednany pogromca tyranii, Rożniecki, późniejszy ohydny arcyszpieg warszawski pod cesarzewiczem Konstantym. Teraz odmawiali oni poprostu oficerów legii od
służenia pod Kniaziewiczem, jako powolnym tyrana Boiiapartego sługą, wrogiem ludu, wrogiem Kościuszki ten ostatni szczegół ci rzekomi gorliwcy narodowi i demokratyczni kładli nacisk szczególny. Wprawdzie
najzacieklejszymi wrogami Kościuszki byli w istocie oni
sami, nie przestawali denuncyować go potajemnie, i między sobą, w poufnej swej korespondencyi „jakobińskiej"
cynicznem obsypywali go szyderstwem, traktowali wręcz
jako półgłówka, odsądzali od czci i wiary. Ale jednocześnie, z nieporównaną czelnością, w imię idei narodowej i demokratycznej, pod jego podszywając się imię,
niby najwierniejsi, najposłuszniejsi adherenci i wyznawcy władzy naczelniczej, o sprzeniewierzenie się jej
gwałtownie oskarżali Kniaziewicza. Potępiali go mocniej
nawet, niż nienawistnego Dąbrowskiego, który przynajmniej przed Naczelnikiem się ukorzył, jego wskazań
słuchał, kiedy Kniaziewicz arystokrata całkiem od niego
się oddzielił, wyzwolił, niewolniczo w Pierwszego konsula zadufany faworze i protekcyi. Cała ta wichrzy cieleka robota, równie celowo podejmowana teraz względem Hegii naddunajskiej, jak przedtem względem włoskich.
tak wyraźnie godziła w rozbicie samej organizacyi legionowej i tak dobrze odpowiadała w tej mierze widokom rządów koalicyjnych, iż Kniaziewicz, podobnie jak i Dąbrowski, może niecałkiem bez powodu, skłonni byli coraz bardziej rozpoznawać w niej nietylko dzieło ślepej zawziętości partyjnej, lecz także ukartowanej zdrady. Tak
czy owak, warchoły partyjne czy też płatni zdrajcy, koniec końcem, intrygą i potwarzą, szczęśliwie doprowadzili do tego, że otumanieni oficerowie legii naddunajskiej, z zacnym a łatwowiernym Gawrońskim, szefem
sztabu legionowego, na czele, podpisali w Strasburgu
zbiorowy adres do Moreau, z żądaniem oddalenia Kniaziewicza od komendy. Moreau, pomimo albo może skutkiem napiętych swoich do Bonapartego stosunków, niezwłocznie posłał to pismo Kniaziewiczowi, upoważniając
go do ukarania podpisanych na niem, winnych podobne-
go aktu niesubordynacyi, oficerów legionowych. Kniaziewicz, przywoławszy ich, odczytał im otrzymane od
wodza upoważnienie, poczem, drąc ów adres, dowód ich
winy, „oto jest— rzekł — moje ukaranie. Rzecz ta jednak
tragiczny miała epilog. Szlachetny, a dawniej osobiście
Kniaziewiczowi bliski, pułkownik Gawroński uwikłanie
się swoje w niehonorową tę intrygę tak wziął do ser-
ca, że popełnił samobójstwo, rzuciwszy się do Renu.
Śmierć Gawrońskiego głęboko dotknęła zaprzyjaźnione-
go z nim Kościuszkę i pogłębiła jeszcze jego do Kniaziewicza urazę.
Na wszystkie te kłopoty: nędzę, dezercyę, rozterkę,
jedno najskuteczniejsze było lekarstwo: zwycięski bój.
Taka bojowa, zwycięska pobudka znowuż od Bonapartego, z równin lombardzkich, ożywczem nad Ren nadle-
ciała echem i zbiedzoną naddunajską zelektryzowała legię. „Obywatele żołnierze, — tak grzmiącym, lapidarnym
rozkazem dziennym, odzywał się w Strasburgu do
swoich legionistów Kniaziewicz, — Milan wzięty. Piewszy konsul Bonaparte wszedł do niego. Rzeczpospolita cyzalpińska wolna. Śmierć tyranom, wolność krajom".
W parę tygodni nadeszła wieść Marenga. Moreau, który
dotychczas, nadsłuchując wyników kampanii włoskiej,
lozmyślnie zwalniał kroku, teraz, potężną rywalizacyjną tknięty ostrogą, runął wszystkiemi siłami naprzód.
Teraz też dorwała się nareszcie do boju trzymana dotychczas w odwodzie legia naddunajska. Niestety, wydło jej, jak przedtem włoskiej, wnet z własnymi rodakami bratobójcze odprawiać walki. Wypadło potykać się
(O kroku z rekrutem galicyjskim w szeregfach armii
Kraya, a zwłaszcza w awangardzie austryackiej, w cesarskiej jeździe ułańskiej, przeważnie z takiego właśnie
polskiego złożonej rekruta. Tak, już w czerwcu, na rekonesansie pod Offenburgiem, krótkowidz Fiszer wpadł
w ręce polskich ułanów Merveldta. Byli śród nich da-
wni żołnierze kościuszkowscy, którzy we wziętym jeń poznali i powitali serdecznie byłego adjutanta Naczelnika, za co zresztą odpokutował Fiszer, tern sroższej
odtąd dopiero doświadczając niewoli. Wkrótce, przy
pierwszem poważnem natarciu offensywnem, znalazła
młoda legia sposobność, pod energicznym Kniazie wicza
przewodem, wykazania swej sprawności bojowej i zasłużenia sobie na uznanie Francuzów. Biła się z powodzeniem, od początku lipca, w szeregu forsownych potytyczek, pod Hattersheimem, Hóchstem; a zwłaszcza 12
lipca 1800 r., pod Bergenem, gdzie sam Kniaziewicz
z dwoma "batalionami zdobył bateryę austryacką; pod
Offenbachem, gdzie zdumieni legioniści tryumfalnie
przyjęci byli przez osiedloną tam sektę Frankistów polskich; pod Bornheimem, gdzie ostre wdanie się broni
legionowej wydobyło z kłopotu dwie dywizye francuskie,
których dowódcy, generałowie Colaud i Souham, umocowali Kniaziewicza do podziękowania ich imieniem le-
gii w osobnym rozkazie dziennym. Dzielnie tym sposobem przyczynili się Polacy do uwieńczenia tej części
operacyi zajęciem Frankfurtu przez Francuzów. Moreau
ocenił wartość bojową legii a także osobistą jej wodza.
Kniazi ewuczowi, jako protegowanemu Bonapartego,
mniej dotychczas on ufał; odtąd, poznawszy go bliżej,
do zażyłej dopuścił go przyjaźni. Miało to przecie i ten
skutek ujemny, że wrażliwy bardzo Kniaziewicz, dotknięty już zarzutami niektórych rodaków o swojej protekcyjnej od Bonapartego zawisłości, teraz nadomiar pod
wpływem nieżyczliwych Bonapartemu wynurzeń Moreau,
stawał się nadal coraz skłonniejszym do podejrzliwego
boczenia się na Pierwszego konsula.
A tu najbliższa już chwila do uzasadnionych podejrzeń i obaw aż nadto wodzowi polskiemu nastręczała
powodów. Po rozejmie czerwcowym dla Włoch, przyszedł, jak się rzekło, lipcowy dla Niemiec. To wyglądało zupełnie na nowe Leoben, na zapowiedź nowego
Campoformia. Ze zgrozą odnawiał w pamięci Kniaziewicz rozpaczne przed trzema laty pod Mestre chwile zawodu. Podobnego i teraz oczekiwał ciosu. Zrazu, wedle
rady Barssa, myślał pobiedz do Paryża i osobiście przed
Pierwszym konsulem przemówić za Polską. Ale nie widział sposobu ard pominąć w tem Kościuszki, ani skutecznie go użyć. Dał w końcu za wygrane, tembardziej,
że sam przez Moreau wciąż był zrażany do Bonapartego, upewniany o poświęceniu Polski ambitnym jego widokom, i w beznadziejnej utwierdzany rezygnacyi. Poprzestał tedy na wystosowaniu, w początku sierpnia
1800 r., „imieniem rodaków swoich", zwięzłego pisma
do Pierwszego konsula. Przypominając mu własne jego
dzieło legionowe, wzywał go do odbudowy Polski,
w której „Francya pozyska przywiązanego spólnością
charakteru narodowego, wdzięcznego nazawsze sojusznika na Północy". Ten apel raczej formalny, wewnętrzną
cechowany niewiarą, posłany na ręce Barssa, bez żadnej
pozostał odpowiedzi. Nie oczekiwał pomyślnej Kniaziewicz; przeciwnie, najgorzej o losie kraju i samej wróżył legii. Z właściwą sobie porywczością, przedwczesnem zgnębiony czarnowidztwem, już był gotów rzucić komendę. Pragnął ustąpić jej Wielliorskiemu, wróconemu
właśnie przez zamianę z niewoli austryackiej. W sposób niekoniecznie służbowy zwrócił się do ministra
wojny, Carnota, z pisemnem w tej mierze żądaniem.
Pozorował je starszeństwem rangi Wielłiorskiego i swojem wyczerpaniem; lecz znacząco dodawał, iż chwyci
znów za broń, „skoro nadarzy się sposobność bicia się
za moją ojczyznę". To wszystko w owej chwili widocznie dotknęło Bonapartego. Pismo Kniazie wicza do ministra, jak przedtem do Pierwszego konsula, pozostało
bez odpowiedzi. Natomiast, w końcu sierpnia 1800 r.,
nadszedł do sztabu armii reńskiej z paryskiego ministeryum wojny rozkaz, aby legia polska pomaszerowała
do zakładu armii rezerwowej, do Dijonu, skąd, jak głoszono, miałaby pójść do Włoch, pod komendę Dąbrowskiego. Stropiony taką niespodzianką Kniaziewicz, pod
pozorem choroby, zdał dowództwo legii Turskiemu
udał się do wód w Baden-Baden. Zarazem zwrócił się
poufnie po przyjacielską interwencyę do Moreau, który
poniekąd, przez odstrychnięcie go od Bonapartego, przyczynił się do wpędzenia go w tę biedę. Istotnie, za
rdaniem się samego Moreau, na szczęście zostało odwonem zgubne zarządzenie paryskie, które przyśpieszyłoby tylko przedwczesny, niesławny koniec legii nadlunajskiej i pozbawiłoby ją i Kniazie wicza chwały Hohenlindenu. Na inny sposób w tej samej porze biedził się
i troskał Dąbrowski. Załatwiwszy możliwie najlepiej legionowe swe sprawy w Paryżu, wyjechał on stąd, w połowie maja 1800 r., do Marsylii. Z Kościuszką rozstał
się jaknajlepiej, bardziej niż kiedykolwiek dbały teraz
o moralne jego poparcie. Był niezawodnie, w pewnej
przynajmniej mierze, wtajemniczony przez niego w zajmujące go wtedy tak silnie pomysły spiskowo-powstańcze warszawskie. Aczkolwiek zaś do nich formalnie sie nie zobowiązał, wszelako, nie odrzucając ich z szorstką
Kniaziewicza prostotą, nie zraził sobie Naczelnika
i względy jego do czasu zachował. Okazywał też Kościuszce wszelką deferencyę osobistą i służbową; nawet
w odezwach swych do władz francuskich nie tytułował
go inaczej, jak gmeralissime zostawił przy jego boku
w Paryżu aż dwóch, właściwie trzech, adjutantów, więcej dla dogodzenia mu, z respektu, niż potrzeby, Dembowskiego, Pakosza i syna swego, Jana. Z Kniaziewiczem natomiast pozostał wprawdzie również w prywatnej nadal korespondencyi, lecz zachował w głębi pewne
żądło spółzawodnictwa. Zjechawszy do Marsylii pod koniec maja, trafił właśnie na ciężkie przeprawy armii
włoskiej, na zablokowanie Masseny w Genui i odwrót
Sucheta. Był przez to nawet osobiście ciężkiem dotknięty strapieniem. Już w roku zeszłym, podczas raptownej
offensywy austro-rosyjskiej, omal nie stracił nieletniej
córki jedynaczki, ukochanej „Karolci", zostawionej
w pensyonacie w zajętym przez Suworowa Medy olanie.
Teraz znów, po przybyciu do Marsylii, zastał żonę
i córkę, wraz z wszystkiemi swemi papierami i oddziałem legionowym polskim, zamknięte z wojskiem Masseny w bombardowanej i głodzonej Genui. Pozostałe przy armii Sucheta szczątki legionowe, rozproszone od Genui do Aix, i od Varu do Marsylii, znalazł w stanie
opłakanym, bliskie zupełnej nicości. Naliczył w nich już
zaledwo 800 ludzi. Tem żwawiej atoli, z gorączkową
energią, zwłaszcza wobec wiadomych sobie postępów
legii naddunajskiej w Metzu i Strasburgu, zabrał się teraz w Marsylii do reorganizacyi swojej odnawianej,
pierwszej, legii włoskiej. Natychmiast rozesłał przybyłego świeżo z Egiptu, z niewoli stambulskiej, szefa brygady Grabińskiego, z przydanym mu kapitanem Royerem, oraz szefa batalionu Konopkę, z kapitanem Komo-
rowskim, do wszystkich depotów jeńców, celem wybrania Polaków do legii. Kazał brać co tylko się dało, bez takiego już, jak ongi nieboszczykowi Tremonowi był
zalecał, ścisłego wyboru; kazał nawet „Moskali zawerbowaó, a zwłaszcza tych, co niegdyś byli Polakami.
Już w początku czerwca miał z górą 1500 ludzi; w końcu czerwca przeszło 2600; w końcu lipca przeszło 4 tysiące w szeregu i tysiąc rekruta w drodze. Odtąd,
z właściwą sobie nieprzełamaną wytrwałością, będzie on
bez przerwy pomnażał skład siedmiu batalionów swojej
legii i doprowadzi ją nietylko do pełnego, dozwolonego
organizacyjnie, stanu czynnego 9 tysięcy, lecz pod koniec znacznie nawet wyżej tego kompletu, aż do przeszło 10 tysięcy ludzi.
Ale takich wyników z największym wysiłkiem dorabiać się musiał Dąbrowski, śród ciągłych, również jak
u Kniaziewicza, trudności materyalnych i powikłań politycznych. „Bez koszul, bez trzewików, bez broni, — żalił się
w gorzkich z Marsylii listach — musi Polak po górach się
włóczyć i straże czynić o chlebie i wodzie... rekrut ani
szeląga nie odbiera". Błagał Kościuszkę o wstawiennictwo
u rządu za nagą i głodną legią. Zostawionemu w Paryżu Dembowskiemu, wydeptującemu jej potrzeby po biurach ministeryalnych, dobitne posyłał instrukcye: „Koszule, koszule, koszule; pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy".
Zaś, obok tych starych kłopotów^ odnajdywał też dawne przeciw sobie zjadliwe w legii wichrzenia, zaostrzane, jak skarżył się Kniazie wieżowi, przez listowne podżegania od warchołów legii naddunajskiej. Inną znów bie-
dę z nieśmiertelnym miał Chadzkiewiczem. Ten, po spiskowej swojej, na schyłku Dyrektoryatu, misyi u boku
Championneta, z kolei, podczas wzmiankowanej konspiracyi paryskiej w początku Konsulatu, z pokrewną misyą
wynurzył się u boku Masseny. Oblegany następnie razem
z nim w Genui, równie sprawny rabuś jak rębacz, polubiony
przez słynnego tyleż z dzielności co chciwości Massenę, został przez niego mianowany generał-adjutantem przy
jego sztabie. Dąbrowskiemu, który stanowczo odmawiał dopuszczenia go w tym stopniu do legii, który także,
jak wspomniano, odmawiał udziału w finansowych jego
operacyach, Chadzkiewicz jaknaj mocniej szkodził w kwaterze głównej, pospołu z uwieszonym tam również przy
Massenie Wołodkowiczem. Massena po upadku Genui
objął napo wrót komendę armii włoskiej, gdyż mocą konwencyi kapitulacyjnej, jak zaznaczono, wyszedł z miasta
z bronią w ręku. Lecz w tejże konwencyi nie umiał on
należycie oclironić zamkniętych w Genui legionistów
polskich rodem z Galicyi, i naraził ich, w mniejszych
rozmiarach, na powtórzenie tragedyi mantuańskiej, na
niewolę i pomstę austryacką. Dąbrowski słusznie o to
do niego zrażony, spotykając nadomiar dokoła niego tak
nieszczególnych faworytów polskich, niczego jakoś w jego kwaterze głównej wskórać nie mógł. Daremnie raz po
razie zwracał się do Masseny oraz do jego szefa sztabu,
Oudinota, z prośbą o opatrzenie legii, o zgromadzenie
rozproszonych jej oddziałów, o użycie jej w kupie przy
armii czynnej. „Zazdroszczę Ci, — pisał do Kniaziewicza — że masz do czynienia z Moreau, z Saint-Cyrem,
z Sainte-Suzannem, a ja sam nie wiem z kim". Coprawda, okazało się niebawem, że niezewszystkiem była w tern
wina Masseny, ani też zacnego Oudinota, późniejszego
słynnego komendanta grenadyerów cesarskich gwardyi,
a stałego Polski przyjaciela. Okazało się niestety, że
była też wina własnych intrygantów legionowych, nie
cofających się nawet przed chwytaniem pism Dąbrowskiego do głównej kwatery. Massena owszem poparł osobiście u Bonapartego, życzliwą od siebie odezwą, konieczność ściągnięcia rozrzuconej od Marsylii do Savony
legii i zjednoczenia jej przy armii czynnej.
Dąbrowski, ze swej strony, oczywiście pragnął bezpośrednio dostać się do Bonapartego, z chwilą zejścia
jego z armią rezerwową do Włoch. Na pierwszą wieść
o odebraniu Medyolanu, wyprawił tam, do niego i Berthiera, aż trzech wysłańców, Grabińskiego, Axamitowskiego i kapitana Chłusowicza, z ustną i pisemną
w sprawach legionowych petycyą. Nie zastali oni jednak
w Medyolanie Pierwszego konsula, który już wtedy odprawiał bitwę pod Marengo, zawierał rozejm pod Alessandrią i wracał do Paryża. Dąbrowski bardziej jeszcze od Kniaziewicza uderzony był tak nagłem przerwaniem
kroków wojennych przez zawieszenie broni francusko-
austryackie na terenie włoskim. Przypomniało mu ono
podobnież bolesne Leobenu i Campoformia zawody;
brzmiało w uchu odpowiedzialnego twórcy idei legionowej pogrzebowym jej dzwonem. Poczuwał się też Dąbrowski do obowiązku wystąpienia w takiej chwili
z nowym do Bonapartego apelem, w sprawie już nietylko legionowej, lecz ogólnonarodowej. Uczynił to niezwłocznie, i to szczegółowszym i bardziej rzeczowym,
niż nieco później Kniaziewicz, sposobem, w krótkiem
piśmie i dołączonym doń obszernym memoryale, wystosowanym z Marsylii, w początku lipca 1800 r., do Pierwszego konsula. Z wymowną tutaj do Bonapartego
zwracał się prośbą o „dozwolenie Polakom ostatniego
na rzecz nieszczęsnej ojczyzny wysiłku", bez uronienia
„jednej kropli krwi francuskiej". Z uwagi, że w owej
chwili zawieszenie broni nie zostało jeszcze rozciągnięte na niemiecki teatr wojny, prosił o natychmiastowe
zgromadzenie, na lewem skrzydle armii reńskiej Moreau, obudwu legii polskich, włoskiej pospołu z naddunajską, wraz z forsownem, jaknajszybszem opatrzeniem
ich, uzbrojeniem i pomnożeniem do liczby 20 — 30 tysięcy ludzi. W takim składzie korpus polski, „dowodzony przez generała przedsiębiorczego, gorliwego dla
swej ojczyzny i obdarzonego talentami, niezbędnemi do
tak śmiałego przedsięwzięcia", t. j. oczywiście przez
samego Dąbrowskiego, maszerując z Moguncyi wprost
na Eger, przez nastrojone rewolucyjnie Czechy i Morawy, wtargnąłby do Galicyi, gdzie z zapałem będzie
przyjęty i łatwo powszechne wywoła powstanie. „Zresztą, żyje wszak jeszcze cnotliwy Kościuszko; imię jego
będzie hasłem zbornem wszystkich dobrych obywateli...
i armia, pod jego prowadzona znakiem {sous ses auspiees),.
ma prawo najświetniejszych oczekiwać sukcesów". Rzecz
cała odbyłaby się napozór jako samorzutna, wbrew woli
komendy francuskiej, wyprawa polska. Fryderyk-Wilhelm nie będzie przeszkadzał akcyi przeciwaustryackiej;
Paweł również rad będzie tej nowej biedzie habsburskiej. Polacy zaś, mając w ręku dzielnicę galicyjską,
zdobędą tytuł do udziału w pacyfikacyi powszechnej
i do polubownego odzyskania od Prus i Rosyi pozostałych dwóch dzielnic rozbiorowych, wzamian za odszkodowanie w^ Niemczech i Turcyi. Tak szeroko zakreślony plan niniejszy był to właściwie, odwrócony nawspak,
projekt Dąbrowskiego, z przed końca insurekcyi Kościuszkowskiej, kiedy to zamyślał on z wojskiem narodowem maszerować z Polski nad Ren, do Francuzów. Teraz,
przed podsuwaną Kościuszce przez spiskowców warszawskich nową marą insurekcyjną, zamyślał Dąbrowski z legionami polskiemi maszerować z nad Renu, od Francuzów, napowrót do Polski. Podnieść należy, że znajdował
się wtedy przy nim w Marsylii wspomniany Zajączek
Ignacy, dotychczas zajadły jego przeciwnik, teraz nawrócony rzekomo stronnik, • człek nędzny, fałszywy,
sprzedajny, który jednak, jako kilkoletni w Josephstadzie współwięzień Kołłątaja a zawołany „jakobin", miał
duże wzięcie u związkowców warszawskich i wtarł się
przez nich do zaufania Kościuszki. Uczestniczył on teraz bezpośrednio przy układaniu niniejszych planów
marsylskich. Sam Dąbrowski zresztą wobec wszczętych
rokowań Bonapartego z Austryakami, wobec wypróbowanej już w rzeczach polskich dwuznacznej postawy
Prus a ostrej Pawła, najprawdopodobniej niebardzo
wierzył w wykonalność podobnych arcyśmiałych w takiej chwili planów. Jeśli tedy występował z niemi obecnie, to nietyle z przekonania, ile raczej z poczucia obowiązku, a także w myśl znaiiycli sobie marzeń Kościuszki. To też pisma powyższe do Pierwszego konsula dopełnił przez list do Naczelnika, i całą tę ekspedycyę z Marsylii do Paryża, przez majora Downacowicza
i Zajączka, na ręce Kościuszki, do jego uprzedniego
wyprawił uznania i decyzyi. Kościuszko wciąż trwał w napiętych z Konsulatem
stosunkach. Jawnie niechętny nowemu rządowi, był
wzamian od niego bez zbytnich traktowany względów.
Świeżo właśnie, rozkazem niinisteryalnym z początku lata
1800 r., wzbraniającym wszelkich w Paryżu reprezentacyi wojskowych, pozbawiony został przydanych sobie
adjutantów legionowych. Wszelako, pomimo własnych zastrzeżeń i uraz, musiał on w interesie kraju wyjść z odpornej względem rządu bierności, skoro wygrana Marenga widocznie utrwalała Konsulat a rozejin włoski bez-
płodną dla Polski groził pacyfikacyą. To też zaraz po
powrocie Bonapartego do Paryż początku lipca

1800 r., Kościuszko wystąpił wprost do niego z notą
w sprawie wymiany jeńców polskich, oraz z drugą do
Carnota w sprawie skupienia legii. Zarazem, dla omówienia całokształtu sprawy polskiej, udał się osobiście Pierwszego konsula. Bonaparte jednak ograniczył się do
udzielenia mu wstrzemięźliwej odpowiedzi, ..że ratowa
nie Polski należy zostawić dalszemu jeszcze losowi".
Wtem nadeszła przywieziona przez Downarowicza ekspedycya marsylska. Zaklinał w niej Dąbrowski starego
Naczelnika, „aby był naszym Mojżeszem, dla wyprowadzenia nas z niewoli egipskiej". Kościuszko, zrażony doznaną od Bonapartego odprawą, doręczenie mu memoryału Dąbrowskiego powierzył Wybickiemu i Ignacemu Zajączkowi, i podjął się wyjednać im audyencyę
u Pierwszego konsula. Fatalny był wybór Zajączka; zamieszany w ciemne sprawki Chadzkiewdcza, był on razem z nim śledzon a niebawem uwięziony przez tajną
policyę konsularną. Oczywiście też audyencyi odmówiono. Wypadło poprzestać poprostu na złożeniu memoryału, który, podobnież jak prawie spółczesne pismo Kniaziewicza, pozostał bez odpowiedzi. Lecz dwukrotnie
zrażonego Kościuszkę czekał cios najdotkliwszy. Zaczynało się zbliżenie Bonapartego z człowiekiem, do którego Kościuszko w nieprzejednanej stanął sprzeczności,
który go uwolnił, obdarował i wiernopoddańczą związał
przysięgą, a któremu on cisnął rękawicę: z Pawłem.
„Paweł zupełnie zerwał z Wiedniem i Londynem... — donosił już w lipcu Pakosz z Paryża Dąbrowskiemu — rząd tutejszy bardzo go głaszcze, kazał wykupić wszystkie dzieła, czerniące Pawła". Różne tego „głaskania"
oznaki, a zwłaszcza oferta zwrotu jeńców rosyjskich,
wcześnie doszły wiadomości Kościuszki przez rządowe
jego stosunki. Co więcej, sam Bonaparte, wybornie świadom polskiego ciernia, polskiego kamienia obrazy,
w sprawie porozumienia francusko-rosyjskiego, zawczasu
pomyślał o wysondowaniu w tej sprawie Kościuszki.
W tym celu nasyłał mu obecnie różnycli zbliżonych do
siebie wybitnych Francuzów, cieszących się zaufaniem
Naczelnika, jak znani mu jeszcze z Ameryki uczony
Volney i zacny Segur, jak używany już za Dyrektoryatu w podobnej misyi gładki Garat, jak wracający z Egiptu i Marenga dzielny generał dywizyjny Davout. Tą
drogą, latem 1800 r., — donosił związkowcom warszawskim bliski wtedy Naczelnika Orchowski, — „od rządu
francuskiego insynuacya zaszła do Kościuszki, że... sam
Bonaparte planem zatrudnić się oświadczył, dla rzucenia
ziaren przyszłego naszej ojczyzny dźwignienia". Zarazem zlecił Bonaparte wybitnemu publicyście paryskiemu, Galletowi, przyjacielowi Carnota, wygotowanie szczegółowego operatu w sprawie polskiej, z czego tenże
w nader życzliwym Polsce wywiązał się duchu. Oczywiście jednak, jakiekolwiek w tym względzie były złudzenia emigracyi polskiej, ów „plan" Pierwszego konsula sprowadzałby się podówczas, tak czy owak, do „poddźwignienia" Polski nieinaczej, jak w kształcie monarchicznym, bądź bezpośrednio pod berłem rosyjskiego cesarza, bądź
jego syna, W. Księcia Konstantego, bądź też winnym, dogadzającym mu sposobie, zawsze przecie w polubownem
z Pawłem porozumieniu. Był to właściwie najpierwszy
przebłysk późniejszych pomysłów polubownego załatwienia sprawy polskiej między Aleksandrem a Napoleonem.
Owóż teraz szło mianowicie o wybadanie w tej mierze
Kościuszki i oswojenie go z możliwością ugody francusko-rosyjskiej również i na gruncie sprawy polskiej, wedle myśli i pod egidą cara Pawła.
Kościuszko takim obrotem rzeczy tknięty był jakgdyby rozpalonem żelazem. Natychmiast też gwałtownym zreagował odruchem. Uczynił to w kierunku tych
marzeń powstańczych, w jakich rozkołysany był od zeszłorocznego swego akcesu do Towarzystwa republikanów warszawskich. Wezwał do siebie Orchowskiego,
któremu, jak się rzekło, w sierpniu 1799 r., wydał swoją na piśmie przysięgę, wziąwszy wtedy od niego wzamian jego pisemne zaręczenie przysiężne. Otóż obecnie
w sierpniu 1800 r., Kościuszko na tem zaręczeniu Orchowskiego położył 111 margine własnoręczny, dopełniający ową wzajemną przysięgę, dopisek: „Bez względu
na obce mocarstwa, ale w samej sile wewnętrznej szukając mocy, zachęcać i rozszerzać ten duch, i w jaknajprędszym czasie zrobić przygotowanie do powszechnego
powstania". Przydał też wzmiankę o ,, wolnych włościanach", oraz o „posłuszeństwie ślepem zwierzchności
związkowej". Wziął również od Orchowskiego dodatkową przysięgę zachowania w sekrecie „poleceń wszelkich,
jakie od Naczelnika Kościuszki będę miał". Polecenia
te zmierzały do niezwłocznego podjęcia w kraju przygotowawczych kroków przedinsurekcyjnych, do „zorganizowania Kurpiów puszczy ostrołęckiej" itp., przedewszystkiem zaś do tego, aby „organizacyę Towarzystwa
(republikanów warszawskich) zamienić w organizacyę siły zbrojnej". Orchowski, marny człeczyna, który najrozmaitsze jeszcze będzie przechodził koleje, i nawet
kiedyś do Mikołaja I z nędzną wystąpi supliką, był
najwidoczniej mocno przerażony rewolucyjną gorączką
Kościuszki. ,,Tadeusz postanowił nieodmiennie robić
w kraju rewolucyę — donosił on swoim kompanom związkowym — ...Cała jego clięć i myśl zajęta tem, aby kraj nasz,
odrzuciwszy nadzieję ratunku skądinąd, w swoich własnych siłach, odwadze i męstwie szukał zbawienia. To
jest jego żądaniem, chęcią, i siebie na wszystko zryzykować gotów dla zbawienia ojczyzny". Kościuszko,
cokolwiekby o tym kroku jego sądzić, poprostu łaknął
ofiary. Nie łaknęli jej zgoła związkowcy warszawscy.
Wcieliwszy myśl powstańczą na papierze, w srogich artykułach swojej „umowy przedspołecznej", oni nie myśleli bynajmniej wcielać jej w życie. Orchowski, pozornie basując Kościuszce, czemprędzej wyjechał z Paryża
do legii naddunajskiej, rzekomo dla zbadania jej nastrojów, naprawdę zaś dla oddalenia się od Naczelnika i niebezpiecznych jego „poleceń", oraz dla naradzenia się
z bawiącym nad Renem Szaniawskim. Ten znów, podszywając się tam pod Kościuszkę, a pełen do niego pogardy i złości, z politowaniem potraktował jego rojenia
powstańcze, lecz jako praktyczny przedewszystkiem
działacz i matacz partyjny, rad byłby naj praktyczniejsze stąd, brzęczące, dla partjd wytrzasnąć korzyści. Radził tedy wytrawny Szaniawski „kilku majętnych
wciągnąć (rpdaków),... a stosownie do potrzeby, żeby ich
czasem zatrudnić jaką polityczną bajką; niech sobie
w nią wierzą, a pieniędzy dadzą". Umyślili tedy obadwaj, Orchowski z Szaniawskim, nie zrażając Kościuszki,
hamować jego zapędy, a zarazem nakłaniać go do tajnego zbliżenia albo nawet i przeniesienia się do Anglii,
w myśl pierwotnych skazówek warszawskich. Tymczasem sami, bądź dość niepewną drogą, przez pozyskanego drobnemi datkami urzędnika francuskiego we Frankfurcie, Rosego, bądź też przez umyślnych z kraju zesłańców, Karola Eisbacha i Andrzeja Horodyskiego, utrzymywali na własną ręką bezpłodne z warszawskiem To
warzystwem stosunki. Pocichu zaś, śladem Dmochowskiego i innych reemigrantów, już gotowali się do zwinięcia swojej burzliwej, „jakobińskiej", nieprzejednanej,
karyery wychodźczej, i do powrotu na stałe, pod skrzydła pruskie, bezpiecznej Warszawy.

Kościuszko cichło wyczuł, jak mało na takich plecznikach w swojej imprezie powstańczej mógł polegać.
Z kolei w nielepsze przecie wpadł ręce, innego, niższej
jeszcze miary, pomocnika. Po wyprowadzeniu się od
Barssa, trzymającego mu dawniej pióro, korzystał z usług
niejakiego Pawlikowskiego, jako przybocznego sekretarza swego. Wybór nie był szczęśliwy; dobroć i ufność
Kościuszki zostały i tyin razem omylone przez figurę
jbardzo poślednią. Józef Pawlikowski, rodem z Galicyi.
Syn kowala, otarty nieco w prawie samouk, uczestnik
obót przedinsurekcyjnych, potem jeszcze w późnej starości zamieszany do związków tajnych pokongresowych,
lokona żywota w celi więziennej u Karmelitów. W tak
iługim zawodzie spiskowym, którego pod koniec smutną
padnie ofiarą, przedstawiał się on napozór jako gorliwiec i czerwieniec patryotyczn}^ uważan}- przez takich
jak Prądz3'ński współwięźniów prawie za męczennika,
lecz mocno miany w podejrzeniu przez ludzi ostrożniejszych, a zdaniem Stanisława Zamoyskiego, pospolity „wydrwigrosz". Ten to człek mały i ograniczony, w najlepszym razie warchoł i bałamut, wkradł się teraz do bez-
względnego zaufania Naczelnika. Pod jego wpływem
Kościuszko dał się przekonać, że myśl spiskowo-powstańczą, dotychczas w najgłębszej chowaną tajemnicy, należy, wprost przeciwnie, podać do najszerszej wiadomości
narodu, że mianowicie należy zawczasu przysposobić do
niej umysły przez stosowne pismo publiczne. Owóż redakcyę tego pisma powierzjył Kościuszko Pawlikowskiemu, który gładkiem swem piórem podjął się myśli Naczelnika wyłożyć narodowi. Niepodobna też zapewne za
każde słowo tej redakcyi Pawlikowskiego czynić poczytalnym Kościuszki, który jednak dał nietylko nakład, lecz
ogólny kierunek, tok myśli zasadniczy, sporo nawet własnych najwidoczniej zwrotów. Bądźcobądż, dopiero nadużyta
powaga Naczelnika nadała temu pismu większą doniosłość. Zostało ono wydane niezwłocznie, pod koniec lata 1800 r., rzekomo w „Prykopiu nad Donem", t. j. naprawdę w Paryżu, w jedynej drukarni tamecznej, posiadającej czcionki polskie, a w największej tajemnicy
przed rządem francuskim. Ta ostatnia okoliczność tem
godniejszą była uwagi, iż niebawem ukazał się w Prusiecłi przekład niemiecki, bez żadnych przeszkód ze strony rządu berlińskiego, któremu widocznie zależało na
ujawnieniu rzekomej pochopności rewolucyjnej polskiej.
Rzecz sama, pod postacią niewielkiej, poczytnej broszury, sposobem zwięzłej wykładni programowej, miała
udzielić odpowiedzi na pytanie walne, które od upadku
kraju zajęło całą duszę polską, i wtedy, i potem, i zawsze: „Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość?"
Odpowiedź stanowcza, twierdząca, udzielona w dziwnem tem piśmie, brzmiała pobudką hartowną, tętniła niepożytą otuchą, cuciła zwątpiałego narodowego ducha.
I w tem było zdrowe tchnienie osobiste starego Naczelnika. Było tu parę prawd złotych, parę nauk spiżowych,
wprost z jego wielkiego serca bijących, nacechowanych
widomym znakiem jego wiary niezłomnej i prostej mądrości. „Naród, żądający niepodległości, potrzeba koniecznie, aby ufał w swoje siły. Jeżeli niema tego czucia, jeśli do utrzymania swego bytu nie idzie przez własne usiłowanie, ale przez obce wsparcie i łaskę, można
śmiało przepowiedzieć, iż nie dojdzie ani szczęścia, ani
cnoty, ani sławy". Przebijał również głos miłujący Kościuszki w postrSeżeniach „o stanie moralnym Polaków",
o „rzetelności" wrodzonej narodu, o prawie, wadze
i wartości narodowej włościańskiego ludu. „Mniemają niektórzy, iż potrzeba pierwej oświecić lud, zanim mu
dać wolność. Ja rozumiem przeciwnie, że chcąc oświe-
cić lud, trzeba go uwolnić... mniemam, że wieśniak polski od francuskiego ma więcej rozsądku". Ale oderwane założenia głębsze wnet topione były w powodzi rzekomych zastosowań doraźnych, wywodów fatitastycznych i wręcz niedorzecznych, zmierzających do bezwzględnej konkluzyi powstańczej. Nowa, nieodwłoczna
insurekcya wystawiana była jako rzecz konieczna, łatwa
i pewna zupełnego sukcesu. Powoływane były sukcesy
wyzwoleńcze Szwajcarów XIV i XV, Holendrów XVI
a, zwłaszcza niedawne Amerykanów XVIII wieku, ludów słabych, nielicznych: dowód jasny, czego w szesnaście milionów dokazaćby mogli Polacy. „Chciejmy tylko, a będziemy wolnymi... Zimne tylko i ciasne umysły rachują,
że mamy sposoby małe". Następowały szczegółowe wyliczenia, wykazujące czarno na białem, iż przyszła insuikcya łatwo poradzi sobie z walką na trzy fronty odzu. Do zgniecenia jej Rosya, Austryą i Prusy mogły użyć „tylko'' 450 tysięcy żołnierzy, którym atoli o przeciwstawi się trzy miliony, a conaj mniej jeden imion uzbrojonego polskiego Judu. O broń nietrudno: jest
wszak polska, chłopska, niezwalczona kosa, „zwycięska
lad każdą bronią", nad piechotą, jazdą i artyleryą. Zresztą wynieść się trzeba ponad utarte przesądy sztuki
wojennej; nic łatwiejszego jak obejść się bez fortec
i armat, i okazać czynem „nieużytek strzelającej broni
w bitwach". Należy własną, domorosłą stworzyć taktykę: „sposób zaś do tego jest małej wojny, t. j. rozrywać na części nieprzyjaciela i niedopuścić mu żywności".
Należy tedy „obrać tysiąc punktów do powstania... i we
wszystkich jednego dnia pow^stać". W tym zaś celu,
przez samą naturę wskazane zostały Polsce schroniska
Biiezdobyte — lasy. Lepszą nierównie warowanie powstańczą od gór szwajcarskich stanowią rozległe polskie lasy
K)raz „polne fortyfikacye, których tysiącami narobić mozna". „W niektórych miejscacli są lasy po kilka, po kilkanaście, w niektórych po kilkadziesiąt mil... W lesie
cóż zrobi artylerya albo postrzały nieprzyjacielskie?...
Polak z strzelbą i kosą przedrze się przez wszystkie
krzaki i bagna... Obywatele znają wszystkie przeprawy,
wszystkie ścieżki, których nieprzyjaciel ani ażyć może...
Gdy z jednego miejsca spędzeni będą Polacy, pójdą
w drugie... Insurgenci częściami na małe korpusa nieprzyjacielskie wpadać mogą, a tym sposobem będą w stanie prz5^tłumiać, niszczyć i zwyciężać nieprzyjaciela'-.
Pozatem powinni zatrudniać się „ogłaszaniem wolności"
w samychże państwach rozbiorowych. Podobna propaganda najskuteczniejszą będzie w Rosyi, gdzie na takie
hasło wnet podniesie się przeciw własnemu rządowi ciemiężony „chłop moskiewski", nastąpi „zrewolucyonizowanie Małorosyi", „powstanie Ukrainy", kozaczyzny itp.
Na czele nowej insurekcyi polskiej postawić należy dyktatora, wzorem rzymskim: będzie nim oczywiście Kościuszko. Pod nim dopiero ustanowi się tymczasowy
rząd narodowy, w rodzaju dawnej, lecz poprawionej Rady powstańczej, pod nazwą Kongresu, wzorem amerykańskim. Rzecz główna: działać samoistnie, liczyć tylko
na siebie. Legiony niczego dla kraju wskórać nie zdołają: „10 tysięcy Polaków... zginęło w dwóch kampaniacli
włoskich... poginęli ci mężni ludzie na obcej ziemi,
a bracia ich jęczą w niewoli". Wskórać można jedynie
powstaniem powszechnem w domu, z woli własnej, mocą
własną. „Polacy, nie czekajcie na żadne oholic2:ności, nie
oglądajcie się ani na wojnę czyjąkolwiek, ani na pokój:
macie siły wielkie, użyjcie ich przeciw nieprzyjaciołom,
a zwyciężycie". Niezwykłe pismo niniejsze, wydane w Paryżu
w 1800 r., a później wielokrotnie przedrukowywane,
posiada znaczenie wybitne, nietyle samo przez się, ile
jako źródło najwcześniejsze całego kompleksu pojęć, które miały w następstwie, raz po razie, zaciążyć na losach tu wywożona w następstwie
wcielić się żywcem w rozpacznych przedsięwziach paryzantek polistopadowych i jeszcze powstania styczniowego. W niniejszej atoli chwili spotkała się ona ze stanowczym oporem rozważniejszych żywiołów emigracyjio-legionowych. Pawlikowski, z polecenia Kościuszki
i przy materyaliiem jego poparciu, zaraz po odbiciu tej
boszury, zaczął całe jej „pakiety" wysyłać do kraju
przez powracających wycliodźcó w. Posłał też pewną ilość
gzemplarzy na ręce zaufańszych radykałów legii naddunajskiej. Tutaj zwłaszcza szef tworzonego dopiero batalionu czwartego, mającego swój zakład w Neubrisachu, rabski, głowa mętna, krzykacz, intrygant i warchoł zawo-
łany, był „głównym korespondentem malkontentów". Na
szczęście, zawczasu powzięli o tem wiadomość roztropniejsi
sztabowcy legii. Spowodowali oni niezwłocznie zbiorową
(lezwę oficerów do Kniazie wicza przeciw rozpowszechnianiu rzeczonego pisma i przeciw zawartej w niem podce powstańczej. Z polecenia Kniazie wicza, jeden czemplarz przez Kosseckiego przesłany został Barssowi
Paryża, z żądaniem bliższych pojaśnień. Barss, przed
Bórym druk trzymany był w ścisłym sekrecie, znowuź
^^zebrał miarę i nieproszony podjął się niezaszczytnej
roli oskarżyciela zza węgła. Doręczył on ów egzemplarz,
wraz z przekładem francuskim, swemu przyjacielowi
Ronneau i skłonił go do podania formalnej z tego powodu skargi Talleyrandowi. Pawlikowski zaraz wzięty
ostał w opiekę policyi, a znalezione jeszcze na składzie
egzemplarze jego książki uległy konfiskacie. Ale i sam
Kościuszko narażony został na poufne od rządu ostrzeżenie. Innych przykrości i kłopotów od własnych doświadczył rodaków. Jego myśl powstańcza i agitująca
za nią książka, uznane za „najszkodliwsze", wywołały rzeczoną odezwie protestującą legii naddunajskiej.
Z czelnem pismem zwrócił się do niego Orchowski: wyrzucał mu z powodu tej książki wydanie spiskowego sekretu, oskarżał go wprost o „krzywoprzysięstwo", odsyłał mu jego przysięgę, żądając zwrotu
swojej i sprytnie tym sposobem z ryzykownej wyzwa-
lając się afery. Dotknięty protestem naddunajskim, Kościuszko bardziej jeszcze odtąd oddalił się od Kniaziewicza. A i do Dąbrowskiego temi czasy, skutkiem przy-
krej niedyskrecyi, znacznie ochłódł. Ale przynajmniej
też od niektórych uwolnił się bałamutów; oddalił Pawlikowskiego, zerwał z Orcliowskim; odwołał wreszcie
swój akces do Towarzystwa republikanów. Zarazem zniechęcił się ostatecznie do Francyi konsularnej wogóle,
a Bonapartego w szczególności. Odtąd poczynał stopniowo wycofywać się z właściwych spraw politycznych,
zamykać się w zaciszu prywatnem, ograniczać do obowiązków ojca i opiekuna biedoty wygnańczej, a zwłaszcza drogiej jego sercu młodzieży legionowej. Przestawał być kierownikiem, pozostał patryarchą Polski, drogim symbolem jej prawowitych, choćby docześnie niedościgłych pragnień. Nie był już przy nim ster, była kotwica narodu. Tymczasem rokowania francusko-austryackie, pro-
wadzono w Lunewilu między Cobenzlem a Józefem Bonapartem, szły jak z kamienia. Cobenzl, bardzo nieustępliwy, wyraźnie po staremu przewlekał. W Wiedniu jeszcze liczono na atuty wojenne i polityczne. Liczono na
wzmocnione armie niemiecką i włoską, na których czele, zamiast pobitych Kraya i Melasa, postawiono arcyksięcia Jana i Bellegarda. A liczono też nienajmniej na
pomyślne przewroty w Petersburgu i Paryżu. Wiedziano
o spiskowych w Rosyi obrotach paninowsko-wielkoksiążęcych i brano w rachubę możliwość gwałtownej nad
Newą niespodzianki pałacowej, utrącenia Pawła. Zaś podobnie jak za Dyrektoryatu, tak i teraz, za Konsulatu,
wiedziano o spiskowycli we Francyi robotacli rojalistyczno-radykalnych i brano w rachubę możliwość gwał-
townej nad Sekwaną niespodzianki ulicznej, utrącenia Bouapartego.
Wprawdzie między rojalistami francuskimi a Bonapartem były nawiązane pewne prób^ ugodowe, będące
także w osobliwszym związku ze sprawą polską. Sam wysiadujący w Mitawie, nakomornem rosyjskiem", hr.Prowancyi, hr. Lille, czyli król fro^ncnski in iJ ar łibiiSy Ludwik XVIII,
zaraz po zamachu brumaira był podejmował starania, celem pozyskania Pierwszego konsula dla sprawy restauracyi bourbońskiej. Następnie, po jego zwycięskim z Marenga powrocie, pretendent zwrócił się do niego oraz
do trzeciego konsula, Lebruna, z wymownym apelem pisemnym, za pośrednictwem Talleyranda i swoich agenów w Paryżu. Bonaparte odpisał krótko, grzecznie i taktownie. Zarazem, niewiadomo napewno, czy z jego, czy
eż z własnej pobudki, Lebrun tajnemu pośrednikowi
iretendenta, księdzu Montesquiou, oświadczył ustnie, iż
Bonaparte uważa za możliwe odbudowanie Polski, i były gotów ułatwić tam panowanie Ludwika XVin i jego spadkobierców". Dziwna to zaiste była ironia losu:
koronę, porzuconą niegdyś przez zbiegłego z Polski
Walezego, miałby teraz kłaść przegnany z Francyi Bourbon. Srodze obruszył się pretendent na podobną ofertę
polską, nieprzystojną dla „sukcesora 33 królów" francuskich. Nie bez powodu zresztą dopatrywał się w niej
„danaowego daru", podstępnej chęci skompromitowania
go wobec mocarstw rozbiorowych, a zwłaszcza wobec
gospodarza rosyjskiego, na którego łaskawym był chlebie. Naogół, cały ten dziwny epizod pozostał dość zagadkowym. Brak bezpośredniego w tej mierze pisemnego dowodu z pierwszej ręki, od samego Bonapartego, ani nawet z drugiej, od Lebruna; są pośrednie tylko świadectwa, z trzeciej ręki rojalistycznej. Niepodobna też
orzec dokładnie, jaki był istotnie udział i zamiar Pierwszego konsula w tej sprawie, conajmniej wielce podejrzanej, zalatującej grubym politycznym szantażem. Jakkolwiek bądź, po tych niedoszłych usiłowaniach ugodowych w ciągu lata 1800 r., nastąpiło tem większe naprężenie pomiędzy wydziedziczonym rojalizmem a jego
sukcesorem, Pierwszym konsulem. Zaczynała się walka
śmiertelna, prowadzona z całą bezwzględnością przez
Bonapartego i jego przeciwników. Konsulat wykraczał
w okres spisków nieubłaganych, morderczych. Konspiracya i tym razem z dwóch wręcz przeciwnych płynęła
źródeł, emigrancko-rojalistycznego i wojskoM^o-republikańskiego. Bonaparte skłonny był zrazu niedoceniać
pierwszej, przeceniać drugą. W rzeczywistości obiedwie
konspiracye w najrozmaitszych postaciach, wyłączając
się napozór, a przecież częstokroć najściślej sprzężone
i spółrzędne, miały stale odtąd towarzyszyć Konsulatowi i Cesarstwu, godząc z reguły wprost w życie Bonapartego i Napoleona.
Jeśli tedy obecnie nie bez powodu liczono się
w Wiedniu z ewentualnością gwałtownych w Petersburgu i Paryżu zajść i, przewrotów, to jednak już co do
pory tych wypadków mocno się przeliczono. Nic jeszcze
niespodzianego z carem ani konsulem nie zaszło, a tymczasem na opornych targach lunewilskich minął termin
upływającego w listopadzie 1800 r., ostatniego rozejmu
Bonaparte nakazał natychmiastowe wypowiedzenie go
dla obu naraz teatrów wojny, we Włoszech i Niemczech.
Rozgorzała więc nanowo walka nad Minciem i Renem.
Najpierw, w drugiej połowie listopada, rozpoczęły się
kroki wojenne we Włoszech. Tutaj zresztą już od połowy sierpnia nastąpiła zmiana w komendzie naczelnej,
przez nagły upadek Masseny, od niedawna dowódcy połączonej armii włoskiej. Zleciał on niespodzianie z komendy, zastąpiony przez Bruna, obejmującego z powrotem dowództwo w Medyolanie, i odwołany do Paryża.
Powody nagłego tego zarządzenia były dość ciemne.
Obok przeniewierstw pieniężnych Masseny, głównym powodem był podobno wykryty udział jego w pewnycłi
tajnych knowaniach wojskowo-politycznych. Bezpośrednim skutkiem dziwnej tej afery było też aresztowanie
Chadzkiewicza, Zajączka, Mierosławskiego i paru innych
jeszcze Polaków, osadzenie ich w wieży Templu i poddanie surowemu śledztwu. Owóż następca Masseny,
Brune, powołany teraz do wielkiej akcyi zaczepnej przeciw następcy Melasa, Bellegardowi, prowadził ją ze stałem powodzeniem, lecz naogół dość ospale. Dopiero pod
koniec grudnia 1800 r. zepchnął on Austryaków z zajętych po Marengu stanowisk, przekroczył Mincie, a w początku następnego roku Adygę. Równocześnie Macdonald
wtarjrnął do Trentina. Zagrożeni na tyłach Austryacy
cofnęli się aż za Tagliwmento. Wszelako już w połowie
stycznia 1801 r. nastąpiło z tej strony ponowne zawieszenie broni, tym razem wyprzedzając nakrótko zawarcie
pokoju. Pierwsza legia polska w skromnej tej kampanii skromny też tylko wziąć mogła udział. Dąbrowski, uradowany
objęciem komendy, po dość niemiłym sobie Massenie, przez
starego swego znajomego Bruna, odebrał od niego rozkaz zebrania całej swej legii w Cyzalpinie, co zresztą
już przedtem przez Massenę i Carnota, przy wstawiennictwie Kościuszki, postanowionem było. Skutkiem tego
zaraz w początku października 1800 r. przybył Dąbrowski z Marsylii do Medyolanu. Tutaj niebawem wszystkie
polskie ściągnęły bataliony, wraz z zakładem, prowadzonym przez zwróconego z niewoli austryackiej Wielhorskiego. Trwało jeszcze wtedy pierwotne, przedłużone
we wrześniu, zawieszenie broni na obu frontach, niemieckim i włoskim; oczekiwano co dnia dojścia pokoju. Nastrój wychodźctwa polskiego był przeto dosyć przygnębiony. Kniaziewicz, na wieść o tern nowem przedłużeniu
rozejmu, czując pokój w powietrzu, zaraz pod koniec września 1800 r. pisał strwożony do Dąbrowskiego, proponując
niezwłoczne zjechanie się w Paryżu dla dowiedzenia się
o losie ojczyzny i wspólnej interwencyi osobistej u Bonapartego. Uprzedzał zarazem, że, na wypadek milczącego
o Polsce pokoju, większość oficerów legii naddunajskiej
służbę porzuci i do domu wróci. Podobnież trwożył się
Wielhorski: „Pokój zdaje się być pewnym — pisał Wybickiemu w początku października. — My, jak ta owca obłąkana, tułająca się przed burzą, pod dębem wyniosłym czekać
będziemy, póki nas albo gospodarz dobroczynny do owczarni, albo rzeźnik na kloc nie poprowadzi... Jeżeli Polska zupełnie ma być wymazaną z rzędu mocarstw, ...zatem i egzystencya naszego korpusu upada... Co do mnie.
służę dopóty, dopóki wolno mi czapkę i hastę polską nosić. Cudzego munduru na moim grzbiecie nikt nie zobaczy". Nie był wolnym od podobnych obaw sam Dąbrowski i do podobnej też wtedy skłaniał się konkluzyi. „Dłużej bawić nie myślę, — pisał on również do Wybickiego
w połowie października — jak do pokoju generalnego.
Kiedy już Francya i inne narody powiedzą, że już niemasz imienia Polski, natenczas i ja szukać będę zacisza,
czekając końca dni moich". Wybicki, który podówczas,
po niedoszłej audyencyi u Bonapartego i nieszczególnym
obrocie rzeczy polskich w Paryżu, postanowił ostatecznie
Francyę opuścić i osiąść w Saksonii, ze swej strony
pisał na wyjezdnem Dąbrowskiemu w listopadzie 1800 r.,
iż „słabą ma nadzieję o ojczyźnie" i radzi „z honorem
skończyć egzystencyę legionów". Tymczasem w Medyolanie spotkał się Dąbrowski z ważną zmianą organizacyjną. W początku listopada
1800 r., w myśl rozkazu Pierwszego konsula, wyszło zarządzenie Bruna, iż pierwsza legia polska aż do
liczby (5 tysięcy ludzi przenosi się od początku bieżącego roku republikańskiego, t. j. z datą wsteczną od września tee:oż roku, z powrotem na żołd cyzalpiński
Wprawdzie było to zarządzenie tymczasowe, spowodowane głównie względami finansowemi, a miało też ten
dobry skutek, iż łatwiej odtąd było o fundusze i prędzej można było oporządzić legię. Wprawdzie w rozkazie dziennym Bruna wyraźnie też zastrzeżonem było,
iż, pomimo tej inowacyi, „Polacy stanowią zawsze część
składową armii francuskiej" i zachowują nadal kokardę
i chorągwie francuskie. Istotnie, osm takich chorągwi
dla każdego batalionu i artyleryi, przy pochlebneui piśmie Berthiera, który w tym czasie objął z powrotem
po Carnocie ministeryum wojny, niebawem przywiezionych zostało Dąbrowskiemu przez Dembowskiego z Paryża. Zawszeć jednak zarządzenie powyższe, okazując
dowodnie nieustatkowany bynajmniej charakter świeżej
formacyi legionowej polsko-francuskiej, było poniekąd
ostrzegawczą zapowiedzią smutnych w tym względzie
niespodzianek w bliskiej przyszłości. Gdy wkrótce potem wznowione zostały operacye wojenne, legia polska,
licząca wtedy przeszło 5 tysięcy ludzi pod bronią, znowuż nie została użytą ani w kupie, ani w pierwszej linii
bojowej, lecz, postaremu rozproszona, otrzymała od Bruna przeznaczenie raczej drugorzędne. Część zostawiono
w Medyolanie; część posłano do blokowania Ferrary
i Mantui; oddział główny pod Dąbrowskim, przeszło 2 tysiące ludzi, wyprawiono nad jezioro Gardę, do oblegania
warownej Teschiery, głównie w celu zamaskowania ruchów
armii głównej nad Minciem. Wszędzie ze zwykłą tęgością sprawili się legioniści; szczególnie na trudnym
i niewdzięcznym posterunku pod Peschierą znaczne oddali usługi. Jednocześnie w pojedynkę odznaczyli się
wybitnie Jabłonowski, na czele półbrygady francuskiej
pod Bologną, oraz Wołodkowicz, który na czele dragonów francuskich jeden z [rierwszych przedostał się przez
Mincio. W żmudnej tej dwumiesięcznej kampanii zimowej włoskiej, bili się bezustanku Polacy aż do styczniewego rozejmu 1801 r. Jakkolwiekbądź, nie miała tu legia pierwsza stosownego do działań znakomitszych pola.
Wynagradzał to sobie na inny sposób Dąbrowski. Pokazał on tę sztukę rzadką, iż pośrodku niniejszej trwającej
kampanii swoją legię zaokrąglił liczebnie, a niebawem,
jak się rzekło, na wyższej niż kiedykolwiek, ponad komplet, postawił stopie. Niestety, syzyfowe to miały być
prace. W tej samej porze, na drugim teatrze wojny,
w Niemczech, legia naddunajska, dużo słabsza liczebnie
i organizacyjnie, do nierównie świetniejszycłi powołana
była czynów. Tutaj Moreau do wielkich gotował się rzeczy. Dusza niewątpliwie wyższa, charakter szlachetny,
lecz słaby, małostkowy, obcym wpływom łatwo podległy, niepospolity ten wódz, jedyny naprawdę, od śmierci
Hocha, rywal Bonapartego, nie umiał ani jemu się poddać, ani z nim współżyć, ani go zwalczyć. Naj pochlebniej przez niego głaskany, uległszy mu chwilowo podczas zamachu brumaira, potem odebrał mu siebie z powrotem. Świeżo w^łaśnie, za swej ostatniej bytności w Paryżu, latem 1800 r., miał sobie od niego ofiarowane mał-
żeństwo z jego pasierbicą, córką Józefiny, Hortensyą
Beauharnais, lecz pogardliwie odtrącił ten związek, poślubił inną, i odtąd przez ambitną żonę i teściowę był
gorączkowo podniecany do spółzawodnictwa, do walki
z Bonapartem. Tej rywalizacyi on teraz, we wznowionej kampanii, najpiękniejszy myślał dać wyraz świetnym czynem wojennym, mającym przygasić Marengo.
W rzeczy samej, Moreau, rozpocząwszy z końcem listopada na wielką zaraz skalę działania zaczepne w Bawaryi przeciw armii cesarskiej, dowodzonej po Krayu
przez młodego, niedoświadczonego arcyksięcia Jana, już
w tydzień, 3 grudnia 1800 r., pod Hohenlindenem, pełną
swą armią zwarł się z połączoną armią bawarsko-austryacką, i przy równych niemal siłach, po 60 tysięcy
ludzi z każdej strony, od jednego zamachu zupełne, rozstrzygające kampanię i wojnę, odniósł zwycięstwo. Legia Kniaziewicza, t. j. gotowe wtedy pierwsze trzy bataliony piechoty, cztery lekkie szwadrony jazdy w 500
koni, i kompania artyleryi konnej, razem przeszło 3 tysiące
ludzi, umieszczona była pierwotnie na lewem skrzydle.
Nagle, tuż przed rozpoczęciem operacyi wojennych, została przez Moreau przeniesioną na skrzydło prawe
i oddaną do dywizyi generała Decaena. Wedle wiarogodnego świadectwa Kniaziewicza i Godebskiego, zapewne na podstawie informacyi pochodzącej od samego
Moreau, „oddalenie legii z lewego skrzydła uskuteczniło się, jakeśmy się potem dowiedzieli, na rozkaz z Paryża (od Bonapartego), gdyż za blisko byliśmy granic pruskich, czego król pruski wcale nie lubił". W każdym
razie to przegrupowanie okazało się ze wszech miar szczęśliwym dla legii wypadkiem. Dzięki temu bowiem mogła
ona wziąć godny siebie udział w rozstrzygnięciu bitwy
hohenlindeńskiej, które właśnie z tej strony, na prawem
skrzydle, nastąpić miało. Tutaj mianowicie, uplanowany
przez Moreau, szeroki na tyły austryackie manewr
oskrzydlający, uwieńczony został w chwili stanowczej
energicznem wdaniem się legii. Już w tem miejscu, na
[moczarach leśnych pod Sankt-Christophem, śród walącej
^ęsto śnieżycy, naciskani przez piechotę austryacką
i jazdę ułańską, zachwiali się Francuzi. Wtem, właśnie
w chwili, gdy śnieg ustał i nagle z poza zimowej chmury pełne wybłysło słońce, Kniaziewicz z batalionem legii, idąc na bagnety, poparty przez jazdę legionową,
z nie wstrzymaną uderzając furyą, o powodzeniu całego
flankowego zdecydował natarcia, a tem samem, na skromną miarę liczebną możności swojej, jaknajskuteczniej do
wielkiego sukcesu całej hohenlindeńskiej przyłożył się
batalii. O duchu, okazanym w tej potrzebie przez legionistów naddunajskich, świadczy taki chociażby epizod,
iż ułan legionowy, Jan Pawlikowski, ubiwszy lancą ka-
pitana i porucznika austryackiego, wziął do niewoli całą kompanię z 57 ludzi. Austryacy stracili pod Hohenlindenem około 10 tysięcy ludzi; lecz bojowa ich odporność bardziej jeszcze moralnie, niż materyalnie, była
złamaną. Armia idh w największym cofała się pośpiechu
i popłochu. Z największą znów energią, w awangardzie
francuskiej, uczestniczyli w pościgu Polacy Kniaziewicza, niezmordowanie następując na pięty uchodzącemu
nieprzyjacielowi. Gdy jeźdźcy legionowi, pierwsi wpław
przebywszy wezbraną Salzę, znaleźli się naprzeciw brygady
wirtemberskoaustryackiej, ułan legionista „Trando wski,
z kompanii szóstej kapitana Dulfusa, — epizod również
nieźle legionową malujący fantazyę, — generała księcia
Liechtensteina, na czele swej brygady stojącego, w skutku zakładu z kolegą swoim o halbę wina, wziął w niewolę, i pomimo strzałów nieprzyjacielskich, zmęczonego
i zduszonego swemu kapitanowi przyprowadził". Szybkim marszem posuwano się naprzód wprost na Wiedeń.
Już w drugiej połowie grudnia sztab legionowy kwaterował w opactwie Kremsmunster, o ledwo dwadzieścia
parę mil od stolicy. Armia austryacka w nieporządnym
odwrocie topniała raptownie. Arcyksiążę Karol, który
po pobitym Janie na gwałt powołany został do objęcia
nad nią dowództwa, znalazł ją w stanie „graniczącym
z. rozpaczą i zupełnym rozkładem". Naliczył pod bronią
już tylko dwadzieścia kilka tysięcy ludzi, naprzeciw pełnych dziewięciu zwycięskich dywizyi francuskich. Natychmiast też zaczął od prośby o zawieszenie broni.
Moreau w tejże chwili udzielił zgody. T^ik, już w trzy
tygodnie po Hohenlindenie, w grudniu 1800 r., zawarty został rozejni w Steyrze. Uratował on od zguby, wedle świadectwa arcyksięcia Karola, resztki armii i stolicę austryacka. Rozejm dotyczył oczywiście tylko terenu niemie-
ckiego, lecz przewidywał również wstawiennictwo Moreau
celem zawieszenia walki także na terenie włoskim. Był
w każdym razie ważnym przygotowawczym ku pokojowi
krokiem. Zaś zarazem, w nieuniknionej konsekwencyi, był dotkliwym krokiem przygotowawczym do ostatecznej
ruiny wychodźczych i legionowych widokó^w polskich.

Rozejm steyrski był dziełem osobistem samego Moreau. Nie może tu być mowy o przymusowym nacisku Bonapartego, który wcale nie mógłby wtedy takiego na-
cisku wywrzeć na zw3^cięscy Moreau, a nie wywarł nawet na Brunie, operującym swobodnie jeszcze przez
blisko miesiąc. Poprostu, sam Moreau, dla względów
rzeczowych, a nienajmniej też osobistych, nie chciał ryzykować hohenlindeńskiej sławy, nie chciał zdobywać
Wiednia. „Zdobycie pokoju więcej warte", odparł na zarzuty Decaena. Zamiast zapuszczać się dalej w głąb monarchii habsburskiej, wolał on wrócić do Paryża, zająć
należne sobie w narodzie miejsce przewodnie, może policzyć się z Bonapartem. W grancie rzeczy, z wojskowopolitycznego stanowiska generała Moreau, Steyr to było jego Leoben. Obecnie jego pobudki były poniekąd
skroś pokrewne do ówczesnych, przed trzema laty, generała Bonapartego. A była to też, ze stanowiska polskiego, skroś podobna bieda. Właściwie nawet, pod kątem widzenia polskim, odpowiedzialność Moreau była
nierównie większa. Był on bliższy Wiednia, niż leobąński jego poprzednik; miał armię znacznie od niego silniejszą; co zaś główna, kiedy tamten całkiem bez polskiej obył się broni, on prowadził z sobą legię polską,
która krwią swoją do jego przyczyniła się tryumfu,
i która, tak bardzo już do granic ojczystych przybliżona, tern goręcej wyryw^ała się do Polski. A jednak, rzecz
zastanawiająca, Moreau, samem tylko życzliwem względem Polaków wzięciem się, samą okazj-waną wydatnie,
napewno szczerą, lecz żadnym płodnym czynem niepopartą, sympatyą dla sprawy polskiej, potrafił aż do końca życia, wtedy nawet, gdy, po leciech kilkunastu, razem z koali cyą trójrozbiorczą, przeciw własnej ojczyźnie
francuskiej, a w-raz i przeciw broni polskiej, będzie walczył i ginął, zachować opinie niezawodnego przyjaciela Polski. Potrafił też w obecnej porze, podczas zawieranego
z Austryą rozejmu, ujść wszelkich z tego tytułu ze strony polskiej wyrzutów, wszelkiej odpowiedzialności, która
całkowicie zwaliła się na barki Bonapartego.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tej samej nieomal godzinie, gdy w Steyrze podpisywano zawieszenie
broni, w Paryżu dokonany został pierwszy i najstraszliwszy zamach na życie Bonapartego. Tegoż wieczora,
gdy on jechał powozem do Opery, nastąpił wybuch maszyny piekielnej na ulicy Saint-Nicaise, zabijając i raniąc osoby z najbliższego jego orszaku. Cudem ocalo-
ny Pierwszy konsul, wierząc w spisek rewolucyjny, za
rządził srogą represyę przeciw żywiołom republikańskim. Miał w tern to jeszcze wyrachow^anie, że sam już
sterując ku monarchii, przystosowywał się i tym sposobem do pojęć tych monarchów, z którymi dotychczas wojował a teraz szukał pokoju. Przystosowywał się aż nadto
do pojęć silnej ręki niemiłosiernego Franciszka, a zwłaszcza despoty Pawła. Ta mściwa represya, dochodząca
aż do proskrypcyi i deportacyi, była nietylko niecnym
gwałtem, lecz grubym też błędem. Albowiem zamach był
dziełem nie republikanów, lecz rojalistów. W każdym
razie musiał on jeszcze bardziej utwierdzić Bonapartego
w pożądaniu pokoju z Europą, dla konsolidacyi swej władzy we Francyi. Tutaj w samą porę przypadło Hohenlinden. ISTiezwłocznie, obok zawartych rozejmów w Niemczech i Włoszech, wznowione zostały w Lunewilu układy pokojowe z upokorzoną Austryą, tym razem już całkiem naseryo w chyżem prowadzone tempie. W samą
też porę przyjazne pisma i poselstwa cara Pawła przybywały do Paryża. Było to najskuteczniejsze lekarstwo
na rozpaczliwą oporność Austryi i Cobenzla, a także na
chciwe wścibstwo Prus i Lucchesiniego. Przed niedaleką pacyfikacyą austryacką, zaś co główna, zbliżającym
się również pokojem a może sojuszem rosyjskim, Bonaparte już z góry wszelkie niemiłe pragnął z drogi usunąć przeszkody. Jedną z naj drażliwszych pozostawała
oczywiście sprawa polska. Już w końcu grudnia 1800 r.,
Pierwszy konsul nakazał ministrowi policyi, Fouchómu,
„skonfiskować i zniszczyć wszystkie egzemplarze broszury pod tytułem: „Niemasz gruntownego i trwałego
pokoju bez odbudowania Polski". Prawdy, w owym tytule zawartej, choć już o niej wewnętrzne mówiło mu
czucie, nie chciał jeszcze słyszeć, nie chciał jeszcze
o niej wiedzieć, chciał jeszcze ujść przed nią Bonaparte.
Ale ta prawda za nim pójdzie, dopadnie go i zabrzmi
mu w gromach Austerlitzu, Jeny i Friedlandu, a także
Berezyny, Lipska i Waterloo.
Narazie jednak aktualniej sze górowały względy. Układy lunewilskie szybko pomyślnego dobiegały
końca. Pod naciskiem własnej bezsilności wojennej,
a nienaj mniej też nieuchronnego ku Francy i zwrotu
Pawła, Austrya ostatecznie składała broń. W początku
lutego 1801 r., przez Cobenzla i Józefa Bonapartego,
podpisany został między Republiką francuską a cesarzem, t. j. Austryą wraz z Rzeszą niemiecką, pokój
w Lunewilu, ratyfikowany z początkiem marca w Wiedniu i Paryżu. Traktat lunewilski potwierdzał i rozszerzał na rzecz Francyi warunki campoformijskie. Oddawał jej cały lewy brzeg Renu, wraz z Belgią. Usuwał
Austryę za Adygę, wzamian za odszkodowania wenecko-dalmatyńskie. Wydawał całe pozostałe Włochy pod
wpływ francuski. Uznawał Cyzalpinę i Liguryę, przekazując nadomiar odebraną Habsburgom Toskanię do rozrządzenia Francyi, na rzecz Bourbona z linii hiszpańskiej,
kuzyna i zięcia króla hiszpańskiego, ks. Ludwika infanta
Parmy, przeznaczonej dla Cyzalpiny. Uzupełnieniem
tego ostatniego punktu był równoległy układ z Hiszpanią, która, już poprzednio ustąpiwszy Francyi swoją część
wyspy San-Domingo, obecnie, w marcu 1801 r., zwracała
jej ponadto Luizyanę, wzamian za oddanie Toskanii ks.
Ludwikowi. Zresztą, w układach lunewilskich, warując wzajemny zwrot wszystkich jeńców wojennych i zakładników, oczywiście pominięto całkowicie sprawę polską.
Niedość na tern, w najpierwszym zaraz artykule umieszczono przejęty dosłow^nie z tekstu campoformijskiego
warunek, godzący prosto w tę sprawę. Przejęto zobowiązanie obopólne nieudzielania „żadnej pomocy, ani
poparcia, bezpośrednio czy pośrednio", wzajemnym zagranicą wrogom wewnętrznym, t. j. emigracyi rojalistycznej francuskiej, jakoteź legionowej polskiej. Był tedy
traktat lunewilski, podobnie jak umowy leobeńska i campoformijska, a nawet, wobec większej konsolidacyi pokojowej, był w wyższym jeszcze stopniu, ciężką klęską
wysileń i widoków wychodźczj^ch polskich, a w szczególności legionowych.
Pokój lunewilski z Austryą miał być przegrywką
do pokoju i przymierza Francyi z Rosyą. Przybywał
właśnie do Paryża nadzwyczajny wysłannik carski, Kołyczew. W tajnej dla niego instrukcyi ofiarował Paweł
Pierwszemu Konsulowi, pełne spółdziałanie polityczne
i wojenne w walce z Anglią. Ofiarował mu poniżenie domu habsburskiego podług jego (Bonapartego)
woli''. Gorąco natomiast wstawiał się za papieżem, „jako
głową wiary katolickiej, wyznawanej przez jedną trzecią
dzierżaw moich". Radził Bonapartemu „objąć tytuł królewski, a nawet uczynić koronę dziedziczną w rodzinie
swojej". Proponował mu ścisły związek, mocą którego samowtór „moglibyśmy rozrządzać pospołu resztą
Europy". Zastrzegał jednak wyraźnie w osobnym tej
instrukcyi ustępie, iż „nie będę mówił o Polsce, o której zgoła wzmiankować nie należy, tembardziej, że należy ona do trzecli mocarstw". Nakazywał również,
w oddzielnym artykule dodatkowym, „nalegać na zniesienie klubów, komitetu polskiego (w Paryżu), oraz
wszelkich wogóle urządzeń (HahlisiiementfsJ, istniejących
poza Francyą, a zajmujących się szerzeniem zasad demokratycznych... za zgodą i pod opieką rządu francuskiego". Pod temi „urządzeniami ', rzecz prosta, dorozumiewać się należało f)rzedewszystkiem legionów pol-
skich. W początku marca 1801 r., po przybyciu Kołyczewa, zaczęły się natychmiast bezpośrednie rokowania
pokojwe francusko-rosyjskie. Niebardzo zresztą nadawał się do nich Kołyczew, rdzenny Moskwicz starej
daty, nienawidzący Zachodu, Francyi, a zwłaszcza Polski, osobiście przytem człek zły, żółciowy, podejrzliwy.
Nie omieszkał on bacznie śledzić wychodźców polskich w Paryżu, i w doniesieniach swoich ciągle przestrzegał lawła przed tajnemi planami odbudowy Polski,
Iżywionemi przez Bonapartego. To też na pierwszej zalaz konferencyi pokojowej Kołyczewa z Talleyrandem,
wyłoniła się sprawa wspólnej akcyi obronnej przeciw
obustronnym, bawiącym zagranicą, „wrogom wewnętrznym". Kołyczew w tej sprawie, wobec Talleyranda,
ponowił najdosłowniej żądania, stawiane w 1797 r. przez
Panina w jego konferencyach berlińskich z Caillardem,
powołując się na ówczesne ustępstwa rządu dyrektoryalnego. Talleyrand, imieniem konsularnego, również
żadnych w tym względzie nie czynił trudności. Tak więc,
w zaprojektowanych zgodnie, przez niego i Kołyczewa,
dwóch artykułach przyszłego traktatu pokoju z Rosyą, jak
dopiero co z Austryą, zastrzeżono podobnież zakaz dostarczania ,. jakiegokolwiek zasiłku, albo kontyngensu,
w ludziach, ani pieniądzach", na rzecz owych „wrogów
[Wewnętrznych"; przydano nadto zakaz utrzymywania
przez nich korespondencyi, propagowania dążeń wichrzy-
cielskich itp. To wszystko jawnie godziło w samą istność
emigracyjną i legionową polską. Ale w tej chwali cała.
napozór tak nikła, sprawa polska schodziła na plan dalszy, wobec wielkich korzyści aktualnych, jakie związek
z Pawłem otwierał Bonapartemu. Przez samą tylko groźbę carską odrazu uśmierzone zostały Prusy. Narzucały
się one natrętnie ze swojem pośrednictwem i żądaniem
indemnizacyi za lewy brzeg Renu, a zmuszone zostały
wziąć ją w Hanowerze, własności domu angielskiego,
zmuszone tedy, w ogonie Rosyi i Franjcyi, deklarować
się przeciw Anglii. Rozjuszenie Pawła na Anglię skądinąd znów otwierało drogę najśmielszym pomysłom Bonapartego. Poruszana, jak wskazano, jeszcze przez polityków rewolucyjnych, i pewnie nieraz od Sułkowkowskiego słychiwana, myśl ekspedycyi indyjskiej, stycznej poniekąd z egipską, przybierała teraz dla Pierwszego konsula kształty realne, skoro pospołu z Rosyą
miałaby zostać wykonaną. Był już wtedy szczegółowo
rozważany przez Bonapartego plan wspólnej, francusko-
rosyjskiej operacyi na Herat, Kandahar, Kabul, przeciw
Indy om. Już Paweł atamanowi Płatowowi bajeczną wydawał instrukcyę: „Pójść do Gangesu, a potem na prawo";
już nawet, w marcu 1801 r., nastąpił wymarsz 20 tysięcy
kozaków ze stanic dońskich ku Orenburgowi, na indyjską wyprawę. Wtem uderzył grom, niweczący całą, tak świetną, konjekturę rosyjską Bonapartego. Tron carski nowa atrydowa skalała zbrodnia, po synobójstwie Piotra,
mężobójstwie Katarzyny, ojcobójstwo Aleksandra. Po
nieudanym pierwszym spisku Panina, dojrzewał wtórne,
dzieło generał-gubernatora petersburskiego Pahlena, braci Zubowów, generała Bennigsena i innych dostojników.
Dojrzewał z pełną wiedzą i aprobatą Aleksandra. Ten
W. Książę następca, a przyszły car, którego wyniesieniu
cała spiskowa służyła czereda, z niezgłębioną w młodzieńcu byzantyjską hipokryzyą, oszukując spólników
i nawet samego siebie, udawał, że idzie mu jedynie
o objęciu regencyi, o skłonienie ojca do abdykacyi, nie tykając mu włosa z głowy, choć wiedział wybornie, że
tylko przez mord, tylko po jego trupie, dojść mógł do
władzy. Nareszcie ohydny zamach carobójczy dokonał się
w ponurym pałacu Michfijłowskim w Petersburgu, ponurej
nocy marcowej 1801 r, Paweł został zgładzony, zaduszony.
Aleksander I skrwawioną wszechrosyjską włożył koroną.
W polityce zagranicznej dworu petersburskiego nastąpił
zwrot gwałtowny. Kierunek jej objął napowrót Panin.
Odrazu przywrócone zostały przyjazne z Anglią i Austryą
stosunki. Odrazu też ochłodziły się stosunki z Francyą
konsularną. O sojuszu francusko-rosyjskim nie było więcej
mowy. Conajwyżej, rząd nowego cara, zajęty narazić,
po krwawym przewrocie, utrwaleniem się nawewnątrz,
unikając więc jeszcze powikłań zewnętrznych, nie zrzekał się wszczętych za poprzednika rokowań pokojowych
z Francyą. Ale te rokowania szły odtąd, jak po grudzie, prowadzone przez Panina w duchu podejrzliwym,
opornym i twardym. Wprawdzie w składzie rządu petersburskiego zaszły wkrótce zmiany wybitne. Aleksander, właściwym sobie mądrym a podstępnym sposobem,
pozbywał się zbyt kompromitujących spólników zbrodni
bratobójczej. Naprzód utrącił Pahlena, potem oddalił Panina. Otoczył się natomiast gronem młodych, zaufanych
doradców z doby swej wielkoksiążęcej. Zaraz też po objęciu rządów przywołał z Włoch Adama Czai-toryskiego.
Utworzył się tym sposobem t. zw. tryumwirat przy boku
carskim. Prócz Czartoryskiego, należał tu podobny mu
szczery idealista, Paweł Stroganow, magnat bez ambicyi
i bez istotnego wpływu. Należał także Mikołaj Nowosilcow, bardzo zdolny, pod maską idealizmu nikczemny karyerowicz, służalec, sprzedawczyk, pod maską serdecznej
dla Czartoryskiego przyjaźni chytry i zajadły wróg Polski, jedyny z tego kółka wtajemniczony zawczasu w spisek przeciw Pawłowi, a najlepiej umiejący dogadzać najskrytszym intencyom Aleksandra. Przybrany jeszcze został do „tryumwiratu" Wiktor Koczubej, siostrzeniec kanclerza Bezborodki, Małorus-arystokrata, giętki, praktyczny, ambitny, były poseł w Stambule, gdzie, jak
wskazano, polską śledził kolonię, niebardzo Polsce życzliwy, a mianowany po Paninie ministrem spraw zagranicznych. Bądźcobądź, zarówno i w tem gronie najbliższych Aleksandra młodych przyjaciół, jak i w oficyalnym
składzie rządu rosyjskiego, przeważały obecnie dawne
natchnienia koalicyjne, zwłaszcza anglofilskie, a tem samem mocne uprzedzenia do Francyi republikańskiej
i Pierwszego konsula. Bonaparte wieść o zgonie Pawła przyjął okrzykiem
zgrozy, odczuł ją jako cios dotkliwy. Natychmiast też
przedsięwziął energiczne środki zaradcze. Pośpieszył zlikwidować sprawy włoskie. W kwietniu 1801 r. zarządził
organizacyę, t. j właściwie już wcielenie Piemontu, jako
dywizyi wojskowej francuskiej, pod zarządem generała
Jourdana. Przyśpieszył reorganizacj^ę Cyzalpiny, jako
jądra republiki włoskiej, pod opieką francuską. Ułożył
się, w lipcu 1801 r., ze Stolicą Apostolską; zwrócił Piusowi VII Państwo kościelne. Co główna, z przysłanym
od papieża do Paryża kardynałem Consalvim zawarł
konkordat religijny, pokój między Francy ą, najstarszą
córą Kościoła, a katolicką macierzą. Przywracał religię rzymsko-katolicką we Francyi, wprawdzie nie jako
religię stanu, lecz , znacznej większości obywateli":
przywracał, obok nominacyi biskupów przez Pierwszego konsula, kanoniczną ich instytucyę przez papieża; znosił, słowem, schyzmę rewolucyjną. Uczynił ten krok arcyważny, wbrew życzeniu znacznej radykalnej
większości generalicyi i administracyi francuskiej, tyleż w myśli ustalenia równowagi wewnętrznej narodu
francuskiego i rządów własnych, co ułatwienia zewnętrznej, europejskiej swojej polityki Wreszcie, po ustąpieniu Pitta wiosną t. r., za premierostwa jego następcy.
Addingtona, żywo poparł rokowania z Wielką Brytanią.
Doprowadził je też szczęśliwie do podpisania w Londynie, w październiku 1801 r., preliininarzów pokojowych
francusko-angielskich, na zasadzie zwrotu przez Anglie
wszystkich prawie, wziętych od wybuchu wojny, zdobyczy kolonialnych, wzamian za ewakuacyę Neapolu
i Egiptu przez Francyę. Na całej tedy linii dał sobie
radę i zabezpieczył się bez Rosyi. Swoją drogą, obywając się bez Rosyi, Pierwszy
konsul nie zaniedbywał niczego, aby dojść z nią do ładu.
Wyprawił do Petersburga pierwszego swego adjutanta,
Duroca, z uprzejmem pismem powitalnem do Aleksandra.
Misya ta wszakże wskórała niewiele. Durce łatwo dał
się ująć, oczarować wylanej serdeczności młodego cara;
a jednocześnie poufne jego doniesienia petersburskie do
Paryża były po drodze, z carskiego rozkazu, otwierane
i decyfrowane przez Panina. Nie na więcej zdało się wysłanie nad Newę Laharpa, który dość śmieszną teraz
odegrał tam rolę wobec byłego swego ucznia, Aleksandra; a nie zapomniał też o sobie, i odtąd, po powrocie do
Szwajcaryi, właściwie rosyjskim był informatorem. Gdy
jednak tymczasem ujrzano w Petersburgu, jak dobrze na
własną rękę radził sobie wszędy, nawet z Anglią, Bonaparte, zdecydowano się wznowić od włóczone rokowania
pokojowe francusko-rosyjskie. W tym celu, na miejsce
Kołyczewa, posłany został do Paryża Morkow, nędzny
i brudny wyga czasów Katarzyny, niegdy kreatura Zubowa i wybitny spółpracownik dwóch ostatrich podziałów
Polski, na których grubo się obłowił. Po jego przybyciu
i szeregu konferencyi z Talleyrandem, podpisany został
nareszcie przez nich obu, w październiku 1801 r., traktat
paryski pokoju między Francy ą a Rosyą. Traktat stanowił „pokój, przyjaźń i dobre porozumienie" wzajemne;
warował „tożsamość interesów" obustronnych w sprawie
indemnizacyi w Rzeszy niemieckiej, w^zamian za cesye
nad reńskie i włoskie na rzecz Francy i; zastrzegał przytem
zacliowanie ścisłej „równowagi domu austryackiego a brandenburskiego", W osobnym artykule trzecim uświęcono uroczyście omawiane tylekroć wyparcie się zobopólnych
„wrogów wewnętrznych", wzbronienie im wszelkiej korespondencyi i propagandy, a nawet unieszkodliwienie takich „wrogów wewnętrznych" drugiego kontrahenta przez
„wydalenie ich za granice" państwa, udzielającego im dotychczas gościny. Artykuł ten, pomimo pozorów wzajemności, nie mógł w tej chwili mieć praktycznego zastosowania do emigracyi rójalistycznej francuskiej. W rzeczy
samej, pretendent Ludwik XVIII z całą swą świtą już oddawna, od początku 1801 r., był wydalony przez Pawła
z obrębów rosyjskich, z Mitawy; znajdował się on obecnie
w Warszawie, pod berłem pruskiem, i to za wyraźną
dyspensą, daną rządowi pruskiemu przez francuski. Widocznie więc w tym artykule szło najgłówniej o emigracyę legionową polską. Owóż, podczas zawarcia tego
traktatu, już urzędował w Petersburgu przy boku Aleksandra przyjacielski „tryumwirat", z Czartoryskim; a nawet wybrany przez przyjaciół Koczubej już piastował po
Paninie sprawy zagraniczne. A jednak rzeczony, skierowany przeciw Polakom, kapitalny artykuł trzymany był aż do
końca w najściślejszej tajemnicy przed „Sarmatą", Czartoryskim, zarówno przez ministeryum, jak i przez samego cesarza. Była to skazówka ze wszechmiar charakterystyczna dla całego dwulicowego stosunku Aleksandra do
polskiego swego doradcy i do sprawy polskiej w ogólności.
Była to też najpierwsza, bardzo bolesna niespodzianka
dla Czartoryskiego. Dowiadywał się on znienacka, że
niniejszy „pierwszy akt Aleksandra był zaparciem się
łączących nas uczuć". Głęboko dotknięty, czynił Czartoryski po niewczasie gorzkie z tego powodu wyrzuty „zaambarasowanemu" cesarzowi, oczywiście bezskutecznie.
Z drugiej strony, i w Paryżu niniejszy właśnie drażliwy
ustęp traktatowy nie obszedł się bez zasadniczej opozycyi.
W listopadzie 1801 r. traktat październikowy francusko-
rosyjski podany został do zatwierdzenia, w kształcie
prawa Republiki, Ciału prawodawczemu i Trybunatowi odczytanem Izbom sprawozdaniu Pierwszego konsula,
„O położeniu Rzeczypospolitej", po gorących pochwałach
dla „wielkiej duszy" nieboszczyka Pawła, który , kochał
Francyę", traktat pokoju, zawarty z jego następcą, był
przedstawiony, jako zbawienny przełom w „stosunkach
dwu wielkich narodów (Francyi i Rosyi), które tyle mają
pobudek do kochania się, a żadnej do obaw wzajemnych,
i które sama natura, dla równowagi Północy a Południa,
postawiła na obu krańcach Europy". Jednakowoż, podczas rozpraw nad tym traktatem w Ciele prawodawczem i Trybunacie, ozwały się ostre zarzuty, zwłaszcza
z powodu artykułu trzeciego, choć zresztą w protokółach
tych obrad usunięto wszelką wzmiankę o Polsce. Rząd,
dość zakłopotany, musiał uciec się do złożenia Izbom
„noty, pochodzącej wprost z gabinetu Pierwszego kon-
sula". Miała ona wyjaśnić ów właśnie nieszczęsny artykuł, lecz naprawdę nie wyjaśniała niczego. Poczem ostatecznie, rzecz prosta, przeciw trzydziestce ledwo oponentów, większością dwustu głosów, traktat z Rosyą
zatwierdzony został przez Ciało prawodawcze.
Z dobiegającej kresu pacyfikacyi powszechnej, wygarnął z kolei Bonaparte owoc teraz prawie już dojrzały, a z naj pierwszych jego zwycięstw wyrosły, cyzalpińsko-włoski. Zwołał na grudzień 1801 r., do Lyonu,
nadzwyczajną Konsultę Cyzalpiny, w składzie kilkuset
przedstawicieli, obok których znalazło się też paru
biernych świadków od posiłkowej broni legionowej polskiej. Sam, w styczniu 1802 r., zjechawszy do Lyonu,
nadał Cyzalpinie nową ustawę, nowe władze, i nowe,
znamienne imię Republiki Włoskiej, znak przyszłego
zjednoczenia wszystkich Włoch. Zarazem zaś, nie bez
wywartego na zgromadzenie nacisku, kazał się obrać
jej prezydentem. Złączył tedy w swojej osobie naczelnictwo
dwu wielkich narodów łacińskich. W marcu 1802 r., uświęcił zeszłoroczne preliminarze londyńskie przez podpisany
w Amiens traktat pokoju z Anglią. W czerwcu 1802 r., zawarł w Paryżu pokój z Porta, na zasadzie nietykalności
jej dzierżaw, oraz ewakuacyi Egiptu, dopełnionej istotnie
w ciągu następnego roku. Tak nakoniec ubezpieczony
wszechstronnie od Europy, uznał porę za sposobną do
utrwalenia swej władzy we Francyi. Szedł szybkiemi
krokami do władzy monarchicznej, a tern samem zbliżał
się do pojęć i praktyk pogodzonej z nim teraz monarcłiicznej Europy. Uchwalenie konkordatu i przywrócenie
pokoju obchodził uroczyście, wbrew pomrukom najbliższych
nawet sobie dygnitarzy i generałów, wspaniałem Tedeum
w starożytnej narodowej świątyni Notre-Dame. Wbrew
silnej w Radzie państwa i obu Izbach opozycyi, upatrującej w tem nowy rodzaj szlachectwa, ustanowił Legię honorową, w której imiona swoje krwawym znojem
tak chlubnie tylu zapisze Polaków. Przełamał oporność
Ciała prawodawczego i Trybunatu przez przepisaną Senatowi uchwałę o epuracyi Izb, wzbraniającą reelekcyi
niedogodnych rządowi, zbyt wolnomyślnych ,,ideologów''.
Ścisnął i obezwładnił prasę przez ostre zarządzenia cenzuralne; znakomicie rozszerzył kompetencyę tajnej policyi politycznej. Wreszcie, w maju 1802 r., narzucił Trybunatowi i Ciału prawodawczemu uchwałę o Konsulacie
dożywotnim, uświęconą znowuż przez plebiscyt narodowy,
pod łatwiejszym jeszcze niż poprzednio naciskiem rządu.
Otrzymał tym razem wyższą nawet, niż po zamachu brumaira, większość półczwarta miliona głosów, przeciw
ledwo kilku tysiącom protestów, śród których coprawda
też Carnota i Lafayetta. Równocześnie, uzupełniając dożywotnie swoje dostojeństwo konsularne, spowodował
zadyktowaną przez siebie senacką uchwałę organicznokonstytucyjną z sierpnia 1802 r. Nadawała mu ona
prawo wyznaczenia sobi(^ następcy, ratyfikowania traktatów pokoju i przymierza; czyniła Senat wraz główną
instytucyą państwową i powolnem w jego ręku narzędziem; słowem, obdarzała Pierwszego konsula pełną już
prawie, prócz tytułu, władzą monarchy. Zaczynał on też odtąd niemal uionarszym otaczać się dworem, przejacliem, obyczajem. Na stopnie cesarskiego zaczynał wstępować tronu. Tkwiło w teni atoli niebezpieczeństwo podwójne.
Z jednej strony, w nowej Francyi porewolucyjnej, Bonaparte, sięgając po purpurę, ostatecznie narażał się żywiołom republikańskim w kraju i armii. Zaś natomiast
w ugodowych arystokratyczno-rojalistycznych żywiołacli francuskich, świetnych ci-detmnr^ narzucających
mu się do posad dworskich i politycznycli, zyskiwał
sługi niepewne, często zdradzieckie. Z drugiej znów
strony, w starej Europie monarchicznej; choć zmusił do
pokoju dwory, lecz bynajmniej ich nie przebłagał. Nawet
w konstytucyjnej Anglii, pobożny król Jerzy i blizcy
mu reakcyjni lordowie, rozżaleni wymuszonym pokojem
wzdrygali się na Bonapartego, jako piekielne wcielenie
jiikóbiństwa. Tembardziej nienawidziły go trzy samowładcze dwory kontynentalne. Sztywny Fryderyk-Wilhelm i „flirtująca" z Bonapartem piękna królowa Luiza
żywili skrycie głęboką doń niechęć i fizyczną wprost
odrazę. Cesarz Franciszek, bourbońska jego małżonka
i cała feudalna kamaryla wiedeńska podobnież mściwą
jeno pogardę i wyniosłe obrzydzenie mieli dla koray
kańskiego plebejusza, rzeźnika tylu pięknych armii cesarskich, spólnika sankiulockich morderców gilotynowanej ciotki cesarskiej, a niestety, rzecz wtedy nieprzewidziana, dla przyszłego cesarskiego zięcia. Car Aleksander, w samejże chwili pacyfikacyi z Bonapartem,
odzywał się o nim, jako nędznym „oszuście", a tem mocniej na niego się boczył przez ścisłe jego związki z zamordowanym Pawłem. Wspólna, śmiertelna nienawiść
dziedziców starego europejskiego rzeczy porządku musiała nieuniknionym sposobem dążyć do wyładowania się
we wspólnej napaści na dziedzica rewolucyi, i nie spocznie, aż nie doprowadzi do jego zguby i zgonu. Bonaparte jaśnie to widział i do przyszłych ze starą koalicyjną Europą gotował się bojów. Ale w miarę, jak on
sam we własnym domu francuskim do niej przystosowywał się i zbliżał, poczynał też mimowoli zamykać oczy
na istotny swój do niej stosunek. Z tego połączenia
jasnowidztwa a ułudy miały w następstwie najcięższe
wyniknąć biedy, w końcu katastrofa cesarza Napoleona. Tymczasem jednak Pierwszy konsul Bonaparte znajdował się dopiero w miodowym okresie swoich z zagodzoną Europą stosunków. Dochodząc nareszcie do najpierwszego pełnego rozwikłania węzła wojen rewolucyjnych przez pacyfikacyę powszechną 1801 -2 r., musiał
wyciągnąć wszelkie nieodbite stąd konsekwencye. Owóż,
należało do nich, zawarte implicite w traktatach z Austryą i Rosyą, wyrzeczenie się sprawy polskiej i legii
polskich. Nie bez wahania i tajnych w duszy zastrzeżeń, przystępował do tego Bonaparte. Częściej, niż dotąd kiedykolwiek, temi właśnie czasy przemyśliwał on
o Polsce. Uświadamiał sobie coraz dobitniej, jako statysta, nietylko jako generał, polityczną jej doniosłość europejską, im bardziej wyczuwał, jak mało na zawieranych z jej rozbiorcami, ze starą Europą, pokojowych polegać mógł paktach. Nie było w jego zwyczaju wywnętrzać się dla pochlebczej fikcyi, więc nie odsłaniał myśli
swoich Polakom. Lecz po swojemu, wybuchowo, dla
ulżenia sobie, wyrywał się z niemi przed najbliższem
otoczeniem. Wskazano poprzednio poufne jego wynurzenia o pożądanej odbudowie Polski, wygłaszane wkrótce
po zamachu brumaira. Obecnie, raz po razie, do tej samej wracał materyi. „Od śmierci Pawła i objęcia rządów przez Aleksandra, rozważania Pierwszego konsula
o podziałach Polski wciąż odnawiały się w jego umyśle
i pochłaniał}'- go bardzo. Była to istna idee fixe... Miałem
z nim — są słowa ówczesnego, w 1801 r., przybocznego
jego sekretarza — ze dwadzieścia najciekawszych w tym
przedmiocie rozmów". Jeszcze pod sam koniec Pawła,
zajmowała Bonapartego podsuwana mu już przedtem
myśl przywrócenia Polski pod carewiczem lub mężem
carewny. Wnet przecie uznał jawne niepodobieństwo
zrobienia narazie czegokolwiek, siłą ani zgodą, dla Polski. Tedy, oczywiście, dla realności pokoju powszechnego
poświęcił marę polską. Ale w trwałość tej pokojowej
nie wierzył sielanki, poza. którą widział wściekłą przeciw
sobie wrogość zawistną pruską, odwetową austryacką,
zachłanną rosyjską. Stąd też obecnie 'po raz pierwszy
praktycznie pomyślał o zachowaniu przy sobie poniekąd
zakładu sprawy i siły polskiej, w rezerwie, w odwodzie,
jako ważnego na przyszłość atutu. Taka rachuba nie
była bez wpływu na zupełne przezeń pominięcie, w obecnych traktatach z Austryą i Rosyą, nietylko wszelkiej
ogólniejszej o Polsce wzmianki, lecz nawet przypominanej mu przez Polaków sprawy amnestyi dla wielotysięcznej rzeszy emigracyjno-legionowej. Zapewne, była
tu trudność pod względem wzajemności traktatowej.
Trudno byłoby Pierwszemu konsulowi w akcie międzynarodowym przyznać nawzajem amnestyę emigrantom
francuskim, godzącym właśnie bez pardonu na jego życie. Lecz niewątpliwie wchodziła tu także w grę chęć
jego tajemna nieułatwiania zgody ze swemi rządami
i powrotu do kraju legionistom polskim, których i nadal
jeszcze, choć w innym kształcie, on pragnął zatrzymać
w swym ręku ze względu na przyszłość. Była to niezawodnie rachuba twarda, realistyczna,
samolubna Lecz nie mierzyła ona na doraźne wyzyskanie
legionistów, bo ich teraz nie potrzebował Bonaparte, mając w czasie pokoju aż nadto własnego wojska francuskiego, skąd obecnie wielu reformował oficerów i rozpuszczał szeregowców. Ani też nie mierzyła na zgładzenie
legionistów, bo mógłby on wygodniej i taniej, dla pozbycia
się ich, poprostu rozwiązać legie przy zawarciu pokoju, o co
natarczywie z austryackiej i rosyjskiej, a ubocznie i z pruskiej, dopominano się strony. Zresztą Pierwszy konsul
nie poczuwał się bynajmniej do winy względem sprawy polskiej, którą już w rozpaczliwym porozbiorowym zastał
stanie. Nie poczuwał się do winy względem legii polskich,
których on nie wymyślił, z któremi do niego się zgłoszono,
których sam właściwie nawet wojennie nie użył. Teraz
również \\ gruncie rzeczy nie chciał ich oszukać, ani materyalnie skrzywdzić. Chciał tylko, bo tak musiał, bo tak
zobowiązał się traktatowo, odebrać im narazie ich charakter narodowej, odbojowej siły zbrojnej polskiej. Ale
tern samem wkraczał względem nich na drogę zatargów,
fałszów, gwałtów, gdyż odbierał legiom duchową ich racyę bytu, likwidował je narodowo, ciężko krzywdził moralnie. Bezwzględny realizm Bonapartego spotkał się też
tutaj z moralnym odporem duszy legionowej polskiej. Następował zgrzytliwy, bolesny, tragiczny koniec legionów.
ROZDZIAŁ CZWAHTY
KONIEC LEGIONÓW.

Jak zawody, leobeński i caiiipnuijski, moc zachwiały idei legionowej; trzeci, lunewnlski, podciął ją
z gruntu, był dla niej początkiem końca. Nowy ten pokój z Austryą torował drogę nieuniknionemu odtąd pokojowi paryskiemu z Rosyą. Prowadził tedy, po dawnym
bazylejakim z Prusami, do zgody Francyi z wszystkimi
trzema rozbiorcami Polski. Taka zgoda była wyrokiem
śmierci legionów, stojących na walce Francyi z tymi
rozbiorcami. Legia naddunajska, w swym korpusie oficerskim ze
szczególnie gorącej młodzi ob3'watelskiej złożona, w ostatniej zwycięskiej kampanii do świetnego powołana udziału,
niedaleko już ojczystych wysunięta rubieży, potrzykroć
też, najwcześniej, naj powszechniej i najżywiej, tym druzgocyni przejęła się zawodem. Kniaziewicz natychmiast po
zawartym w Steyrze rozejmie, w końcu grudnia 1800 r.,
z jędrnym a beznadziejnym apelem w zagrożonej sprawie narodowej zwrócił się do Bonapartego. Prostym tu,
epublikańskim i żołnierskim przemawiał języJkiem, niezystosowanym do świeżych, dworskich obyczajów tuieryjskich. Imieniem legionistów swoich, już prawie
u wrót Wiednia", na mil 60 od Polski, pokojową wstrzymany eh wieścią, wzywał Pierwszego konsula, „ostatnią
nadzieję" Polaków, do „odbudowy nieszczęsnej ojczyzny
naszej", jeżeli nie wojennemi, to negocyatorskiemi sposoby. Pismo to wyprawił na ręce Moreau, który, z polecającym od siebie dopiskiem, miałby je przesłać Bonapartemu. Osobno, w pięknym liście do Moreau, zapowiadał już z góry, że na wypadek obojętnego na Polskę
pokoju sam niechybnie służbę porzuci. „Stan wojskowy pisał — jest najszanowniejszy, kiedy żołnierz przelewa
krew swoją za ojczyznę; tenże żołnierz staje się najemnikiem, skoro nim inne powodują widoki... Gdyby pokój
powszechny nie miał zmienić losu Polski, jakie prawo
miałbym szafować krwią spółziomków moich w sprawie,
która nie byłaby sprawą ich ojczyzny? Zaiste, słusznie bym wtedy zasłużył na nazwę najemnika". Zarazem zapytywał o los przyszły legionistów; upominał się o wyrobienie im amnestyi od Austryi, o ile do domu wrócić zechcą, oraz zabezpieczenie ich bytu we Francyi, o ile woleliby tam pozostać. Moreau niezwłocznie, z życzliwem wstawiennictwem sw^ojem, skierował te pisma do
Pierwszego konsula. W kilka dni potem, z początkiem
stycznia 1801 r., Kniaziewicz, w niespokojnem wciąż
podnieceniu, znów parokrotnie, a bardzo silnie pisał do
Moreau, jako „protektora legii (naddunajskiej), któremu
ona winna swe istnienie". Prosił o szybkie, jak najpełniejsze skompletowanie i uzbrojenie obu legii polskich,
„co byłoby dla nas termometrem czekającego nas losu".
W razie pominięcia sprawy polskiej w przyszłym pokoju,
Kniaziewicz wcale ostro, „z właściwą żołnierzowi otwartością i prostotą", zapowiadał masową dezercyę szeregowców, zbiorową dymisyę oficerów, „zupełny rozkład"
legii. Na wszelki wypadek ponawiał z naciskiem prośbę
o zapewnienie legionistom powszechnej amnestyi od rządu
austryackiego. Żądał też wstawienia się rządu francuskiego za uwolnieniem wwiezionych w w Austryi patryotów polskich, Kołłątaja, Dzieduszyckiego i innych. To wszystko oczywiście nie na wiele się zdało. Uczy były już w zasadzie przesądzone na niekorzyść Polski. Zresztą, w tak wczesnem już stadyum, szlachetne,
lecz porywcze wystąpienie Kniaziewicza pod względem
taktycznym nie było zbyt szczęśliwe. Na platonicznej
życzliwości Moreau nie bardzo można było polegać. Zaś
droga przez niego, jako „protektora" sprawy legionowej
i polskiej, najnietrafniejszą była do ucha jego rywala
Bonapartego. Zdaje się, że i treść, i forma pism Kniaziewicza mocno niepodobały się w Tuileryach. On sam
podobno wydał się tam zanadto oddanym wodzowi armii
reńskiej, a niedość Pierwszemu konsulowi. Wydał się też
pewnie zanadto niezawisłym raptusem, w porównaniu
z oględniej szym Dąbrowskim. Nadomiar, w tak ciężkiem
przesileniu, wewnętrzna też, niestety, legionowa przyplątała się intryga. Z jednej strony, przy sztabie legii
naddunajskiej wciąż kręcił się teraz rycerz spiskowy
Orchowski. Imieniem tajemniczego Towarzystwa republikanów warszawskich, więc wyższem patryotycznej
opinii kraju imieniem, dolewał on oliwy do ognia, podniecał jeszcze „uniesienie" Kniaziewicza i ostrość epistolarnej jego prozy. Był wszak wykładnikiem dawnej
deputacyj no- „jakobińskiej ", nieprzejednanej zawziętości
partyjnej, pchającej od samego początku, bez względu
na okoliczności, za wszelkę cenę, wszelkiemi sposoby, do
rozbicia legionowego dzieła. Z drugiej znów strony,
w samej legii naddunajskiej, usłużni, w guście Różnieckiego, znaleźli się spryciarze, skwapliwie idący na rękę
natchnieniom rządowym parj-skim. Wbrew kategorycznym oświadczeniom Kniaziewicza, ułożyli oni zbiorową deklaracyę pisemną o dozgonnej wierności legionowej
dla rządu francuskiego „bez żadnych kondycyi", a nawet
o chętnej gotowości przeprowadzenia legii do armii włoskiej. Istotnie, w Paryżu odnowdła się teraz poprzednia
groźba odesłania legii naddunajskiej do Włoch. Tym razem
umyślono nadto szczególniejsze dać jej przeznaczenie
przenieść ją pod sztandar infanta Ludwika, nowego króla
Etruryi. Tam, pod niebem toskańskiem, legia napewno czuć
się będzie dobrze, zyska naw^et materj^alnie. A że straci
moralnie i ofiarą swą narodową zbruka najemnictwem,
o to mniej dbano. W przejrzystym dotychczas stosunku
Bonapartego do legionów polskich zaczynały się zgrzyty,
podstępy, pogwałcenia. Fatalnym już było znakiem, że
wkrótce po steyrskim rozejmie, w styczniu 1801 r., oddziały polskie armii reńskiej, wedle nadeszłego z Paryża rozkazu, najpierwsze miały wycofać się z Austryi
wstecz ku Bawaryi. Sam Kniaziewicz, wciąż czekając
wyniku swych odezw, zatrzymał się w ustronnej mieścinie bawarskiej, Weissenhornie pod Ulmem. Towarzyszyli
mu tutaj Wybicki, Godebski, Kossecki, Drzewiecki, nieodstępny Orchowski i inni. Jeszcze podówczas, w końcu
stycznia i początku lutego 1801 r., niejakim oddawano
się złudzeniom. Trwały jeszcze wtedy w najlepsze rokowania przyjacielskie między Bonapartem a Pawłem.
Otóż Kniaziewicz w Weissenhornie, z kilku stron naraz,
otrzymał najpewniejszą rzekomo wiadomość, jakoby,
przez tajny układ między Pierwszym konsulem a carem,
wzamian za odszkodowanie Prus w Hanowerze a Austryi
na Bałkanach, zięć Pawła, ks. Ludwik Meklemburski,
poślubiony od niedawna W. Księżnie Helenie Pawłównie,
miał zostać królem odbudowanej Polski. Kniaziewicz
z uciechą o tak w^ażnej nowinie w te pędy powiadomił
Dąbrowskiego i legię włoską, oraz Barssa i emigracyę
paryską. „Niech żyje Bonaparte, niech żyje Paweł I,
niech żyje ks. Meklemburski! — tak na tę wieść radosną
odpisał entuzyastycznie Barss —...Niech kogo chcą, zrobią królem polskim, aby Polska była, i my, jej dziatwa
z nią szczęśliwa". Niewątpliwie odbijały się w tem nastroje prorosyjskie, rozpowszechnione od rządów Pawła,
jak wskazano, w kraju samym. Stamtąd, z pruskiej Warszawy, a zwłaszcza z dzielnicy rosyjskiej, takie nastroje
i wpływy jawnie i skrycie przedostawały się na coraz podatniej 8zy, bo coraz chwiejniejszy grunt wychodźczo-legionowy. Przed kilku zaledwo laty, Barss z narażeniem
życia gotował w Warszawie insurekcyę przeciwrosyjską,
Kniaziewicz bił się z Moskwą pod Maciejowicami. Teraz
chwytali z zapałem choćby ułudę restytucyi z ręki carskiej. W tym zrezygnowanym nastroju znękanych, zawiedziony cłi na świecie całym, wybornych patryotów
polskich, tkwiła pomyślna szansa Rosyi do ujęcia w swoje
ręce rozwiązania sprawy polskiej.

Z pogodnych w Weissenhoniie raz został przykro ocucony. Apel grudniowy Kniaziewicza du Bonapartego wciąż głuchem pokryty był milczeniem. Natomiast obecnie, w lutym 1801 r., przyszedł
z Paryża dla legii rozkaz uiaszerowania napowrót do
Strasburga, Uderzony tern Kniaziewicz pobiegł po wyjaśnienia do kwatery głównej, bawiącej wtedy w Salzburgu. Uspokoił go tu Moreau solennem zapewnieniem, „iż
to dla dobra legii, ażeby, skoncentrowana (w Strasburgu),
mogła b)^ć spiesznie ubrana i zapłacona". W rzeczywistości
jednak ten rozkaz był maską. Miał on wycofać legię,
bez oporu z jej strony, dalej wstecz od frontu, nie odkrywając rzedwcześnie przeznaczenia jej do Włoch, już
postanowionego w Paryżu. Istotnie, legia spokojnie, w pięciu kolumnach, ruszyła niby ku Strasburgowi. Wtem,
wnet po podpisaniu lunewilskiego traktatu, nadszedł
w połowie lutego nowy z Paryża rozkaz. Minister wojny
Berthier zawiadamiał generała Moreau, że „intencyą
Pierwszego konsula jest, aby wszystkie oddziały polskie
przy armji reńskiej, piechota, jazda, artylerya, najkrótszą i najłatw^iejszą drogą udały się do Toskanii". Legia
była w połowie marszu do Strasburga: lecz Kniaziewicz
chwilowo wyprzedził ją w Stuttgarcie, czekając na Moreau;
w jego zastępstwie prowadził ją szef sztabu Sokolnicki.
Nagle, w początku marca, nov',ą, dopvolę Bonapartego względem Polaków i zupełne ich
poświęcenie w tajnych jego z Cobenzlem układach, „nietylko w tern, co się ściągało do legionów, ale i do losu
ojczyzny". Po jednodniowym jeszcze namyśle, tamże,
w Stuttgarcie, ńa ręce Moreau, złożył Kniaziewicz, 5 marca
1801 r., prośbę o dymisyę. Zawiadomił o tem krótko Kościuszkę, z którym w napiętych wciąż pozostawał stosun-
kach. Zawiadomił też przyjaźnie Dąbrowskiego, wyrażając
przekonanie, że twórca legionów również za jego pójdzie
przykładem. Dowództwo nad legią, dla odprowadzenia
jej do Włoch, zdał Sokolnickiemu, nie uwiada,miając go
zrazu o swej prośbie abszytowej. Sam udał się do Stras-
burga, czekając rozstrzygnięcia jej przez rząd paryski.
Nie nastąpiło to odrazu. Bonaparte widocznie zasko-
czony był tak raptownym i stanowczym odruchem dymi-
syjnym Kniaziewicza. Cenił go i pozbywać się go nie chciał;
a zdawał sobie że sprawcę z wrażenia, jakie jego usunięcie
się sprawić musiało w legiach polskich, a nawet w szerszych kołach armii francuskiej i opinii zagranicznej. Narazie nic nie odpowiadał, licząc może na to, że Kniaziewicz się rozmyśli. Ale ten, w końcu marca, powołując
się na „osłabione zdrowie", ponowił swą prośbę wprost
pod adresem ministra wojny, Berthiera. Herthier, z polecenia Bonapartego, odpisał bardzo uprzejmie, ofiarując
urlop dla poprawy zdrowia, a nie przyjmując dymisyi,
która „pozbawiłaby Republikę oficera, tak wybitnego
przez swe talenty, usługi, odwagę i gorliwość". Kniaziewicz nieugięty, w zwięzłym do T.erthiera odpisie, ponowił po raz trzeci, w kwietniu, prośbę o dymisyę, która
nareszcie, w początku maja 1801 r., udzieloną mu zositała.
Legia, zatrzymana w pół drogi do Strasburga i nawracana znienacka do Włoch, w największem znalazła
się zamieszaniu, popłochu i „powszechnej rozpaczy".
Zaczęła się natychmiast dezercya. Pierwszego zaraz dnia,
o nadejściu fatalnego rozkazu do Augsburga, dezertowało trzystu szeregowców, następnych dni po kilkadziesiąt. Biedacy nie chcieli znów za góry, albo może
aż nawet za morza, do czarnych, jak gadano, ludów,
skoro stanął pokój z cesarzem, skoro zatem nie brano
więcej w cesarskie rekruty, skoro tedy można było pono
wracać do chałupy. Ale ogromna bądźcobądź pozostała
większość korpusu, dla przysięgi, dla karności, dla niewiadomego jeszcze losu sprawy swojej i narodowej, a i dlatego,
że amnestyi nie było, i że zresztą, poprostu, nieboracy na
dalekiej obczyźnie poradzić sobie, ani do domu trafićby
nie umieli. Położenie oficerów było nadzwyczaj trudne.
Jakże te, zwerbowane przez siebie, mieli oni odstępować
sieroty? Wzorem szefa, obowiązek honoru zdawał się oficerom nakazywać dymisyę. Lecz niemniej święty obowiązek sumienia nie pozwalał im bezdomnego opuszczać
żołnierza. Kniaziewicz, dla najczystszych ustępując pobudek, zostawiał wszakże legię na łasce losu, bez opieki i busoli. Sokolnickiemu kazał ją „utrzymać w subordyiiacyi, prowadzić do Włoch „w porządku, tak źe(by)
nam (Francuzi) nic do zarzucenia nie mieli". Jawna
w tern poniekąd była sprzeczność z własną jego decyzyą.
Sokolnicki zresztą, którego istotne zalety małostkowa,
nieraz intrygancka psuła ambicya, żadnej moralnej w legii nie miał powagi. Obpk względów rzeczowych, skłaniających go obecnie do pozostania na posterunku, zbyt
wyraźnie przecie pragnął on uległością zupełną francuskiej zasłużyć się władzy. „Plac próżny szefa legii i nadzieja figurowania w rządzie toskańskim zawróciły mu
głowę". Rola jego była tern drażliwszą, że w gorliwości
przelicytowywali go nieporów^nanie od niego gorsi Różniecki i kompania. Jego rozkaz dzienny przed wyruszeniem na południe, „w stylu oryentalnym" nawołujący do
bezwzględnego posłuszeństwa, obliczony widocznie na
okazanie wyższej komendzie francuskiej, jaknajgorsze
w legii sprawił wrażenie i dalszą tylko wywołał dezercyę. Nie na Sokolnicklego też oglądało się strapione
odejściem Kniazi ewicza ciało oficerskie. Oczy wszystkich
zwrócone były na skromnego „stoika", dowódcę piechoty legionowej, szefa brygady Fiszera, który właśnie, zamieniony na ks. Liechtensteina, wrócił z niewoli austryackiej. Ceniono w nim towarzysza i przyjaciela Kościuszki, surową prawość obywatela i wysoki
punkt honoru oficera. Fiszer, zasiągnąwszy wprzódy pisemnie opinii Kościuszki, osądził po dojrzałej z kolegami
naradzie, że należy „odprowadzić żołnierza na swe przeznaczenie (do Włoch), aby rozejście się jego nieporządne
pod okiem nieprzyjaciela nie okryło nas hii-ńbą, i dopiero
na miejscu, w całym zbiorze, zakończyć chlubnie ostatnią
kartę legionów". Innemi słowy, planowane było łączne
i jednoczesne z pierwszą legią włoską, na ziemi włoskiej,
gdzie narodziła się idea legionowa, ostateczne jej zamknięcie.
Na tern stanęło. Legia naddunajska wedle rozkazu
pomaszerowała iia Szafliuzę, Zurych, Genewę, przez Mont-
Cenis, do Włocli. Nastrój był ponury; droga przykra, w dotkliwycłi jeszcze o tej porze chłodach górskich, dla wielu
zwłaszcza nieubranych, nieobutych legionistów. Legia
azłu nieopatrzona należycie, bez funduszów, przeważnie
nawet bez broni. Co więcej, Fiszer, prowadząc pierwszy
batalion, wykrył przypadkiem, że kolumna legionowa
znajdowała się w marszu pod tajnym dozorem zbrojnym,
że mianowicie przed i za nią, jakgdyby dokoła jeńców,
postępowały dwa regimenty jazdy francuskiej. To wszystko dziwną zapewne było nagrodą spółzwycięsców hohenlindeńskich. Sami nawet z przykrością odczuwali to
Francuzi. Spotkany po drodze dzielny generał dywizyi
Baraguey d'Hilliers kazał korpusowi swemu stawać pod
bronią i oddawać honory chorągwiom legii; zaś w Genewie wrogi Bonapartemu Macdonald przed spotkanym
sztabem legionow5nn wyraził swój żal, że tak niegodnie
zapomniano o Polsce. Nareszcie, w drugiej połowie
kwietnia 1801 r., znękana fizycznie i duchowo, legia
naddunajska nadciągnęła do Medyolanu, skąd dalsza
jeszcze do Florencyi czekała ją droga, a gdzie tymczasem
zeszła się ze starszą bracią z legii włoskiej pod Dąbrowskim.
Dąbrowski, po rozejmie styczniowym dla Włoch
zarządzał blokadą Mantui. Za zezwoleniem życzliwego
Bruna, mógł on tutaj nareszcie całą swoją, rozproszoną
dotychczas, skupić legię. Zawsze się o to starał; a teraz jeszcze, pomimo rozejmu, wciąż łudził się nieco
możliwością wznowienia kroków wojennych; w każdym
zaś razie dążył do złączenia się i wspólnej akcyi z legią naddunajską. Niebawem jednak tutaj, pod Mantuą, w połowie lutego 1801 roku, doczekał się wieści
o pokoju lunewilskim. Udał się pośpiesznie do Medyolanu, dla dopilnowania tam spraw legionowych przy kwaterze głównej armii włoskiej Bruna oraz tymczasowym
rządzie cyzalpińskim. Położenie tameczne, jak przez cały
prawie czas istnienia Cyzalpiny, było pod względem cywilnym i wojskowym nadzwyczaj powikłane, nieustatkowane. Cyzalpina, z tylu względów, jak wskazano, a zwłaszcza w stopniowaniu terytoryalnej i politycznej budowy
swojej, pokrewna Księstwu Warszawskiemu, wkraczała
w trzecie, lunewilskie stadyum rozwoju. Jak przedtem
przez Campoformio, tak teraz znów przez Lunewil, zwiększona znacznie, o półmiliona blisko mieszkańców, od strony
Piemontu i Adygi, doszła 3,8 milionów ludności. Zamiast
dawnego swego dyrektoryatu, otrzymała od Bonapartego
konsultę prawodawczą, pod pełnomocnym komisarzem
francuskim, byłym ministrem wojny, Petietem, do spraw
reorganizacyjnych, oraz komisyę rządzącą nadzwyczajną,
pod popularnym i zręcznym Melzim, zamienioną następnie na ściślejszy komitet rządzący trzech. Wydział
wojskowy objął nieżyczliwy Polakom Birago, po nim
Bianchi d'Adda. W grudniu 1800 r., konsulta, w porozumieniu z komitetem, wypracowała prawo o „przekształceniu (riordinamento) wojska cyzalpińskiego wraz z posiłkowem polskiem". Wedle tej reordynacyi, armia dzieliła
się na cztery dywizye, włoską, cyzalpińską, wewnętrzną,
i polską, pod czterema generałami' dywizyjnymi, z których Dąbrowski liczył się drugim w starszeństwie. Je-
dnak to urządzenie, zawieszone narazie, weszło w wykonanie, z pewnemi uzupełnieniami, dopiero od września
następnego roku. Naogół reorganizacya Cyzalpiny szła
bardzo nieskładnie. Szkodziły jej ciągłe, pomimo zawartego pokoju, najtajniejsze przeciw Francuzom sąsiedzkie podjudzania austryackie, ciągłe też, stamtąd podsycane, intrygi wewnętrzne, nieustanne ostre tarcia
z okupantem francuskim, a nienajmniej też korupcya, rozwielmożniona szczególnie pod chciwym Brunem. Bonaparte, powiadomiony o tych zboczeniach Bruna, a mocno też niezadowolony z dziwnie ospałych jego działań i wypuszczenia Austryakcjw za Piave, wezwał go już
w lutym 1801 r. do Paryża. Najstarszy po nim generał
dywizyjny, Moncey, otrzymał od marca dowództwo naczelne nad armią włoską, a od czerwca, po jej rozwiązaniu, t. j. redukcyi i przemianowaniu, nad korpusem wojsk francuskich w Cyzalpinie". Wszakże uczciwy Moncey zbyt był nie na rękę korupcyjnej włosko-francuskiej klice medyolańskiej, która wnet po Brunie potężniejszego jeszcze znalazła spólnikaiobrońcę.Byłnim sympatyczny skądinąd, rycerski, a stale Polsce życzliwy, lecz niestety
w sprawach pieniężnych bardzo nieczysty, Murat, szwagier
Bonapartego, żonaty z jego siostrą Karoliną, rezydujący
obecnie we Florencyi, jako dowódca naczelny południowej armii obserwacyjnej. Już w lipcu 1801 r. Moncey
został przeznaczony do Hiszpanii, zaś Murat objął komendę naczelną wszystkich wojsk zarówno w Cyzalpinie, jakoteż w Państwie kościelnem i królestwie neapolitańskiem, z kwaterą główną w Medy olanie.
Dąbrowski, spokojnie śród tylu lawirując powikłań,
nawet przez ciężką nowinę lunewilską nie dał wytrącić
się z równowagi. Nie rozpaczał jeszcze bynajmniej, ani
też do przedwczesnej rezygnacyi, dymisyi się nie kwapił.
Przeciwnie, planow^ał dalsze rozwinięcie swojej legii.
W początku marca 1801 r., w miesiąc po Lunewilu,;gdy
Kniaziewicz rozpaczał w Stuttgarcie, on w Medyolanie
układał dla Bonapartego „Uwagi o reorganizacyi legii
pierwszej", sprowadzające się głównie do powiększenia
jej artyleryi i dodania jej pułku jazdy. Posłał ten projekt do Paryża na ręce Berthiera i Bruna; zapewnił sobie wpływowe w tej mierze poparcie Marmonta, dowódcy
artyleryi armii włoskiej, a osbistego przyjaciela Bonapartego. Kompletował dalej swą legię; umieszczał w niej oficerów, wracającycli po pokoju z austryackiej niewoli. ~ Był do-
brej myśli. Łudził się odbudową Polski przez sprzymierzonych Bonapartego a Pawła, kosztem Porty. Gotował
się do udziału w wielkiej na Turcyę wyprawie; kazał
sobie z Paryża przysyłać najlepsze o Turecczyźnie dzieła.
Łudził się pogłoską o W. Księciu Konstantym albo Meklemburczyku na tronie polskim. „Niezaw'odnie wddzi mi się, —
pisał jeszcze w marcu 1801 r. — że Polska będzie; ale co
na to powie Deputacya, kluby galicyjskie, że z królem?"
Wtem spadło na niego pismo Kniaziewicza, który mu
o odesłaniu legii naddunajskiej do Włoch, o swojej donosił dymisyi, i do pójścia za swoim wzywał go przykładem. Dąbrowski jaknajgorzej przyjął tę wiadomość
i to wezwanie. Po naradzeniu się z Wielhorskim, wspólnem imieniem surowej udzielił odpowiedzi. Bezwzględnie potępiał „krok niewczesny i raptowny" Kniaziewicza. Radził mu prośbę o abszyt odwołać i do Włoch
z legią swoją przybyć. Radził czekać „pokoju generalnego, gdzie się prawdziwa nadzieja względem ojczyzny
odkryje i ostateczne wyroki". Radził „uzbroić się w stałość i cierpliwość, ...i wszystkie nawet nieszczęścia znosić, dotrwać, ...hj każdy mógł powiedzieć, że chociaż
Polska nie była, Polacy żyli i czynili dla niej". Ze swej
strony, boleśnie tą odprawą dotknięty, ostro znowuż krewii
odpisał Kniazie wicz. Pękła na tem nazawsze jego z Dąbrowskim przyjaźń; a choć będą jeszcze kiedyś obadwaj
razem pracować i krwawić dla ojczyzny, nie zapomną
sobie nigdy tego duchowego zderzenia się i rozejścia, gdzie
przecie była tylko scysya dwóch pojęć narodowego obowiązku, w bardzo mrocznej godzinie próby narodowej. Wkrótce potem, w połowie kwietnia 1801 r., przymaszerowała do Włoch legia druga naddunajska. Wykonanie myśli wspólnego jej z legią włoską rozwiązania
się napotkało trudności nieprzezwyciężone. Z jednej
strony okazało się, że Dąbrowski stanowczo był temu
przeciwny, a z nim większość oficerów jego legii. Z drugiej stron}', wicia gorętszych, oiirdzu wybitnych oficerów naddunajskich, jak Godebski, Kossecki i inni,
jeszcze w marszu przez Szwajcaryę, w Szafhuzie, usunęło się zawczasu i zawu'óciło do domu. To też ledwo
stanąwszy na ziemi włoskiej, w pierw^szej zaraz przez
Piemont drodze, już w Turynie, w kwietniu, oficerowie
pierwszego i drugiego batalionu piechoty naddunajskiej,
na własną rękę, wedle koleżeńskiej umowy, zbiorowo spisali swoje dymisye, wprost na imię ministra wojny, Berthiera,
i w liczbie 65 złożyli Fiszerowi. Ten doręczył je prowadzącemu legię Sokolnickiemu, z żądaniem przesłania
(I ) ministeryuiłi paryskiego. Sokolnicki na wielkiego
siadł konia: gadał o spisku i niesubordynacyi, groził
surową karą i sądem polowym. Poczem, umywając ręce,
zamiast skierować prośby dymisyjne do Berthiera do
Paryża, połowę ich zachował przy sobie, zaś 30 sztuk
posłał Kniaziewiczowi do Strasburga. Sam tymczasem
poprowadził legię dalej do Florencyi. Tutaj, w początku
maja, stawił się przed Muratem i okazywaną bezgraniczną gorliwością służbową starał się pozyskać jego
względy. Kniaziewicz z niemałem zakłopotaniem odebrał
trzydziestkę owych not abszytowych, w maju, właśnie
po otrzymaniu nareszcie własnej dymisyi. Powołując się
na tę okoliczność, na swój pozasłużbowy już charakter,
odesłał on te noty byłych swych podkomendnych z powrotem na ręce Fiszera. W dołączonym od siebie przyjacielskim liście, radził mu zwrócić dymisye każdemu
z oficerów zosobna; zalecał, aby ci tylko obstawali
przy abszycie, których konieczność zmusza do powrotu
do domu; wszystkich innych natomiast zaklinał, aby
i nadal wj^trzymali na stanowisku, ze względu na należną szeregowcom, prostemu żołnierzowi, opiekę. „Potrzeba — pisał— żeby tych nieszczęśliwych ofiar cnotliwi
oficerowie nie opuszczali, oddawszy ich w ręce całkiem
jurgieltników, bo ci ich i samych siebie więcej dającemu
zaprzedadzą". Rada poczciwa, lecz niecałkiem z własnym Kiiiaziewicza krokiem zgodna, niezupełnie przekonała Fiszera i jego przyjaciół. Również daremnie starał
się na nicłi łagodząco oddziaływać Dąbrowski. Obstając
przy swej dymisyi, Fiszer z gronem bliższych kolegów,
po pewnej odwłoce, latem 1801 r., opuścili służbę, i udali
się bądź do Paryża, bądź do kraju. Jednakowoż większość oficerów legii naddunajskiej
narazie pozostała na posterunku. Sam wódz naczelny,
Murat, właściwą sobie ujmującą wysilał uprzejmość, aby
ich zatrzymać a nawet sobie pozyskać. Miał on dotychczas mało z Polakami do czynienia. W Egipcie zaprzyjaźnił się z Grabińskim. Teraz stykał się często z Sokolnickim, Jabłoń o wąskim, Rożnieckim, później Wielhorskim i Dąbrowskim. Szczególnie Rożniecki, spryciarz nielada, a świetny też kawalerzysta, umiał mu się przypodobać, zostać jego ulubieńcem, niemal zausznikiem. Pamiętać zresztą trzeba, że, przy całej swej waleczności
rycerskiej, Murat, jak wzmiankowano, pod niejednym
względem miał brzydkie grzechy na sumieniu. Ale żołnierza, osobliwie zaś ułana polskiego, bliżej teraz poznawszy, on szczerze polubił. Być może, za tej to właśnie bytności florenckiej 1801 r., po raz pierwszy powziął Murat myśl o polskim dla siebie tronie, która kołatać się będzie po jego głowie w kampanii austerlickiej i jenajskiej, a zwłaszcza za bytności jego warszaw-
skiej 1806 r. Podobnież i małżonka jego a siostra Pierwszego konsula, piękna i kochliwa Karolina, stateczną
obecnie okazywała przyjaźń legii, a podobno i niektórym,
oficerom polskim. Dobrze na tem wyszła szczególnie jazda
legionowa, która otrzymała konsystencyę wsamejFlorencyi
w wygodnych koszarach AlPAnnunziata, gdy oficerów po
naj pierwszych rozkwaterowano pałacach. Polubili legionistów również i Florentczycy. Kiedy Murat odprawiał rewie jazdy legionowej na Prato, „przybywała w eleganckim paryskim kabryolecie żona jego i grzeczności uprzejme w czasie chwilowego spoczynku oficerom prawiła.



Nieiułsjciila ludność Floreuyi zbiegała bię tila widzenia manewrujących ułanów polskich. Obroty szykowne,
w szeregach pik z chorągiewkami trzechkolorowemi, nowy dla Włochów i przecudny przedstawiały widok*'. Ale
były to wiecej piękne pozory. Już piechota legionowa, rozłożona po Sienie, Pizie, Lucce, Livornie, miała
się znacznie gorzej. Legia w znacznej większości
była niepłatna, nieopatrzona, cierpiała dokuczliwą biedę. Nastrój był naogół przygnębiony, niespokojny.
Odejście Kniaziewicza, Fiszera, większe od kraju oddalenie, ciemna przyszłość korpusu i narodu, wprawiały w stan
czasem beznadziejny. Kilku oficerów popełniło samobójstwo. Najgorzej było, że osierocona przez Kniaziewicza legia nie miała godnego szefa a moralnego sternika.
Przeciwnie, w marne, sobkowskie dostała się ręce. Do
kwestyi zasadniczej bytu lub niebytu legii przyplątały
się gorszące zatargi czysto osobiste. We Florencyi do
łask Murata wcierali się na wyścigi Sokolnicki i Rożniecki. Ten ostatni, sprytniejszy, wziął górę, sadził
spółzawodnika, a natomiast podsunął Muratowi Jabłonowskiego, dobrze widzianego w generalicyi francuskiej.
Już w drugiej połowie maja 1801 r., jednocześnie obwieszczono legii drugiej dymisyę urzędową Kniaziewicza oraz rozkaz Murata, przekazujący komendę tymczasową nieobecnemu Jabłonowskiemu. Sokolnicki, zawiedziony w swoich na dowództwo rachubach, podał się teraz na urlop, nawet do dymisyi, od której niedawno tak
gwałtownie odmawiał kolegów, a którą zresztą wnet cofnął, dla tych samych pobudek karyery, dla jakich ją
wniósł. W lipcu przybyły Władysław Jabłonowski objął
komendę. „Na kulach chodzący, ale jeszcze dzielnj na
koniu i znany z męstwa", w żadnym przecie razie nie
był on prawego, bezinteresownego Kniaziewicza godnym
następcą. Zanadto wciąż o własną służbową dbał karyerę
i zanadto w tym celu pragnął wyzyskać swoje w sztabie
francuskim stosunki, a zwłaszcza szkolne z Bonapartem koleżeństwo. To też już w październiku udał się za urlopem do Paryża, dla poparcia swego awansu w armii francuskiej. Zastępował go znów Sokolnicki, źle widziany w legii i niebawem, w końcu listopada 1801 r..
skutkiem intrygi Rożnieckiego i najgrubszej niekarności,
wprost buntu własnych podkomendnych, zmuszony do
ustąpienia i wyjazdu. Dowodził potem zastępczo stary
szef batalionu pierwszego Jungę, poczciwy, lecz wszelkiej pozbawiony energii i pow^agi. Aż wreszcie postępujący wciąż rozkład nieszczęsnej legii drugiej, naddunajskiej, znienacka brutalnym, śmiertelnym zzewmątrz przerwany zostanie wyrokiem. Na dobitkę, do niepomyślnych tych okoliczności
przyłączyła się opłakana sprawa służby etruryjskiej.
Wspomniano o zamiarze Bonapartego oddania tej mianowicie legii na służbę Ludwika I, nowego monarchy
nowego królestwa Etruryi. Król Ludwik z małżonką, Maryą-Luizą, w sierpniu 1801 r., zjechał do Florencyi i z wielką pompą objął panow^anie nad Toskanią.
Była to para tragikomiczna, dw^ojga degeneratów, zrodzonych z ciągłych małżeństw rodzinnych w domu Bourbonów hiszpańskich. Król był epileptyk, półobłąkany z urodzenia, a ogłupiały do reszty przez etykietę i dewocyę; królowa garbata, z krzywem biodrem, a namiętna, ambitna i tępa. Byli zupełnie bez środków, przyjechali do Florencyi „bez grosza", „zadłużeni u swoich lokajów", „ośmieszeni tak wstrętnem ubóstwem". Stali
się też odrazu pośmiewiskiem oficerów francuskich, którzy odmówili udziału w koronacyi i połączonych z nią
obrzędach i procesyach kościelnych, „wołając, że ich
chcą w zakrystyanów obrócić, a armię w pokorne bractwo zamienić". Zastąpili ich oficerowie legionowi polscy, wyznaczeni przez Murata do eskortowania pary monarszej, asystow^ania przy akcie koronacyjnym, wartowania na pokojach królewskich w pałacu Pitti. Pełnili
oni swoją powinność, ale nie bez głębokiego niesmaku.
„Twarz żółta, bez żadnego wyrazu, z oczami osłupiałemi, — tak nieszczęsnego, skazanego na blizką już śmierć w 1803 r., króla Etruryi, którego podczas jego epiieptycznycli ataków jedwabnemi wiązano sznurami, odmalował oficer legionowy polski, zmuszony wtedy, w 1801 r.,
odprawiać codzień służba w jego apartamentach florenckich, — chuda, nędzna, chorobliwa, w ubiorze niby wojskowym... Jak sam król, tak i królowa i cały dwór miał
na sobie cechę znękania, i)puszczenia, smutku i braku
piękna". W dodatku, oboje królestwo stosowali względem legionistów całą pychę etykietalną hiszpańską, a nawet okazywali im wyraźnie swą nieufność i niełaskę, jako
bezbożnikom i jakobinom. Jedyny pod tym względem
wyjątek stanowił śliczny porucznik ułański, Czachórski,
którego przyswoiła sobie ułomna królowa Marya-Luiza,
i który podobno ten fawor życiem przypłacił. Wobec
podobnych okoliczności pomysł legionowo-etruryjski stawał się wręcz niewykonalnym. Legioniści polscy już samej zasady byli mu podwójnie przeciwni. Nie chcieli
z korpusu polskiego przeobrażać się na obcą gromadę
najemniczą, ani też ze służby republikańskiej przejść na
królewską. Tembardziej zaś za nic nie chcieli wystawić
się na drwiny swoich kolegów francuskich, oddając się
takiemu właśnie królikowi, takiej karykaturze monarszej.
Z drugiej strony, król Ludwik odżegnywał się od legionistów, którzy dla niego jawną żywili pogardę, a dla
których on miał wstręt i obawę, a nie miał pieniędzy.
Mimo to Bonaparte, nie bez głębszego powodu, długo upierał się przy tej myśli i naglące w tej mierze zlecenia posyłał
Clarkowi, umocowanemu we Florencyi przy królu Ludwiku. Ciarkę ostrym naciskiem ledwo wymusił niechętną,
połowiczną zgodę króla i jego rządu. Zarazem starano
się przez bardzo usłużnego w tej sprawie Sokolnickiego i bardzo dwuznacznego Rożnie ckiego uzyskać zgodę legionistów, na których również usiłował oddziaływać
w tym duchu umyślny wysłaniec Pierwszego konsula,
komisarz nadzwyczajny, kręty Saliceti. Wszystko to nie zdało
się na nic. Po daremnych z obu końców wysiłkach, wypadło wreszcie całkiem zaniechać tej niefortunnej myśli
polsko-etruryjskiej . Nie kończyły się na tern powikłania, wynikłe na
tle opłakanych losów legii naddunajskiej. Wyszła ona
z armii reńskiej Moreau, mającej opinię czysto republikańską, więc skroś opozycyjną przeciw Pierwszemu konsulowi i jego dążeniom zachowawczym i jedynowładczym. Wprawdzie nie występowało to jawnie. Kiedy,
podczas plebiscytu z powodu uchwały o Konsulacie dożywotnim Bonapartego, legia naddunajska, już wtedy
zreorganizowana, otrzyma swoją księgę plebiscytową
z odpowiednim kwestyonaryuszem, odpowie „jednogłośnie
afirmacyą". Ale potajemnie inne też, oporne istniały
prądy. Istniały nawet pewne tajne łączniki pomiędzy legią a związkowemi i spiskowemi żywiołami radykalno-wojskowemi weFrancyi i radykalno-narodowemi we Włoszech.
Liczne wtedy w armii francuskiej istniały związki tajne
oficerskie, w rodzaju zagadkowych „Filad elf ów", datujących
się jeszcze z czasów rewolucyi i Dyrektoryatu, a następnie godzących wprost w osobę Pierwszego konsula. Liczne
też odtąd przeciw niemu tworzyły się spiski wojskowe,
o celach wcale gwałtownych, planujące bądź ubicie go
w jasny dzień wśród Paryża, na placu przeglądów Carrouselu, podczas rewii, bądź też nocne porw^anie go,
z niechybną również konkluzyą śmiertelną. W takie
plany młodych, zapalonych oficerów republikańskich
wdawali się dyskretnie generałowie wybitni, wciąż niezdolni strawić nadzwyczajnego, ciągłego wznoszenia się
Bonapartego. Naj dyskretniej wdawał się, a raczej samą
milczącą swą powagą i opozycyą przeciwkonsularną ośmielał
i zachęcał Moreau; daleko głębiej maczał ręce we wszystkiem, podjudzał i poganiał Bernadotte. Co zaś najciekawsza, choć dla podniecenia republikańskiej młodzi oficerskiej
głównie uderzano na konkordat i konsulat dożywotni, na
„kapucynadę" i „tyranię" Bonapartego, przecie świadomie czy nieświadomie, działano tutaj równolegle, jeśli nie ręka w rękę, ze spiskiem rojalistycznym, i postareinu
wodę jakobińską francuską pędzono na młyn restauracyjny. Z drugiej znów strony, coraz gęściej krzewiły się
we Włoszech liczne związki tajne patryotyczne, w rodzaju wspomnianych medyolańskich „Promienistych"
z doby Dyrektoryatu, godzące w zawodnego zbawcę Italii, Pierwszego konsula, który wydał cesarzowi Wenecyę, papieżowi Rzym, Bourbonom Toskanię
i Neapol, sam zabrał Piemont, narzucił się na pana Cyzalpinie, słowem, podwójnie zdradził ludowładczy ideał włoskiego odrodzenia, bo zdradzili czystą republikę i zjednoczone Włocliy. I znowuż, sposobem arcyciekawym, świadomie
czy nieświadomie, pędzono postaremu wodę patryotyczną
włoską na młyn koalicyjny. Jak bardzo tutaj plątały się,
nawspak wywracały rzecz}^, to pokazywało się np. na
założonych pierwotnie, od 1798 r., we Włoszech południowych, przez księży i agentów królowej Karoliny,
przeciw Francuzom wogóle, potem w szczególności przeciw Konsulatowi i Cesarstwu, tajnych związkach t. zw.
łwęglarskich", karbonarskich, z któremi wnet najściślej
' pokrewnych zbiegły się dążeniach wręcz przeciwno
apozór związki masońskie włoskie.
Owóż podobnież, jak na schyłku Dyrektoryatu,
przed blizką drugą koalicyą, tak teraz za Konsulatu,
przed daleką jeszcze, lecz nieuniknioną trzecią, do tych
ciemnych robót związkowo-spiskowych z różnych stron
wciągano Polaków. Już nieco wcześniej wybitny oficer
legii naddunajskiej, młody Drzewiecki, wprowadzon został w Paryżu do tajnego Klubu Europejskiogo, założonego przez Korsykanina Arenę i grono radykałów
włosko-francuskich. Była to jedna .z najwcześniejszych,
zarodkowych organizacyi późniejszego Internacyonału,
skąd apele zapaleńców w rodzaju Rebmanna, jak wskazano, trafiały już do Dąbrowskiego i legii włoskiej.
Zdaje się, że za Klubem Europejskim stał najwszechstronniejszy swych czasów spiskowiec, wielki apostoł przyszłej Między nar odówki^ pośrednik między nią a rewoiucyą francuską, między Mazzinim a Babeufem, którego był przyjacielem i po którego ścięciu krył się teraz po Szwajcaryi i Włoszech, utrzymując stąd stanczność z Paryżem, niezwykły, nieustraszony, niezmordo-
wany Filip Buonarroti, ongi również, jak zaznaczono,
przyjaciel młodego Bonapartego, obecnie zaś wróg zawzięty Pierwszego konsula. W rzeczonym Klubie paryskim uczestniczyły też inne związki tajne, Piladelfowie
przez swego delegata Ceraccliiego; głównie jednak reprezentowane tu być miały i klubowym sprzężone węzłem
wszystkie narody europejskie. Bogu ducha winny Drzewiecki miał reprezentować Polskę, lecz wkrótce wyjechawszy nad Ren, potem do Włoch, tern samem od
udziału w czynnościach związku, a wraz od niemałej
uwolnił się biedy. W rzeczy samej, niebawem Arena,
Ceracchi i paru towarzyszów, wdawszy się w t. z w.
^spisek Operj^" przeciw Bonapartemu, a wpuściwszy
między siebie prowokatorów policyi konsularnej, dostali
się do więzienia i na szafot, gilotynowani w początku 1801 r.
Gdy wiosną tegoż roku obiedwie legie polskie znalazły
się we Włoszech, zaczęło się wzmożone konspiracyjne
na nie oddziaływanie, fcym razem przez tutejsze wpływy
i sposoby masońskie, i to z dwóch spółcześnie źródeł, medyulańskich i neapolitańskich. Przeciwny w gruncie Francuzom
wogóle, a Pierwszemu konsulowi w szczególności, rząd
medyolański, wedle świadectwa jednego z ceiniejszych
oficerów legionowych, „starając się usilnie przyciągnąć
nas ku sobie i niejako pobratać sekretnie, nasłał emisaryuszów, dla założenia u nas lóż masońskich, aby połączyć je z lożami po • regimentach włoskich istniej ącemi
i wciągnąć do Wielkiego Wschodu medyolańskiego, całkiem oddzielonego od Wschodu paryskiego i oddzielną
mającego konstytucyę". Jednocześnie w tym samym,
przeciwfrancuskim i przeciwkonsularnym duchu, oddziar
ływałi na legionistów polskich nieszczęśliwi ich koledzy
iieapolitańscy, będący w podobiieiri jak oni, jeśli nie
gorszem jeszcze położeniu wojskowo-poiitycznem. Ci ludzie, gorący patryoci i republikanie neapolitańscy, poczęści z najlepszych domów tamecznych, przed dwoma
laty, na hasło Francy i i Championneta, poświęcili wszystko dla republiki Partenopejskiej; obecnie zaś najgłębszym żalem byli przejęci do Bonapartego, który ich kraj
i rodziny wydawał reakcyi bourbońskiej, a ich samych
i piękną ich legię skazywał na wygnanie z ojczyzny,
rozproszenie i służbę najemniczą. „Postępek z legią neauolitańską wzruszj^ł umysły Polaków tern mocniej, iż
tenże uskutecznionym został w załogach polskich, któizy świadkami oczywistymi dopełnienia tak nieludzkieg:o
postępku przez Francuzów byli. Oficerowie neapolitańscy, po rozebraniu ich legii utrzymania pozbawieni, znaleźli w oficerach polskich braterskie i zgodne z charakterem narodowym gościnne przyjęcie; dzielili się (Polacy) z nieszczęśliwymi Neapofi tańczy kami szczupłemi
swerai dochodami, kwaterami, wyżywieniem i innemi Kiotrzebami. Wówczas to loża wolnomularska w legii
lolskiej utworzona została, której przewielebna mitrzem szef brygady byłej neapolitańskiej legii, Aurora, bram został. Człowiek ten, egzaltowanego sposobu
myślenia, postępowanie niewdzięczne Francuzów, zapał
republikancki, dla którego istnienie swoje i majątek poświęcił, wprowadził w system zasad wolnomularskich...
Nazwisko jego, Aurora, jutrzenka, posłużyła mu do użycia za godło pieczęci, i oraz do tego zmierzała, iż wzejdzie słońce pomyślności dla ludów, republikańskiemi zajadami rządzić się chcących... W takim to zamiarze przewodniczył w loży, symboliczne do tejże znaki wprowadziwszy. Zaufanie nieograniczone oraz przekonanie swoje
tak głęboko wpoił w członkach loży, iż do ukrycia tajemnych swoich zamiarów najprzyjemniejszą namiętność
w ludziach młodych żywego temperamentu umiał przytłumić i uderzającą reformę w obyczajach wprawił". Takim to, dziwnym, niespodzianym sposobem, późniejsze
wyzwoleńcze poczynania związkowe na ziemi polskiej,
„promienistość", „filarecya", pod względem organizacyjnym, politycznym a nawet moralnym, czerpały z zarodów, rzuconych na dalekiej ziemi włoskiej, w poprzedniczej dobie wysiłków legionowych, okazujących się
i w tej dziedzinie jednem z nieodłącznych ogniw ewolucyi ducha narodowego.
Tymczasem jednak czynnik związkowo-spiskowy,
wnoszony z różnych stron do legii polskich we Włoszech, wzniecał działanie rozkładowe przedewszystkiem
w kierunku wrogim dla rządu francuskiego i osobiście
dla Bonapartego. Sprzyjała temu wroga w najwyższym
stopniu atmosfera, panująca we Włoszech. „Godzien rozgłasza się tutaj — donosił Murat Bonapartemu z Livorna,
w końcu kwietnia 1801 r. — pogłoski o śmierci Twojej,
o powstaniu w Paryżu... wzywa się Scewolów i Brutusów". Pisał to pod świeżem wrażeniem naocznem wybuchłego w przeddzień buntu 60. półbrygadj^ francuskiej, która, i^rzeznaczona do wyprawy na wyspę Elbę,
odmówiła siąść na okręty. Gdy zaś wieczorem tegoż
dnia, na ich miejsce chciano ambarkować w porcie liworneńskim, przy pochodniach, w obecności Murata,
300 legionistów polskich, siadających już karnie na statki, nadbiegli żołnierze francuscy poczęli ich odmawiać,
ciskając w nich kamieniami i strzelając, poczem i Polacy zbuntowani rzucili się do szalup, odepchnęli własnych,
powstrzymujących ich oficerów i wrócili na ląd. Cała
wina była Francuzów, z których też dwóch rozstrzelano, kilku zakuto w żelaza. Donosił też Bonapartemu
i Berthierowi Murat o wykrytem spólnictwie mieszkańców Livorna oraz ukrytych w porcie agentów angielskich i austryackich. Polaków nie winił wcale i żadnego z nich nie ukarał. W tym samym prawie czasie,
w kwietniu 1801 r., z przeciwnej strony półwyspu,
w Ankonie, wysadzano nocą na okręty kompanię legionistów polskich, przezuaczoną do eskortowania amunicyi
do Egiptu. Jak donosił Dąbrowskiemu Chłopicki, uprzedzeni o celu wyprawy i podmówieni „ludzie starzy
vszyscy rozbiegli się w różne strony tegoż samego
dnia... (przed) nocą, gdy mieli wypłynąć z portu"; natomiast rekruci popłynęli bez oporu, gdyż „mieli mówić,
ze im wszystko jedno, a na (statkach) dubelt racye dają". Dodawał Chłopicki, że sam w swoim batalionie,
w Mantui, liczną miewa dezercyę głównie z powodu
panującej nędzy. (3d wiosny 1801 r., coraz częściej poczynano ambarkować w portach liguryjskich, czasem jednak i adryatyckich, niewielkie oddziały Tegionistów. Przeznaczone one były głównie do
bliższego użycia przeciw angielskim posterunkom na
ilczbie; lecz coraz głośniejszy stąd szerzył się posłuch, poczęści niepozbawiony uzasadnienia, o dalszem, zamorskiem przeznaczeniu tych komend, aż do Egiptu, na
lewne niemal zatracenie. Nawet na taki rozpaczliwy
yypadek zalecał Dąbrowski nie tracić ducha i „utrzylać honor Polaka". „Nie spodziewam się nigdy, — pisał
V początku maja 1801 r. Grabińskiemu, na alarmujące
doniesienia jego, Zawadzkiego, Białowiejskiego, z Florencencyi, Livorna. Piombina, o gotowanych tam nowych
morskich wyprawach, — żeby Was do Egiptu posłali. Ale
gdyby to nastąpiło, musicie się starać, żebyście się w kupie zawsze trzymali, aby i w inszym kraju reputacya
Polaków słynęła i legiów narodowych, i żeby rząd francuski widział, że my dopełniamy z stałością jego rozkazów, a przez to zaciągał coraz bardziej święte na siebie
"»bowdązki wrócić nas do własnej ojczyzny". Stwierdzał
jednak zarazem z niemałym niepokojem, że „gdyby ta
wiadomość tutaj (w Medyolanie) gruchnęła, że siadacie
na okręty, połowa żołnierzy rozejdzie się, a oficerowie,
którzy prócz tego słabą mają nadzieję powrotu do ojczyzny mogliby kroki przyzwoite, ale niewczesne przed. W końcu maja 1801 r., wybuchł pierwszy większą skalę bunt wojskowy polski w Medjolanie.
Trzy konsy stające tam bataliony legii pierwszej, włoskiej, czwarty szefostwa Małachowskiego, piąty Jasińskiego i szósty Zagórskiego, razem blizko półtrzecia tysiąca ludzi, odmówiły posłuszeństwa i wyjścia z koszar,
upominając się o zaradzenie najnaglejszym swoim potrzebom, zapłatę zaległego trzechmiesięcznego żołdu
i t. p. Cały ten rozruch niekrwawy, bierny, z zachowaniem ścisłego służbowego porządku w koszarach, ułożony i w^ykonany przez samych prostych szeregowców,
bez udziału nawet podoficerów, był to jedyny w swoim
rodzaju, szczególniejszy jakiś, protestujący się o swoją
krzywdę, poczciwy, wojskowo-chłopski bunt polski. Dwa bataliony udało się niebawem dość spokojnie wyprowadzić z miasta. Pozostał najoporniejszy batalion grenadyerów. Nie dali się oni przekonać ani Wielhorskiemu, ani Dąbrowskiemu, którego nawet przez kilka
godzin przetrzymali u siebie, w koszarach San Marco.
Zażądali przyjścia samego wodza naczelnego, Moncejsza.
dla wystawienia mu nędzy swojej i przełożenia zażaleń.
Moncey istotnie przybył do nich do San Marco, cierpliwie ich wysłuchał, ostro a po ojcowsku do nich przemówił, poczem wszystko do właściwych wróciło karbów.
Okazało się odrazu, że i w tym wypadku pobudka przyszła zzewnątrz, i to z kilku stron naraz. Widoczną była uprzednia tajna zmowa zbuntowanych legionistów
polskich z załoo:ą francuską w Medyolanie, która odmo
wiła zbrojnego jirzeciw nim wystąpienia, o czem Polacy z góry byli upewnieni. Były też niewątpliwie podmowy miejscowe, włoskie. W raporcie, posłanym nazajutrz po tem zajściu Bonapartemu, składając całą winę
na tajne machinacye „podżegaczów" francusko-włoskich.
a w szczególności na dwuznaczną postawę komitetu rządzącego medyolańskiego, zacny stary Moncey zupełnie brał w obronę Polaków. „Batalion grenadyerów polskicli pisał—... omal nie stał sifj ofiarą podstępnych intryg ludzi źle myślących, lecz, mam nadzieję, nie wpadnie juz więcej w tę pułapkę". Jasnem też było, że obcą
robotę podżegawczą w karnych szeregacli polskich ułatwiało opłakane położenie polityczne a nawet materyalne legionów. Z naciskiem podnosił to Dąbrowski, zdając
sprawę z tycli zajść, równie przykrycli, jak znamiennych. Podobnież i Wielhorski, w parę dni po rozruchu
medyolańskim, wyrażając Monceyowi śmiałe „Refleksye
o położeniu Polaków, legie składających", w słowach lapidarnych gorzką odsłaniał prawdę, wymawiał Francyi
biedę okrutną i opuszczenie beznadziejni legionistów.
Lecz ostatecznie, pomimo słusznych żalów i wyjaśnień
z powołanej strony polskiej, Wielhorskiego i Dąbrowskiego, pomimo nawet bezstronnej relacyi i obrony z najpowołańszej strony francuskiej, Murata i Monceya, te
następujące po sobie wypadki zbiorowej dymisyi, oporności, dezercji, buntu w legionach polskich, w Turynie,
Florencyi, Pizie, Livornie, Ankonie,Mantui,Medy olanie, fatalne wrażenie sprawiały w Paryżu, na rządzie, ministeryum
wojny, a zwłaszcza na samym Pierwszym konsulu. Przyr
chodzące raz po razie wiadomości o tych zajściach, choć
naprawdę międz.y sobą odrębnych, mających każde specyficzną swą przyczynę, uogólniano tam jako wyraz
głębszej solidarności legionowej polskiej z powszechniejszą opozycyą radykalno-wojskową przeciw osobie i władzy Bonapartego. W szczególności zaś niespokojna postawa legii naddunajskiej, uchodzącej za bardzo skrajną i do dawnego swego wodza Moreau przywiązaną,
zdawała się takie potwierdzać podejrzenia. Sam Bonaparte, stawając teraz oko w oko z rezydującym w Paryżu,
od zawarcia pokoju, Moreau, a wstępując w okres niebezpiecznych, skierowanych przeciw sobie spisków, okazywał się temi właśnie czasy szczególnie w tych rzeczach podejrzliwym i wrażliwym. Zdecydowana podjąć
bezwzględną walkę z opornym sobie duchem i przełamać go we Francy i, szedł tern samem na przełamanie go w legionach, wraz z gruntowną icli reorganizacją. Reorganizacja legionów stawiała się zresztą nieodbitą koniecznością dla ogólniejszych względów politycznych. Ostatnia ich organizacya 1799 — 1800 r., jako
korpusu polskiego przy Francyi, była zarządzeniem wojennem, powziętem pośrodku kampanii koalicyjnej. Nie
była ona w tym kształcie do utrzymania, jako instytucya
pokojowa, zwłaszcza po przeciwnych wręcz jej istnieniu warunkach pokojowych lunewilskich i paryskich
z Austryą i Rosyą. Wyjściem z tego dylematu miało być
właśnie przelfazanie legii na rzecz Etruryi i Cyzalpiny, czemu jednak przeciwili się sami legioniści, żądając utrzymania przy Republice francuskiej. Pozostawało drugie wyjście: zrównanie organizacyjne legionów polskich z półbry gadami armii francuskiej, w charakterze nie odrębnego korpusu, lecz zwykłej formacyi
liniowej. Z tą zaś sprawą bezpośrednio wiązała się brana już pod uwagę sprawa dowolnego ich następnie użycia przez rząd francuski na dalszą zamorską wyprawę.
Myśl podobnego pełnego sfrancuzienia legii miała za sobą sporo wybitniejszych nawet wojskowo, lecz niższej
próby narodowej, dbających głównie o karyerę, oficerów legionowych, jak Jabłonowski, Grabiński, Axamitowski, Rożniecki i wielu innych. Dogadzała ona poniekąd i szeregowcom, ze względu na lepszą i pewniejszą
płacę i opatrzenie na żołdzie francuskim. Dogadzała też
ambicyi w^ojskowej polskiego żołnierza, który, zamiast
zniżać się do słabizny cyzalpińskiej czy etruryjskiej,
wznosiłby się na poziom militarnej potęgi i chwały Republiki francuskiej. Ale pod pięknemi temi pozory tkwiło
naprawdę śmiertelne okaleczenie pierwotnej, narodowej
idei legionowej. To też główny jej twórca i przedstawiciel, Dąbrowski, podobnemu rozwiązaniu był z zasady
przeciwny. Po dłuższym od zawarcia pokoju pobycie
w Medyolanie, od lutego do czerwca 1801 r., przebywszy tam przykrą z niekarnymi grenady erami swymi
przeprawę, udał się on stąd nakrótko do Cremony, potem od lipca swą kwaterę główną założył na stałe
w Reggio. Po ściągnięciu dwóch swoich batalionów
z Toskanii, zluzowanych tam przez legionistów nadduiiajskich, Dąbrowski całą swą legię, z wyjątkiem tylko
oddziału zostawionego w Mantui pod Chłopickim, zgromadził w Reggio i Modenie. Nigdy zazdrośniej jak teraz nie dbał o trzymanie ludzi swoich w kupie, pod ręką, gdyż na wypadek najgorszy chciał mieć możność
chwycenia się każdej chwili, na własną rękę, kroków
śmiałych, rozpacznych, a w najgłębszym chowanym sekrecie. Nie sądził jednak Dąbrowski, aby tak bliską już była
Avykonania zawieszona nad legią groźba. Nie uprzedzony
zawczasu przez Pakosza, zacnego, lecz niedość czujnego
pełnomocnika swego nad Sekwaną, nie przewidywał dojizewającej szybko w Paryżu klęskowej o legiach decyzyi. Coprawda, niebezpieczeństwo nie odrazu było widoczne. Jeszcze w czerwcu 1801 r., Bonaparte przekazywał na żołd Cyzalpiny 6000, a Etruryi 3000 legionistów polskich. W początku lipca wyraźnie atoli zastrzegał wobec rządu medyolańskiego pełną napowrót przy-
należność legii pierwszej polskiej do armii francuskiej,
bez względu na czasowe przekazanie jej na służbę cyzalpińską. Już wtedy, mówiąc o tej legii, znamiennego
użył wyrażenia „półbrygada". Tegoż lata francuski generał brygady Vignolle, były minister wojny cyzalpiński, jak wzmiankowano, niezbyt dla Polaków życzliwy,
miał sobie zlecone wypracowanie rdzennej reorganizacyi
legionowej polskiej. Rzecz była już z tego względu dość
pilną, że, jak wskazano, od nowego roku republikańskiego X., t. j. od końca września 1801 r., wchodziła
w moc „reordynacya" w^ojsk cyzalpińskich, z wxieleniem
do nich legii pierwszej polskiej, jako „dywizyi polskiej". Murat, który w tym czasie przeniósł się z Florencyi do Medj^olaiiu, dla odebrania komendy od Monceya, z początkiem września 1801 r. wezwał do siebie
Dąbrowskiego. Przybywszy z Reggia do Medyolanu, Dąbrowski, jaknajlepiej przyjęty przez Murata i Monceya,
odebrał na wstępie zaszczytną, obliczoną widocznie na
pozyskanie go, nominacyę na generała komenderującego
w dwóch departamentach cyzalpińskich, Crostolo i Panaro, t. j. dawnem księstwie modeńskiem. Zarazem jednak dowiedział się o zapadłem już nieodwołalnie postanowieniu t. zw. reorganizacyi, t. j. doszczętnego prze-
tworzenia obu legii polskich na wzór formacyi liniowej francuskiej, oraz o oddaniu tej doniosłej roboty
w nieżyczliwe ręce Vignolla. Nie było już na to rady;
lecz należało przynajmniej ratować, co się jeszcze dało.
Dąbrowski niezwłocznie złożył Muratowi swój własny
szczegółowy projekt reorganizacyjny. Proponował z obu
legii utworzyć sześć ' pułków po dwa bataliony, oraz
pułk jazdy, razem w liczbie 11 tysięcy ludzi; żądał zachowania artyleryi pieszej i wcielenia konnej do jazdy;
żądał bezwarunkowo, aby „utrzymany został mundur
polski, jakim był od początku stworzenia korpusu przez
generała Bonapartego". Nazajutrz ciężko strapiony Dąbrowski wyjechał z Medyolanu, przenosząc odtąd kwaterę swoją do Modeny. Widział już, jak źle stały rzeczy. W Modenie dowiedział
się niebawem o pokoju październikowym francusko-rosyjskim, łamiącym ostatnie emigracyjne nadzieje polskie.
Stawał, wraz z Wielhorskim i innymi bliższymi sobie oficerami, wobec podobnej, jak przedtem Kniaziewicz, alternatywy opuszczenia legionów, albo też ślepej zgody na
przeznaczone im losy fatalne. Wtedy to, jesienią 1801 r.,
w Modenie, najbliższym był podobno wykonania onej
decyzyi rozpacznej, z którą w największej tajemnicy
oddawna się nosił. Szło mianowicie o to, aby w najgorszym razie, innego honorowego nie mając wyjścia, na
własną rękę „bryknąć" z całą siłą legionową w strony tureckie; następnie zaś, Jedno z dwóch, albo przebić
się tamtędy do kraju dla wzniecenia powstania, albo też
przetrwać tam i nietkniętą przechować drogocenną siłę
zbrojną polską, aż do nowego pomyslniejszego obrotu
spraw europejskich. Z podobnemi myślami, zakrojonemi
na pierwszą mianowicie ewentualność, jak napomknięto,
nosił się już dawniej Dąbrowski, za poprzednich zawodów pokojowych, wywnętrzając się w tym względzie
przed wiernym Tremonem, Chamandem i innymi najzaufańszymi powiernikami swymi. Obecnie, wobec pacyfikacyi powszechnej, a więc niepodobieństwa powstańczej w kraju imprezy, zatrzymał się na ewentualności drugiej, t. j. na zbrojnem usadowieniu się legionowem, aż
do szczęśliwszej dla Polski pory, na wyspach Jońskich
i półwyspie Morei. Swego czasu, jak wspomniano,
przychodziły stamtąd do generała Bonapartego, jeszcze
za pierwszych jego kampanii włoskich, naglące błagania
patryotów greckich, o wyzwolenie ich od tureckiego
jarzma. Niektórzy z tych patryotów byli w bliskiej
styczności z emigracyą polską, a w szczególności, obok
rozlicznych figur mniej pewnych, człowiek szlachetny
i śmiały, miody Grek Konstanty Stamati, któr}' w służbie dyplomatycznej francuskiej przedewszystkiem własnej greckiej chciał służyć ojczyźnie, zaś w powierzonych sobie misyach tajnych służąc też bezpośrednio
sprawie polskiej i szczerą dla niej okazując życzliwość, stał
się jednym z pierwszych pośredników w dziedzinie wspólnych polsko-greckich zamierzeń. Wyspy archipelagu egejskiego i morza jońskiego, wyzwolone poczęści przez Francuzów, świeżo właśnie, mocą pokojowych preliminarzów
anglo-francuskich z początku października 1801 r., ogłoszone zostały odrębną Republiką Jońską. Owóż w tę stronę
obecnie skierowały się plany najskrytsze Dąbrowskiego.
Musiał on jednak, o ile szłoby o niezwłoczne ich wykonanie, odsłonić je nietylko przed bezwzględnie pewnymi,
jak Chłopicki, Małachow^ski i t. p., ludźmi, lecz także przed dużo wątpliwszymi, w guście Axamitowskiego, oficerami własnej legii pierwszej, a także, co najdraźliwszą
hjło rzeczą, przed niektórymi najzawodniejszymi, w rodzaju Rożnieckiego, sztabowcami legii drugiej. O te
szkopuły już z góry całe rozbić się musiało przedsięwzięcie, bez względu na słabe strony zasadnicze, jakie
przedstawiała sama jego wykonalność i celowość. Bliższe szczegóły zresztą pozostały dodziśdnia niejasne.
„Zrobiliśmy projekt, — są słowa naocznego świadka
i uczestnika tej sprawy, wiarogodnego Małachowskiego — a na samem czele stanął Dąbrowski, ażeby opuścić
Włochy, przepłynąć na półwysep Morei, i tam jako Polacy zostać zbrojno pod opieką Turcyi do dalszych wypadków. Wykonanie projektu było łatwe, gdyż rozłożeni (w Modeńskiem) w niewielkiej odległości od brzegów
Adryatyckiego morza, mogliśmy na przewiezienie nas
zabrać tyle okrętów i rozmaitych statków handlowych
kupieckich, ile było potrzeba... Postanowiliśmy konsulowi (Bonapartemu) posłać treściwy adres, obejmujący
wszelkie powody jakie nas do takiego czynu zmusiły.
Chodziło tylko o porozumienie się z legią (naddunajską),
w Toskanii będąca, która, składając się z czterech batalionów piechoty, regimentu jazdy i kompanii artyleryi
konnej, podniosłaby siłę naszą do 16 tysięcy wybornego
i starego żołnierza, zbyt groźną dla Rzeczypospolitej
włoskiej, ażeby śmiała przeciwko nam cośkolwiek rozpocząć. Lecz tam, (w legii naddunajskiej), wzburzenie i niejedność wykryły plan".
Zanim jeszcze nastąpiło wykrycie tego planu, postanowiona już sprawa reorganizacyi legionowej znacznie posunęła się naprzód. Projekt reorganizacyjny Vignoua, wypracowany w połowie września 1801 r., a zmierzający do podziału obu legii na trzy półbrygady trzybatalionowe piechoty, z zupełną kasatą jazdy i artyleryi,
zupełnem też niemal zatarciem legionowej odrębności wojskowo-narodowej, został przesłany Berthierowi przez Murata, który jednak w dołączonym od siebie piśmie zalecał
pewne modyfikacye w duchu życzeń Dąbrowskiego.
W" październiku Dąbrowski zwrócił się osobiście, za pośrednictwem Murata, do Bonapartego, składając mu
w odpisie stary swój memoryał, posłany przed trzema
laty Bernadottowi do Wiednia, o wyniesieniu arcyksięcia
Karola, pożenionego wprzódy z infantką saską, na tron
polski, głównie w celu zahamowania groźnej dla Europy
potęgi rosyjskiej. Trafił nieborak z tern przypomnieniem
jaknajmniej fortunnie, bo właśnie na zawarcie pokoju
Bonapartego z Aleksandrem. Równocześnie, w październiku 1801 r.. Pierwszy konsul rozkazał wstrzymać nowe
urządzenie armii cyzalpińskiej, a tem samem wcielenie
do niej „dywizyi polskiej'*. W początku listopada, wyszła od Berthiera, imieniem konsulackiem, stanowcza instrukcya do Murata, jakn aj szybszej w duchu wniosków
Yignolla reorganizacyi obu legii, stopionych w jedną
masę, w ogólnej sile 10600 ludzi, rozłożonych następnie,
po strąceniu jazdy, na trzy półbrygady piesze, każda po
3200 ludzi w trzech batalionach, każdy z dziewięciu
kompanii, jednej grenadyerskiej i ośmiu fizyłierskich,
bez kawaleryi i artyleryi, oraz ze znacznem okrojeniem
dotychczasowego składu oficerskiego. Wobec tego Murat niezwłocznie wezwał Dąbrowskiego z Modeny do
Medyolanu; ściągnął tu również Sokolnickiego, jako rzeczoznawcę w sprawach legii drugiej. Dąbrowski, zjechawszy pod koniec listopada, na okazaną sobie przez
Murata instrukcyę paryską, ustnie i pisemnie z szeregiem mocnych wystąpił przełożeń. Napróżno jednak
domagał się zostawienia artyleryi, za czem Murat, zasłaniając się wyraźneni brzmieniem instrukcyi, nawet
wstawiać się odmówił. Artylerya piesza polska, zniszczona przed dwoma laty, przy kapitulacyi Mantui, odtąd
wznowiona została staraniem przemyślnego Axamitowskiego, który, jako wybitny wolnomularz, silne miał stosunki w Wielkim Wschodzie francuskim, a cieszył się też szczególną protekcyą wpływowego Marmoiita, naczelnego dowódcy artyleryi francuskiej we Włoszech.
Obecnie jednak jego batalion artyleryi ulegał rozwiązaniu i wcieleniu do piechoty legionowej. Taki sam los
miał spotkać wyborną kompanię artyleryi konnej, która
pod dzielnym Jakóbem Eedlem świetnie sprawiła się
w potrzebie hohenlindeńskiej, a obecnie ulegała również
kasacie i wcieleniu do pułku jazdy legionowej. Natomiast przyrzekł Murat obronić od zagłady piękny ów pułk
ułański naddunajczyków. Najwięcej pomógł tu sam tego
zagrożonego pułku dowódca, Rożniecki. W zręcznem do
Bonapartego piśmie, „nie jako Polak, ...lecz jako obywatel francuski", wykazał on znaczenie niezrównanej jazdy
polskiej dla armii francuskiej, przypomniał dawnych Lisowczyków i świeże formacye ułańskie pruskie i austryackie, podniósł szczególną wartość lansyerów polskich, i konkludował, że „raczej, obywatelu konsulu, winieneś uznać potrzebę wsadzenia piechoty polskiej na
koń, aniżeli spieszenia jazdy polskiej". W doręczonej Muratowi nocie pozatem jeszcze dopraszał się Dąbrowski, aby reorganizacya każdej legii odbywała się zosobna, a nie ze
wspólnej masy, jak przepisywała instrukcy a ministra wojny;
aby jednak potem, po podziale na półbrygady, i nadal jeden
polski formowały korpus; aby zostawiono im francuskie
kokardy i chorągwie, nadane przez Bonapartego; aby
oficerowie, pozostający w służbie czynnej, patentowani
byli od rządu francuskiego, reformowani zaś również
mogli pozostawać pozasłużbowo przy korpusie do dyspozycyi dowódców półbrygad. Murat w rzeczy samej
napisał nazajutrz do Berthiera, w ciepłych słowach popierając te „życzenia, tak zaszczytne zarówno dla Francyi, jak i dla Polaków, ...dzielnych posiłkowców Frańcyi". Wstawiennictwo poparte z kolei przez Berthiera
u Bonapartego, pewien przynajmniej osiągnęło skutek.
Zarazem, tyleż dzięki staraniom Dąbrowskiego, co sprytowi Rożnieckiego, regiment ułański polski, którego konie już miały być rozebrane po pułkach francuskich,
został ocalony przez miłośnika jazdy, Murata; jednak
przefasonowany z gruntu, miał zostać całkiem wyodrębniony od formacyi polskich i do wojsk włoskich na stałe wcielony. Co się samego Dąbrowskiego tycze, to nie
iniał on odtąd sprawować żadnego właściwie czynnego
dowództwa, lecz piastował jedynie godność inspektora
generalnego korpusu polskiego. Było to wprawdzie,
pod względem rangi i gaży, zaszczytnym awansem, lecz
odbierało mu wszelką możność istotnego rozrządzania reorganizowaną bronią legionową. Pocieszał się
Dąbrowski tem, że przez wspólną nad wszystkiemi trzema półbrygadami inspekcy^ będzie mógł bronić pewnej
jeszcze jednolitości narodowej w składzie, dyscyplinie,
umundurowaniu, narażonej przez obojętną w tej mierze
łatwość Jabłonowskiego, Grabińskiego i im podobnych;
że będzie mógł przykładać się do „utrzymania ducha
narodowego i jedności korpusu". Wtedy również został zawczasu uprzedzony przez Murata, że z końcem
roku będzie musiał jechać z nim do Lyonu, celem osobistego zdania tam sprawy Bonapartemu z całokształtu
spraw legionowych. Tymczasem z początkiem grudnia wyjechał Dąbrowski z Medyolanu do Modeny, lecz pozbawiony już komendy i wszelkiego czynnego wpływni na najbliższe losy
swej legii. Jak się zdaje, w związku z całym tym przebiegiem rzeczy było dokonane w tym właśnie czasie, zapewne
przez Axamitowskiego i Rożnieckiego, wydanie owego
tajnego, egejsko-morejskiego projektu władzom francuskim
Wkrótce po wykryciu tego projektu, — wedle słów Małachowskiego- „Dąbrowski, wezwany do Medyolanu, już więcej do (dowództwa) nie wrócił. Murat przysłał natychmiast generała dywizyi francuskiego, Chabota, dla objęcia nad
nami komendy, i razem z nim generała Ylgnolla.
W rzeczy samej, Vignolle z całym sztabem urzędników
wojskowych przybył niezwłocznie w ślad za Dąbrówskim do Reggia i Modeny, dla forsownej reorganizacyi
rozłożonego tam legionu pierwszego. Utw^orzone w tym
celu jury oficerskie, pod przewodnictwem Vignolla, złożone
z wyznaczonych przez Murata członków, pułkownika
Grabińskiego i podpułkowników Chłopickiego, Jasińskiego, Małachowskiego i Zawadzkiego, wedle przepisanej sobie szczegółowej instrukcyi, dokonało tego dzieła
w ciągu tygodnia, w pierwszej połowie grudnia 1801 r.
Wszystko odbyło się bez udziału Dąbrowskiego, będącego niemym jeno świadkiem ruiny sześcioletnich wysiłków swoich. Przytomny również Wielhorski nietylko,
że udziału żadnego nie brał, lecz w tejże chwili, po
przybyciu Yignolla, wniósł podanie o bezwarunkową,
pełną dymisyę, która też niebawem udzieloną mu została. Jednocześnie zresztą, wedle wyższych z Medyolanu
i Paryża skazówek, uległo reformie, w liczbie 90, około
jednej trzeciej wszystkich oficerów legii pierwszej. Sama ta legia, w składzie czynnym tylko 6000 ludzi będących pod bronią, została, z dotychczasowych siedmiu
batalionów piechoty i ósmego artyleryi, zredukowaną
na sześć batalionów, oraz rozbitą na dwie półbrygady
polskie po 3000 ludzi, I. pod tymczasową komendą
Grabińskiego, II. Axamitowskiego. Wprost z Modeny
udał się Yignolle niezwłocznie do Pizy i Livorna, gdzie
w równie szybki em tempie, w drugiej połowie grudnia, uwinął się z reorganizacyą legii naddunajskiej.
Utworzył tu podobnie jury reorganizacyjne, dokąd
weszli, pod jego przewodem, szefowie batalionowi. Jungę, Sierawski, Bolesta, Grabski. Odłączone zostały trzy
szwadrony jazdy legionowej, wraz ze skasow^aną bateryą
artyleryi konnej Redlą, i w kształcie zreorganizowanego pułku strzelców polskich odesłane pod Rożnieckim
do Medyolanu. Cała zaś, będąca pod bronią piechota
.legii drugiej, w składzie czynnym 8000 ludzi, z dotychczasowych czterech batalionów zredukowana na trzy, została przetworzoną na III. półbrygadę polską pod tymczasową komendą Junga, Wszystkie trzy półrygady nominalnie tworzyły jeszcze niejaką całość,
zwaną do czasu korpusem polskim. Sprawa dalszych losów tego korpusu, przekazania oddzielnych jego części
Cyzalpinie i Etruryi, lub też dania im innego przeznaczenia, pozostała narazie w zawieszeniu i rozstrzygniętą być mała ostatecznie przez samego Honapartego,
wraz z innemi, dotyczącemi losu Włoch sprawami, na
nadchodzącej Konsulcie lyońskiej. Bonaparte o rzeczach i nastrój Mch legionowych polkich był temi czasy informowań}' jaknajgorzej, i to
nienajmniej z własnej winy polskiej. Od oficerów dużej
poniekąd wartości wojskowej, lecz nierównie niższej
obywatelskiej, jak Jabłonowski, Sokolnicki, Axamitowski, Rożniecki i wielu innych, odbierał w sprawach legionowych informacye, nacechowane samobójczym duchem służalstwa i delatorstwa. W tym samym czasie,
w grudniu 1801 r., gdy dokonywała się we Włoszech
zymusowa reorganizacya legionów, Jabłonowski w Paryżu składał Bonapartemu rzekome „życzenia wojskowych Polaków", dopraszających się, niby o łaskę, „skoro istnienie korpusu polskiego mogłoby razić pogodzone
IFrancyą mocarstwa", o zniesienie tego korpusu,
„traktowanie na wzór Piemontczyków", t. j. o pełne
zasymilowanie z w^ojskami francuskiemi" i obdarzenie
szczytnym tytułem obywateli francuskich". Sadząc się
la taką pokorę i pochlebstwo wspólnem jakoby imieiem legionistów, ciężki przymus wystawiając jako gorące ich pragnienie, nietyle o nich oczywiście, ile o siebie dbał Jabłonow^ski, nagrodzony też położoną na tern
marnem jego piśmie dekretacyą Bonapartego o zaliczenu go w poczet sztabowców francuskich. Skądinąd legionów, podany temi czasy Pierwszemu konsulowi, piórem polskiem skreślony, zbiorowej widać roboty, „memoryał
o legiach polskich jako korpusie posiłkowym Republiki
francuskiej", mieścił przedewszystkiem długą litanię odgrzewanycli, gwałtownych na Dąbrowskiego zaskarżeń
i żądanie niezwłocznego usunięcia go od komendy.
Z polskiego też niechybnie źródła wyszła spółczesna delacya zamierz naniej greckiej jego wyprawy. Z takiemi
to ujemnemi wrażeniami liczyć się musiał Dąbrowski,
przybywając, w początku stycznia 1802 r., do Lyonu,
dla widzenia się z Bonapartem. Był on tutaj zupełnie
osamotniony. Spotkał się tu wprawdzie znów z Sokolnickim, który przecie, wydeptując sobie w Lyonie sukcesyę po Wielhorskim i stopień generała brygady, „robił wszystko dla siebie, a nic dla korpusu". Nie sprzyjała zresztą smutnym i słabym kołataniom polskim cała
towarzyska i polityczna atmosfera lyońskiego zjazdu.
Wspaniałe przyjęcia, zgromadzenia, festyny, tłok dostojników cywilnych i wojskowych francuskich i włoskich,
twardy i górny nastrój Bonapartego, narzucającego
Konsulcie, pozornie udzielnej, własną swoją wolę samowładczą, wszystko to źle wróżyło o bezsilnych zabiegach, o stosunkowo znikomych a przesądzonych już sprawach legionowych polskich. Ale Dąbrowski, choć
sam, choć w złych warunkach, nie zaniedbał koło tych
spraw tak mu bliskich ze zwykłą, śmiałą, pracowitą
i upartą chodzić wytrwałością. Trafił w^ rozgwarze lyońskim do wybitnych generałów, do francuskich ministrów spraw wewnętrznych, życzliwego Polsce Chaptala, i spraw zagranicznych, udającego życzliwość Talleyranda. Zwłaszcza zaś trzymał się wpływowego Murata,
którego szczere sywpatye polskie a także tajne ambitne
na Polskę widoki były mu dobrze znane. Przez Murata i w jego obecności uzyskał Dąbrowski widzenie się z Pierwszym konsulem, w pierwszych już dniach po jego do Lyonu przybyciu.
Poufna ta, ranna audyencya, w połowie stj^cznia
1802 r., odbyła się w ratuszu lyońskim, gdzie rezydował Bonaparte. Przyjęty z niezmienną przezeń łaskawością i pytany o „życzenia" i „żądania" legionowe, Dąbrowski w skrępowanym z musu, dozwolonym przez
okoliczności, lecz męskim bądźcobądź i roztropnym odpowiedział sposobie. Mówił „imieniem dziesięciu tysięcy
zbrojnych (Polaków), walczących od lat sześciu... na
rzecz narodu francuskiego. Prosił nie o łaskę, lecz
o „lojalność". Żądał, aby „korpus polski", jako jedna
zamknięta w sobie, ze sztabu, trzech półbrygad i pułku
jazdy złożona całość, nie był rozdrabniany, rozdawany
pomiędzy państewka włoskie, lecz w kupie zachowany
przy armii francuskiej. Uzasadniał przedmiotowo to żądanie, wskazując przyszłą militarną i polityczną dla
Prancyi doniosłość takiego zbrojnego pogotowia polskiego przy armii francuskiej. A mianowicie, niezrażosiy dokonywaną właśnie dokoła pacyfikacyę powszechną,
już przepowiadał nieuniknioną „pierwszą wojnę, jaką
Francya będzie mogła mieć z jednem z mocarstw rozbiorowych". Na życzenie Bonapartego, złożył mu naępnie te wywody na piśmie, w zwięzłej nocie. Naza-
trz podobne pismo złożył Talleyrandowi. Przypominał
, że legiony polskie, powstałe z niczego, kosztowały
dotychczas Austryę 30 tysięcy ludzi, z których 10 tysięcy jest jeszcze pod bronią w zreorganizowanych legiach polskich; wnioskował stąd o tem skuteczniejszej
na przyszłość akcyi podobnej, przy należy tem zachowaniu istniejącego, tak znacznego zbrojnego zawiązku. Pisał również do Murata, odwołując się do wypróbowanej
jego opieki i zapewniając go ze znamiennym naciskiem
o trwałej dlań „we wszelakich okolicznościach wdzięczności" Polaków. Prosił go szczególnie o pozwolenie
wyjazdu z Lyonu do Paryża, celem opracowania dalszych szczegółów reorganizacyi legionowej w ministeryum wojny, w bezpośredniem porozumieniu ze znanym mu dobrze i przychylnym Berthierem. Co więcej,
Dąbrowski, w parę dni potem, zdobył się na krok śmiały i zręczny: na formalne odsłonięcie swojego, wykrytego już uprzednio, jak dobrze było mu wiadomo, jońskomorejskiego sekretu. Uczynił to w złożonych Bonapartemu przez Murata dwócli zapiskacli: „Projekcie usadowienia się (ćłablissementj w Rzeczypospolitej Egejskiej"
i „Planie wykonania. Ofiarował się uskutecznić znienacka ową polską do Grecyi wyprawę, „pod pretekstem
jawnego buntu" wojsk polskich, z powodu oddania ich
Etruryi i Cyzalpinie. Prosił tylko o „milczącą zgodę
i pomoc jaknajbardziej pośrednią" ze strony Bonapartego i komendy naczelnej francuskiej we Włoszech. Polacy, rzekomo zbuntowani, złączywszy wszystkie trzy
swe półbrygady i wziąwszy siłą armaty i amunicyę
z Toskanii i Modeóskiego, pomaszerowaliby na południe,
aż do Otranta, gdzie w^siedliby na okrgty i udaliby się
stąd wprost na wyspy greckie i do Morei. Byłoby to
z podwójną Francyi korzyścią: pokrzyżowałoby zaborcze
widoki rosyjskie na półwyspie bałkańskim i stworzyłoby
Francuzom polską „kolonię towarzyszy broni"naZachodzie.
„Być może nawet, obywatelu konsulu, — tak proroczym
poniekąd, filhelleńskim zwrotem odzywał się tu do Bonapartego Dąbrowski, — rzucisz tym sposobem płodne
ziarno rewolucyi, która kiedyś w całej wybuchnie Grecyi, a równie będzie pożądaną dla ludzkości wogóle, jakoteż w szczególności pożyteczną dla Francyi". Jednakowoż wszystkie te zachody lyońskie Dąbrowskiego nie
zdały się na nic. Nieprzychylue dla legii zarządzenia
zadaleko już były posunięte i zbyt dobrze odpowiadały
administracyjnym i politycznym względom i rachubom
chwili. O utrzymaniu korpusu polskiego jako całości nie
mogło być mowy; przeciwnie, gotowało się rdzenne jego rozbicie co do przynależności i czynnego użycia. Zaś
co się tycze awanturniczej wyprawy greckiej, to grożąc
wywołaniem nieobliczalnych na Wschodzie, z Porta,
Hosyą i Anglią, powikłań, nie odpowiadała ona bynajmniej najbliższym zamierzeniom Bonapartego, zarówno
w dziedzinie polityki zagranicznej jak wewnętrznej,
wymagającym utrwalenia, przynajmniej na czas jakiś, zdobytego z takim trudem stanu pokojowego. Koniec
końcem, Dąbrowski, niczego nie wskórawszy, nie zyskawszy ani pozwolenia udania się do Paryża, ani
ponownego posłuchania u Pierwszego konsula, musiał
jeszcze przed jego odjazdem opuścić Lyon i wrócić do
Medyolanu. Wkrótce potem nadjechał tu z powrotem i Murat,
przywożąc ostateczną wolę Bonapartego o niezwłocznem
przejściu I. i II. półbrygady polskiej oraz pułku jazdy
do wojsk włoskich. Z ciężkiem sercem poddał się temu
wyrokowi Dąbrowski. Uzyskał jednak jeszcze, w początku
lutego 1802 r., pisemne od Murata oświadczenie, że bezwarunkowo zachowane będą komenda, mundur i znaki
polskie. Poczem natychmiast musiał jeździć osobiście do
Keggia, Cremon}^ Modeny, gdzie konsystowały trzy wymienione oddziały polskie, dla wpłynięcia na spokojne
ich poddanie się nowemu swemu przeznaczeniu. Nie odbyło się bez oporu; lecz przemogło, przekonało magiczne imię Bonapartego; gdyż pod nim raczej, niż Włochami, pod nowym teraz prezydentem Republiki włoskiej godzili się służyć legioniści. Niebawem, w końcu
lutego, zapadła w Paryżu zasadnicza uchwała konsularna o nowem, poczynając od przyszłego już miesiąca marca, urządzeniu wojskowem w Republice
włoskiej. Liczba konsystujących w niej wojsk francuskich, w myśl przedwojennej umowy 1798 r. z Cyzalpiną, ograniczono tu do 25 tysięcy ludzi. Zarazem do własnej armii Republiki włoskiej przekazywano, oprócz
polskiego pułku jazdy, I. i II. półbrygadę polską. Tegoż
dnia, w poufnem piśmie do wiceprezydenta Melziego,
przesyłając powyższą uchwałę, zalecał mu Bonaparte
trzymać oddziały polskie zdała od granic austryackich,
najlepiej w Romagni. Melzi na tej zasadzie powiadomił
Dąbrowskiego i przybyłych do Medyolanu trzech szefów oddziałów polskich, iż odtąd te oddziały „winny
być uważane nieinaczej, jak wojsko narodowe włoskie". Groziło to zupełnem ich odpolszczeniem, a było w rażącej sprzeczności z pisemnem zobowiązaniem Murata. Wobec tego, w porozumieniu z Dąbrowskim, pozbawionym już czynnej komendy nad wojskiem polskiem, trzej obecni szefowie,
Grabiński, Axamitowski i Rożniecki, z formalnem wystąpili zastrzeżeniem. Wnieśli oni, w początku marca, na
ręce Melziego podanie, skierowane właściwie do Bonapartego, jako prezydenta Republiki włoskiej, gdzie
w dziewięciu punktach wyrazili nieodbite, minimalne żądania oddziałów swoich. Żądali tedy uznania odrębnej
przy wojsku włoskiem „istności korpusów polskich, wraz
z zachowaniem nietykalnej ich całości", utrzymania polskiej komendy, munduru, sposobu rekrutacyi, awansu
wewnątrz korpusów, zabezpieczenia inwalidów i weteranów i t. p. W końcu, podnosząc zasługi Dąbrowskiego, upominali się o pozostawienie go i nadal na stanowisku inspektora generalnego wojsk polskich. Na całą
tę punktacyę, posłaną przez Melziego do Paryża, nadeszła stamtąd „jaknajpomyślniejsza" odpowiedź Bonapartego. W myśl udzielonej przez niego zgody na powyższe punkta szefów polskich, dekret nowego rządu me-
dyolańskiego, 29 kwietnia 1802 r., urządził szczegółowo
zasady przynależności oddziałów polskich do wojska Republiki włoskiej. Wedle tego dekretu, przy narodowej
armii włoskiej, poza właściwym jej komjDletem 24 tysięcy ludzi i 4 tysięcy koni, utrzymywane być miały, jako połączone z nią, lecz nie stanowiące integralnej jej części składowej, wojska „posiłkowe (aiisiliariiy polskie,
złożone z trzybatalionowych półbrygad I. i II., po 3710
ludzi każda, oraz czteroszwadronowego pułku jazdy
w tysiąc koni, ogółem w sile 8400 ludzi, pod nazwą
„Polaków na żołdzie Republiki włoskiej (Folacchi al soldo delia Beimhhlica Italianay^ . Osobno urządzony został inspektorat generalny polski, pod Dąbrowskim, z szefem
sztabu adjutantem-komendantem Kosińskim, szefem batalionu Janem Dembowskim, kapitanami-adjutantami reinonein młodszym i Haukem. Znalazł się też tutaj, jako komisarz wojskowy polsko-włoski, biedny, zbiegły
Paryża Barss, dzięki poleceniu Dąbrowskiego z ostatniej wydobyty nędzy i na tern umieszczony stanoisku. Nieco później uzyskał Dąbrowski od rządu wło-
skiego ustanowienie dwóch osobnych kompanii inwalilów i weteranów polskich.
To było wszystko, co narazie dało się zrobić,
je było to, rzecz prosta, wedle myśli ani Dąbrowskiego, ani legionistów. Przejście ich na stałe służby nowej
Republiki włoskiej było nietylko zasadniczem załamakiem pizrwotnej idei legionowej, lecz praktycznie też pociągało za sobą niedogodności poważne. Stosunki w tej publice, choć daleko bardziej, niż w Cyzalpinie, ustawane teraz pod władzą prezydyalną Bonapartego,
wiele jednak pozostawiały do życzenia, pod względem
politycznym i gospodarczym. Nadana w Lyonie, w styczniu 1802 r., konstytucya republikańska włoska, wzorem konsularnym francuskim, warowała stanowczą przeragę władzy wykonawczej nad prawodawczą. Rząd
włoski, w osobliwszej jakiejś, republikańskiej unii pernalnej z Francyą pod prezydencyą Bonapartego, przy
tstępującym go wiceprezydencie Melzim, składał się
dość zawiłego aparatu: ośmioosobowej Konsulty stanu,
:zynastoosobowej Rady prawodawczej, i właściwej egzetywy złożonej z siedmiu ministrów, śród których widział wojny piastowali Tivulzio, potem Pino. Przedstawicielstwo narodowe spoczywało w jednoizbowem Ciele
prawodawczem, z 75 posłów, z kompetencyą właściwie czysto doradczą, pozbawionem wszelkiej istotnej powagi i wpływu. Podług pierwszego budżetu Republiki włoskiej, na 1802 — 3 r., wydatki obliczone były na 82 miliony,
w czem na same potrzeby wojskowe 46, i to w połowie
na opłacenie okupacyjnej armii francuskiej; dochody na
68, deficyt przeto na 14 milionów. Nurtujące kraj niezadowolenie wzmogło się jeszcze po zawodach Konsulty lyońskiej. „Nieclięć przeciw Francuzom — donosił Bonapartemu Melzi — jest niemal powszechną". W podobnych
warunkach, położenie obcej siły posiłkowej polskiej,
oderwanej od rzeczywistych swoich przeznaczeń, a narażonej na wszystkie te tarcia francusko-włoskie, było zewszechmiar niezdrowe i niepomyślne. Ale przynajmniej
egzystowano. Przynajmniej, w tym stanie przechodnim,
aż do lepszych dotrwać spodziewano się czasów. Nie
było z tern dobrze rozebranej na części, obezwładnionej,
obniżonej, legii pierwszej, włoskiej. Ale mogło być gozej, jak okazał to równocześnie straszliwy los legii
drugiej, naddunajskiej.

Legia ta, jak się rzekło, od końca 1801 r., po oderwaniu swej jazdy, przeobrażona na III. półbrygadę pieszą polską, pozostała rozkwaterowana w Livornie i okolicach. Pozbawiona wszystkich wyższych oficerów, już
nietylko Kniaziewicza i Fiszera, lecz także nieobecnych
Jabłonowskiego, Sokolnickiego i Rożnieckiego, doznawała tem szybszego duchowego rozkładu. Nie mógł
utrzymać jej w karbach dowodzący nią zastępczo stary
żołnierz Rzpltej, zacny, lecz słaby i przyciśniony wiekiem szef batalionu Jungę; a nawet, po rozlicznych zatargach i biedach, pod sam koniec dobrowolnie chciał
składać komendę. Jeszcze mniej do trafnego nadawali
się sternictwa drugi szef batalionu, Bolesta starszy,
„burzliwego i egzaltowanego charakteru, ... w zasadach
demokratycznych mniej roztropnie zaciekły", oraz trzeci szef, Grabski, „nader w rozumie i rozsądku upośledzony, swojego własnego zdania niemający". Bez kierunku, lub pod lichym kierunkiem, a śród wyjątkowo
trudnych okoliczności, * psuć się musiał raptownie wyborny materyał oficerski i żołnierski byłej legii naddunajskiej. Wkrótce spory, sejmiki, wykroczenia przeciw dyscyplinie były na porządku dziennym. „Karność
i obroty wojskowe — donosił Muratowi gubernator Livorna, generał Rivaud — zupełnie są nieznane w tym korpusie". W rzeczywistości tak źle nie było, i pod ręką właściwą niecłiybnie wszystko wnet wróciłoby do porządku. „Mogę zapewnić — pisał Dąbrowski, który pod
koniec marca 1802 r. zjechał do Liyorna na inspekcyę
III. półbrygady, — że ciało oficerskie składa się z młodzieńców dobrej woli, lecz będących bez wodza, więc
bez dyscypliny... Winni są nie oficerowie, ale ci, co znaleźli się na ich czele". Tymczasem jednak nieboracy naddunajscy sami
własne nieszczęsne przyśpieszali losy. Pobudkę zewnętrzną podała wciąż zawieszona nad III. półbrygadą, a od
początku 1802 r., po zyskaniu zgody króla Ludwika,
nanowo popierana sprawa służby etruryjskiej. Pragnąc
raz kres jej położyć, zgromadzeni oficerowie, z inicyatywy Bolesty, ułożyli ostre oświadczenie zbiorowe, iż
„nie chcą służyć królom, a gdyby ich do tego zmuszano, powrócą raczej do zagród swoich". Z tą odezwą, podpisaną swojem i żołnierzy imieniem, wypra-
wili trzech deputatów do Murata, do Medyolanu. Murat
deputacyę najgrzeczniej przyjął i zapewnił, że o przymusowem oddaniu Polaków królowi Etruryi niema wcale mowy. Wkrótce potem, w marcu, Murat w największym pośpiechu wyjechał do Paryża. Podobno został
on tam wezwany dla tłomaczenia się przed Bonapartem
z brzydkiej afery przekupstwa. Był jednak także potrzebny
do poinformowania Pierwszego Konsula w niektórych pilniejszych sprawach bieżących włoskich, a między innemi
również w postanowionej już zasadniczo od półroku sprawie użycia Polaków do ekspedycji zamorskiej. Naraz, w kwietniu, z Paryża, przez kwaterę główną
medyolańską, nadeszła do Liyorna nieoczekiwana nowina.
Oznajmiono rozkazem dziennym wolę Bonapartego, „iż nagradzając znakomite usługi wojenne, przez walecznych Polaków Republice (francuskiej)^ okazane, III. półbrygadą odtąd do wojska francuskiego przydzielona, równych zaszczytów i praw używać będzie, i numer kolejny w wojsku francuskiem) 113. półbrygady nadany jej został".
Rzecz zrazu przez legionistów z największą była przyjęta
uciechą. Widziano w tern wdelki sukces śmiałości, okazanej przez ową do Murata odezwę. Zostawając wprost
przy Republice francuskiej, w porównaniu do oddanych
włoskiej towarzyszów, uważano siebie za szczęśliwie uprzywilejowanych. Złudna ta radość miała trwać niedługo i nagle okrutnemu ustąpić otrzeźwieniu. Nie łudził się ani chwili
i najwcześniej smutną przeniknął rzeczywistość czujny
twórca legionów. Ledwo z inspekcyjnego swego objazdu
wróciwszy do Medyolanu, ze zgrozą wykrył i wyrozumiał
Dąbrowski istotne przeznaczenie UL półbrygady. „Dowiedziałem się, — pisał tymczasowemu jej komendantowi,
nie przeczuwającemu jeszcze niczego szefowi Jungemu,
już w drugiej połowie kwietnia 1802 r., — że generał en
chef (Murat) wyznaczył Francuza na szefa brygady do
Waszego korpusu. Nie zastałem tu generała eji chef...
udałem się natychmiast do generała Charpentiera (szefa sztabu Murata), dla dowiedzenia się, czyliby nie można zaradzić temu nieszczęściu. Odpowiedział mi, że sami sobie temu winni jesteście przez Wasz nieład, nieporządek i niezgodę wielką. A ponieważ nie chcieliście
być nigdy posłusznymi rządowi i, jak powiada, trzy razy więcej kosztujecie, niźli półbrygady francuskie, rząd
Wam wyznaczył szefa brygady Francuza i jeszcze niektórych oficerów tego narodu, dla wprowadzenia u Was
porządku: i dla uskutecznienia tego, do San Domingo
Was posyła. To jest wszystko, co względem losu Waszego dowiedzieć się mogłem. Starajcie się temu zapobiedz przy powrocie na Florencyę generała en chef, aby przynajmniej tyle pięknej i statecznej młodzieży
dla familii swoich nie było straconych". Jeszcze nic dokładnie nie było wiadomem, jeszcze
nietylko w Livornie, lecz i w Paryżu, w głowie samego
nawet Bonapartego, o podjętej zamorskiej wyprawie pochlebne trwały złudzenia, a już „nieszczęście" i „zatratę" trafnym odgadł instynktem, już najpierwszy na trwogę
uderzył Dąbrowski, zasłyszawszy imię San Dominga.
W zło wieszczem tem imieniu była śmierć legionów.
Najcenniejszą z niewielu, pozostałych jeszcze Francyi kolonii, była wtedy „perła Antyllów". Była to wielka, o przeszło 70 tysiącach kilometrów kwadratowych, z ludnością około miliona, wyspa „dominikańska", San
Domingo, jak ochrzcili ją hiszpańscy odkrywcy, czyli
Haiti, „górzysta", jak zwali ją pierwotni, wnet wytępieni, tuziemcy indyjscy. Wystawiała ona cudny, podzwrotnikowy krajobraz. Ukazywała góry łagodne, bujną
roślinnością okryte, kwitnące wieczną wiosną, równiny
rozległe i płodne, przepasane gajami kokosów, cytryn,
pomarańczy. Lecz hojne dary przyrody niebezpieczny
zatruwał klimat. Panowały tu w porze upalnej, od kwietnia do września, zgniłe gorączki, dysenterya, zapad sen i w porze dżdżystej szkorbut, zapalenie płuc i mózgu.
Nadomiar zaś gościła najstraszliwsza, śmiertelna plaga:
żółta febra. To też napływowa ludność europejska, na te
groźby tropikalne nieodporna, nigdy tutaj należycie zaaklimatyzować się i rozmnożyć nie mogła. Do uprawy
obszernych swych plantacyi nieliczni biali koloniści sprowadzali moc niewolników murzyńskich, głównie z Gwinei
i Konga. Część zachodnia, najurodzajniejsza, przeszło
jedna trzecia całej wyspy, opanowana przez flibustyerów
francuskich, odstąpioną została przez Hiszpanię Ludwikowi XIV w pokoju ryswickim, z końcem XVII wieku.
Rozwinęła się ona ogromnie i pod koniec XVin wieku
miała wyjątkową doniosłość gospodarczą. Roczny stąd
eksport francuski, zwłaszcza cukru trzcinowego, kawy. bawełny, przenosił 200 milionów franków. W nowej stolicy, Port-au-Prince, na zachodzie, w starej, Cap Francais, dawnem Haitien, na północy, zakwitły handel i zbytek na wielką skalę. Liczne też inne, Gonai'ves, Cayes,
Jerómie, zamożne portowe powstały miasta. Bogaciła
się arystokracya plantatorska i bogaciła metropolię. Z tej
jednej kolonii najwięcej złota płynęło do Francyi i Paryża.
Ta świetność jednak na kruchem spoczywała podłożu.
Na przeszło 900 tysięcy mieszkańców San Dominga, było
niespełna 100 tysięcy białych kolonistów. Do 200 tysięcy było usamowolnionych poczęści kolorowców, t. zw.
mulatów, gryfów, kwarteronów, itp. krzyżowanych w różnym stopniu mieszańców. Wreszcie, przeszło półmiliona
żyło tu, wegetowało, czarnych niewolników. Tych ostatnich położenie było okropne. Traktowani gorzej od bydła, trzymani byli w posłuszeństwie postrachem kar niesłychanych. Byli katowani, okaleczani ohydnie, żywcem
grzebani lub paleni, oblewani cukrem i wystawiani mrówkom na pożarcie. Od tych męczarni ratowali się dzikiemi samobój'czemi sposoby, przełykając własny język albo dławiąc się jedzoną ziemią. Dziką przeciw swym
katom mściwość kryli w tajnych związkach, obrzędach,
tańcach, śpiewach religijnych, pod hasłem na pohybel
białym. Dzikie też układali plany pomsty i wyzwolenia, jak wykryty za Ludwika XV i srogo stłumiony
spisek murzyna Macandala, celem wytrucia wszystkich
białych. A mieli podobno afrykańskie jakieś sekrety zarazków trujących, sprzyjających epidemii żółtej febry.
Z biegiem czasu jednak i śród białych znalazło się nieco żywiołów postępowych, przeciwnych zarówno rojalizmowi, jak niewolnictwu. Siedliskiem ich, na wzór Francyi, zostały loże wolnomularskie, do których zaczęto do-
puszczać mulatów, później i murzynów. Powstał także
w Cap Francais oddział francuskiego towarzystwa Filadelfów. To też wybuch rewolucyi francuskiej odbił się silnie na San Domingo. Uchwały Konstytuanty paiyskiej
o prawach człowieka i obywatela, w bezpośredniem
swem zastosowaniu do niewolnictwa w koloniach, rzuciły zarzewie wielkiego na wyspie pożaru. Zaczęły się tutaj, w 1791 r., krwawe rozruchy murzyńskie przeciw białym. Plantatorowie-szlachta stanęli murem wraz za
ancien rógimem i niewolą. Zwoławszy dominikańskie
zgromadzenie kolonialne, wystąpili oni zarówno przeciw przewrotom ustawodawczym paryskim, jak i obywatelstwu ludzi ciemnej rasy. Co więcej, za przykładem
emigrantów francuskich, zwrócili się po pomoc do Anglii.
Anglia bowiem, ze względu na licznych murzynów we
własnych swoich koloniach, zwłaszcza tuż obok, w Indyach Zachodnich, na Jamaice, była żywo zainteresowaną w utrzymaniu niewolnictwa. Natomiast w Paryżu, po pierwotnem równouprawnieniu mulatów, za czem
oświadczał się praktyczny Reubell, niebawem doszło do
emancypacyi również i murzynów. Dekrety Legislatywy
1792 r. i Konwencyi 1793-4 r. ostatecznie uwięciły zniesienie niewolnictwa i pełne równouprawnienie mieszańców i czarnych,
W odpowiedzi na to koloniści francuscy San Do-
minga, przez wysłanych do Londynu pełnomocników, na
podobieństwo spółczesnej akcyi Korsykanów, oddali siebie i swoją wyspę całkowicie pod protektorat Wielkiej
Brytanii. Nastąpiło, w 1794 r., wylądowanie * wojsk
ekspedycyjnych angielskich, które, wspomagane przez
rojalistycznych białych kolonistów i część pozyskanych mulatów, a także przez miejscowych Hiszpanów, opanowały całe pobrzeże francuskie San Domin-
ga ze stolicy Port-au-Prince. Ze swej strony, jakobińscy komisarze Konwencyi na wyspie, przy poparciu
białej mniejszości republikańskiej, odwołali się do wyzwolonych murzynów. Na czele tych czarnych sojuszników Republiki stanął rzekomy wnuk króla Arradasów,
zrodzony ze sprzedanych do San Dominga rodziców, na-wrócony na katolicyzm murzyn, wybitnych zalet charakteru i umysłu, Toussaint Louverture. Panując nad calem wnętrzem wyspy, a przeciągnąwszy też mulatów
pod generałem Rigaudem, coraz bardziej naciskał on
Anglików, zamkniętych w miastach portowych i dziesiątkowanych przez klimat i choroby. Tymczasem, w 1795 r., Hiszpania zawarła w Bazylei pokój z Fran-
cyą rewolucyjną, ustępując jej swoją część San Dominga, poczem, w 1796 r., wypowiedziała wojnę Anglii.
W tak pomyślnych okolicznościach, zagrzany nadto echem
spółczesnych wielkich zwycięstw włoskich Bonapartego,
Louyerture z największym skutkiem prowadził i kończył swoją z Anglikami walkę. Ostatecznie, w 1798 r.,
Anglicy musieli ewakuować wyspę. Stracili oni tutaj
z samych chorób, i w jednym tylko 1794 r., 12 tysięcy
ludzi; ogółem zaś ta wyprawa, aż do 1798 r., kosztowała ich podobno 45 tysięcy ludzi i pół miliarda franków.
Całe San Domingo było odtąd formalnie w ręku Francyi. W rzeczywistości panem wyspy został Louverture.
DyrektorjT-at paryski za wypędzenie Anglików mianował
go jej gubernatorem, lecz ubocznie starał się utrzymać
go na wodzy. W tym celu komisarz Dyrektor3''atu na
San Domingo, generał Hedouville, wyzyskując spółzawodnictwo murzynów z mulatami, podzielił władzę na
wyspie między Louverturem a Rigaudem. W wynikłych
stąd wnet, od 1799 r., krwawych zapasach, łatwo wziął
górę Louverture. Odtąd usamodzielniał się on coraz bardziej. Zachował wprawdzie napozór dobre stosunki z Francyą, dokąd synów swych, niby zakładników, posłał na
wychowanie. Lecz zarazem wszedł w poufną styczność
z Anglią, z którą już przy ewakuacyi wyspy tajną zawarł umowę. Czując się „czarnym Bonapartem", naśladując poniekąd jego konsulat, ogłosił się nakoniec dożywotnim rządcą wyspy, z prawem wyznaczenia sobie
następcy. Wydał nawet własną dla niej konstytucyę,
którą notyfikował Francyi jako czyn dokonany. Słowem, prosto i szybko zmierzał do wyzwolenia siebie, swoich
czarnych i San Dominga od metropolii francuskiej. Takie położenie zastał Pierwszy konsul Bonaparte.
Nie zoryentował się w niem odrazu. Niedocenił komplikacyi
stosunków i ludzi kolonialnych. Po powrocie z Egiptu i zamachu brumaira, na Boże Narodzenie 1799 r., szczególnym zbiegiem okoliczności tego samego dnia, kiedy wystosował serdeczną odezwę powitalną do Dąbrowskiego
i legionów polskich, wydał on również ognistą proklamacyę do „obywateli San Dominga". Zapewniał tu „dzielnych czarnych**, iż zachowają wolność i równouprawnienie, nadane im przez rewolucyę. Kazał nawet
to zapewnienie wypisać złotemi zgłoskami na ich sztandarach. Ale wkrótce poznał podwójną, polityczną i gospodarczą trudność zagadnienia. Polityczna polegała na
dążeniu Louvertura do udzielnego panowania swego
i czarnych na wyspie. Gospodarcza polegała na związanej ze zniesieniem niewolnictwa sprawie uwłaszczenia
czarnych, a tem samem wywłaszczenia białych na wyspie. Kapitał białych kolonistów na San Domingo sza-
cowano wtedy na przeszło półtora miliarda franków, w czem
wartość niewolników murzyńskich stanowiła około miliarda, a resztę wartość gruntów, zakładów i bydła. Owóż
ci koloniści kreolscy, wyzuci ze swych bogactw, a zawiedzeni na protekcyi angielskiej, zaczęli teraz tłumnie
napływać do Francyi konsularnej. Zaczęli wyzyskiwać
na rzecz swoją zwrot konsularny od haseł rewolucyi ku
tradycyom monarchii. Wytworzyli w Paryżu wpływową
grupę, popieraną przez posesyonowanych na Antyllach
magnatów, jak Noailles, La Rochefoucauld itd., oraz
przez zainteresowane koła finansowe. Znaleźli sobie popleczników w Radzie stanu i ministeryach spraw zagranicznych, skarbu, marynarki i kolonii. Co główna, korzystali z poparcia swej rodaczki, córy Antyllów, kreolki Józefiny, a przez nią oddziaływali na samego Pierwszego konsula. Już wiosną 1800 r. wyprawił Bonaparte pierwszą niewielką, kilkotysięczną ekspedycyę kolonial-
ną pod kontradmirałem Lacrossem. W wydanej z tego
powodu proklamacyi zwracał się już nie do „obywateli",
lecz do „mieszkańców San Dominga". W odmiennym,
chłodniejszym przemawiając do nich tonie, przecież wciąż
jeszcze poręczał im wolność i równość bez różnicy rasy.
Jesienią tegoż roku wyprawił tam powtórną skromną
ekspedycyę pod kontradmirałem Ganteaumem. Zalecał
przytem głaskać osobiście Louvertura, hamując go zresztą konkurencyjnie przez innych wodzów murzyńskich.
Pod koniec roku myślał nawet mianować go kapitanem
generalnym, t. j. wielkorządcą wyspy. Tern mocniej atoli
był dotknięty spadłą nagle, w maju 1801 r., nadaną samowolnie przez Louvertura konstytucyą. Uznał w niej
zamach stanu, „akt niepodległości (acte d'independanee).
Stanął przed nieuniknionym teraz dylematem. Albo
mógł zatwierdzić ten czyn dokonany i płynące stąd
uwłaszczenie czarnych, zachowując wzamian dla Francyi
cenny przywilej handlu z wyzwolonem San Domingiem
i potężny sukurs przyjaznej armii murzyńskiej na drugiej półkuli. Albo też mógł pójść na odebranie wyspy
murzynom siłą zbrojną, i płynące stąd, koniec końcem,
przywrócenie niewolnictwa. Wedle późniejszych na św. Helenie wynurzeń, Bonaparte zrazu przechylał się pono raczej ku pierwszemu,
słuszniejszemu i mędrszemn rozwiązaniu. Ostatecznie jednak poszedł za drugiem, pozornie realistycznem a naprawdę zgubnem. Było mu ono narzucane przez zainteresowanych kolonistów, którzy na swem wywłaszczeniu,
przy najlepszej nawet indemnizacyi, straciliby conajmniej
trzy czwarte majątku. „Ci koloniści, stanowiący silną partyę
w Paryżu, byli to prawie wszyscy rojaliści i zaprzedani
fakcyi angielskiej", tak po niewczasie wyrazi się o nich
Napoleon na św. Helenie. Tymczasem jednak uczynił im
zadość Pierwszy konsul. Pomściła się na nim tym razem, jak i kiedyińdziej, zbytnia ustępliwość dla stanowych i społecznych przeżytków ancien regimu. Pomściło się też niezdrowe, nabyte w twardym o władzą wysiłku, lekceważenie pewnych wartości ideowych, tak niemiłej Napoleonowi „ideologii". A pomściły się tu także szczególniejsze, jak się rzekło, wyniesione z Egiptn, zboczenia moralno-polityczne, wschodnia pogarda ludzkości
wogóle, cóż dopiero rasy czarnej. Niewolnictwo kolonialne było wszak wtedy, poza jedynym rewolucyjnym wyjątkiem francuskim, powszechną jeszcze regułą. Stąd rodziła się skłonność do odwołania tego szalonego wyjątku. A jednak już podówczas sprawa abolicyi niewolnictwa była duchowo wygraną. Do jej głosicieli we Francyi i ewolucyjnej, z idealistą księdzem Gregoirem na
czele, zacnym obrońcą murzynów, a wiernym też, jak
wspomniano, przyjacielem Polski, już zewsząd i w innych krajach wybitni przyłączali się filantropi. Należał
do nich, wraz z amerykańskimi przyjaciółmi, i Kościuszko. Przed paru laty, na ostatnim ze Stanów Zjednoczonych wyjeździe, stwierdził to Naczelnik piękną, hojną ze skromnej swej kiesy, na rzecz czarnych fundacyą.
Przedewsz3'^stkiem zaś w^ Anglii spółczesnej podniósł się
największy abolicyonista, szlachetny Wilberforce. Pociągnąwszy takich nawet, jak Pitt i Fox, trzeźwych mężów stanu, potrafił on już w lat kilka osiągnąć zniesienie
handlu czarnymi, zanim po trzydziestoleciu miał doprowadzić do zniesienia samego niewolnictwa. Bonaparte natomiast we wręcz przeciwnym zboczy kierunku. Pozbawi Francyę należnego jej zaszczytu pierwszeństwa w sprawie abolicyjnej. Zawróci wstecz, od wyzwoleńczych uchwał murzyńskich wielkiej rewolucyi, do okropnego „czarnego
kodeksu" Ludwika XIV. Opóźni on o półwieku, aż do
rewolucyi lutowej, abolicyonizm francuski. W tej sprawie egzotycznej, lecz pośrednio i dla rzecz europejskich bardzo znamiennej, pozornym realizmem poniży sam siebie moralnie. Ulegnie tu zacofaństwu przeszłości,
stępi cudowne swe, intuicyjne przeczucie przyszłego postepu. A wzamian i praktycznej żadnej nie odniesie korzyści. Przeciwnie, znaczne zmarnuje wysiłki, straci San Domingo, skapituluje przed „ideologią". Będzie to nazawsze ciężka dla niego zmora i wyrzut, i nikt też mocniej od niego tej własnej nie napiętnuje pomyłki. „Sprawa San Dominga — tak on sam siebie za nią potępi — była wielkiem głupstwem... To był największy błąd, jaki popełniłem...". To też już wkrótce potem, w 1807 r., a w półroku po pierwszem zwycięstwie Wilberforca, po zniesieniu przez parlament angielski handlu niewolnikami, za ów błąd Bonapartego na San Domingo będzie rehabilitował się w Polsce Napoleon. Wtedy to mianowicie, wyzwalając, choć bez uwłaszczenia, włościaństwo polskie,
w zadyktowanej przez siebie ustawie Księstwa Warszawskiego, zamiast stwierdzić poprostu zniesienie poddaństwa fservagey pośpieszy on jakn aj dobitniej konstytucyjne wygłosić orzeczenie: „niewolnictwo jest zniesione
(Vesdavage est abolij. Jednakowoż, stwierdzając całą obłędność akcyi re-
presyjnej, jaką obecnie, pod wpływem ujemnych pobudek psychicznych i interesownych podniet kreolskich,
podejmował Pierwszy konsul, należy uwzględnić również
i inne głębsze, popychające go w tym kierunku, czynniki czysto polityczne. Te czynniki wiązały się z samą
istotą pacyfikacyi powszechnej, którą w tej chwili doprowadzał do końca Bonaparte. Stała ona, pomimo tryumfów Marenga i Hohenlindenu, na nieuniknionym kompromisie. Utrwalał wprawdzie Pierwszy konsul, przez tę
pacyfikacyę, nabytki Francyi na lądzie europejskim. Ale
zatwierdzał też jej straty kolonialne i przewagę Anglii
na morzu. Rozumiał zaś, że przywrócony z takim mozołem stan pokojowy w Europie długo trwać nie może. Tern
spieszniej przeto pragnął wyzyskać go w .tej ostatniej
mianowicie, morskiej i zamorskiej dziedzinie. Miał przytem dwie praktyczne sprawy na widoku: gospodarczokolonialną i wojskowo-flotową. Szło mu więc o rychłe intensywne rozwinięcie tego, co jeszcze z francuskich
pozostało kolonii, o możliwe tędy powetowanie straconych własnych, nieodżałowanych, jak Malta i Egipt, zdobyczy. Odzyskanie bogatego San Dominga oczywiście
najpierw wchodziło tu w rachubę. Ale to byłby dopiero
punkt wyjścia dalszych widoków kolonialnych francuskich. W istocie, Bonaparte, jak wskazano, przez umowę
1800 i traktat 1801 r., wzamian za Toskanię, zyskał od
dworu madryckiego retrocesyę odstąpionej ongi Hiszpanom, zaprzepaszczonej przez Ludwika XV, wspaniałej
kolonii Ludwika XIV, Luizyany. Myślał nadto, wzamian
za Parmę, zyskać od Hiszpanów cesyę Florydy. Szłoby
tu więc, prócz dalszych jeszcze widoków francuskich na
odbiór Kanady, o stworzenie potężnego francuskiego
państwa kolonialnego w Ameryce środkowej, z oparciem o Antylle i San Domingo. Zarazem zaś, obok takiej,
zakrojonej na wielką skalę, stopniowej akcyi kolonialnej,
poczętej ze skromnej napozór ekspedycyi porządkowej na
San Domingo, szło tu nienajmniej też o osłonięte nią, ciche a skuteczne wzmocnienie floty francuskiej i przysposobienie jej do przyszłego na angielskiej odwetu. Mógł w rzeczy samej Pierwszy konsul żywić ambicyę posiadania najpierwszej floty świata, jak posiadał najpierwszą armię. Rozrządzał wszak, przy rozległem idogodnem mor-
skiem wybrzeżu, państwem 40-milionowem, wobec 18 milionowej Wielkiej Brytanii i 5-milionowych Stanów Zjednoczonych, z pominięciem innych krajów^, pod względem marynarki nie wchodzących wtedy w rachubę.
Z tylu to różnorodnych założeń wyłoniła się fatalna na San Domingo wyprawa. Czekać z nią wszakże wypadło aż do chwili, kiedy, po pokoju z Austryą a wraz z pokojem z Rosyą, doszły nareszcie przynajmniej preliminarze pokojowe z Anglią. Odtąd bowiem dopiero
otwierała się wolna żegluga morska. Natychmiast też,
nazajutrz po ratyfikacyi tych preliminarzów, w początku października 1801 r., Pierwszy konsul przystąpił do urządzenia owej wyprawy. Przeznaczał doniej odrazu siły znaczne, przeszło 20 tysięcy ludzi. Zaś w podyktowanej przez siebie, najpierwszej, październikowej „zapisce o organizacyi wojsk kolonialnych", szczegółowo przepisując skład „legii San Dominga", już wyraźnie przeznaczał do niej również i ;,legię polską". To
tak wczesne przeznaczenie kolonialne Polaków przez
Bonapartego niewątpliwie w ścisłym było związku ze
wskazaną równoległą reorganizacyą legionów polskich
we Włoszech. Było znamiennym komentarzem do tamecznych od września projektów reorganizacyjnych Vignolla, do wstrzymanego w październiku przejęcia Polaków przez armię cyzalpińską, do zleceń Berthiera z listopada o przyśpieszonem przekształceniu legii polskich
na półbrygady, z wyjątkiem mniej potrzebnej za morzem
jazdy ułańskiej, wreszcie do całej, uskutecznionej w grudniu reorganizacyi obu tych legii na półbrygady I., II.,
III. Jednakowoż, dla technicznych i ogólniejszych powodów, przepisane w powyższej zapisce Bonapartego użycie Polaków w pierwszym zaraz korpusie ekspedycyjnym uległo zwłoce. Tymczasem zaś sama ta ekspedycya już
w najbliższych tygodniach została uruchomioną. Z gorączkowym pośpiechem, przez nowego, umyślnie powołanego ministra marynarki i kolonii, Decresa, przez ministra wojny, Berthiera, sztyftował i poganiał ją osobi-
ście Bonaparte. Komendę nad flotą przewozową powierzył doświadczonemu admirałowi Villaretowi - Joyeuse.
Dowódcą naczelnym armii ekspedycyjnej i kapitanem
generalnym San Dominga mianował generała Leclerca,
swego szwagra, żonatego z ulubioną siostrą Paulina,
która miała towarzyszyć mężowi. Skład sztabowy i żołnierski wojsk ekspedycyjnych był pierworzędny, wartość
bojowa wysoka, opatrzenie bardzo staranne. Coprawda,
przy doborze wyprawianych oddziałów mógł Bonaparte
powodować się poniekąd pewnemi tajnemi ubocznemi
względy. Mógł pragnąć czasowego tędy oddalenia wojsk, do trzymania na dawnej stopie wojennej mniej sobie teraz pod ręką potrzebnych, a zwłaszcza mniej sobie przychylnych, jak nadreńskie, po zatargu z Moreau, albo też
mniej dogodnych, jak polskie, po pokoju z Austryą i Rosyą. Nie znaczy to jednak bynajmniej, jak o to później
oskarżany bywał Bonaparte, aby on z góry zakładał sobie te wojska gdzieś na podzwrotnikowej uśmiercić wyspie. Na tej samej wyspie, jak się rzekło, w podobnej wyprawie, Anglicy, mniej jod Francuzów na klimat tameczny odporni, niedawno większe jeszcze stosunkowo od
nich ponieśli straty. A przecie nikt nigdy nie oskarżał Pitta, że on ich tam na rozmyślną posłał zagubę. Zresztą
Bonapartemu, który najwierniejszą swą armię i samego
siebie własnowolnie był rzucił w martwe pustynie Egiptu
i Syryi, wprost śmieszna przypisywać rachubę wytracenia niemiłych sobie wojsk przez ekspedycyę na bujne
San Domingo. Co więcej, sam Bonaparte pierwotnie nie
wątpił zgoła o sukcesie podejmowanego z taką potęgą
przedsięwzięcia. Ta egzotyczna wyprawa do kreolskiego
raju na Antyllach była powszechnie, zwłaszcza w kołach wojskowych francuskich, uważana zrazu za rodzaj
wyprawy po złote runo. Rwano się też do niej wprost
na wyścigi. Ministerya wojny i marynarki zasypywane
były prośbami oficerów francuskich o zaliczenie do korpusu ekspedycyjnego. Starali się o to usilnie tak wybitni generałowie, jak Ney, Victor, Bernadotte. Bonaparte, posyłając tam swego szwagra i siostrę rodzoną, żadną
miarą nie może być posądzany o piekielną myśl zgładzenia dodanych im żołnierzy francuskich i polskich. Niema
powodu zwalać na niego tutaj winy fikcyjnej, skoro i tak
zbyt ciężką istotną obarczyło go San Domingo. Wódz naczelny wyprawy, Leclerc, młodszy o lat
kilka od Pierwszego konsula, przypominający go nieco
rysami i figurą, mały, odważny, rzutki, słaby jego naśladowca, zwany „blondynem Bonapartem", niedorastał
powierzonego sobie trudnego zadania. Przed samym wyjazdem, w listopadzie 1801 r., otrzymał on od Bonapartego instrukcyę tajną, której dosłowne brzmienie nie dochowało się. Mimo to, jej treść główna daje się zrekonstruować nieochybnie. Polegała ona na tern, aby, uśpiwszy zarówno murzynów, jak mulatów, poróżniwszy ich
między sobą, zgnieść jednych i drugich, wszystkich rozbroić, wodzów ich zgładzić lub jeńcami do Francyi odesłać, przywrócić niepodzielne nad wyspą zwierzchnictwo
metropolii francuskiej a białym kolonistom ich majątki
i władzę, wreszcie, z pewnem stopniowaniem, przywrócić niewolnictwo. Równocześnie wydał Bonaparte nową
proklamacyę do ,, mieszkańców San Dominga bez różnicy pochodzenia i koloru". Przemawiał tu do nich wschodnim już raczej stylem, i nie bez przejrzystej groźby
żądał kategorycznie posłuszeństwa rozkazom Leclerca.
Ale jeszcze z naciskiem powtarzał nieszczere obietnice
zachowania praw przyznanych murzynom i mieszańcom.
Zarazem, odsyłając synów Louverturowi, w pierwszem
i jedynem do niego piśmie odręcznem, nie szczędząc mu
pochwał, odwołując się do jego talentów a nawet pobożności, poręczał mu solennie nietykalną woluość czarnych jego spółbraci. Zaś jednocześnie wręcz przeciwne
nietylko żywił i gotował, lecz już poczynał odsłaniać
zamiary. Zrobił to mianowicie pod adresem nawpół pogodzonej Anglii. Była ona bezwzględnie zainteresowaną
w niewolnictwie murzyńskiem, jak upewniali go zaślepieni koloniści, wczora sprawcy interwencyi angielskiej
a teraz francuskiej na San Domingo. Owóż, za ich to
poradą, Bonaparte, by tak wielką zamorską wyprawą
zbrojną nie przerazić Anglii, lecz owszem zyskać jeszcze jej poparcie, kazał przez Talleyrandu uczynić rządowi wielkobrytańskiemu szczególniejsze wynurzenie poufne. Odkrywał tedy przed gabinetem londyńskim, że
naprawdę pragnie „zniszczyć rządy czarnych na San Do-
mingo*', albowiem „dobro cywilizacyi wymaga zburzenia tworzącego się pośrodku Ameryki nowego Algieru". Dawał przytem wyraźnie do zrozumienia, że szło tu
o nic innego, jak o pełne przywrócenie niewolnictwa
w koloniach francuskich. Jeśli atoli myślał tym sposobem skaptować sobie Anglię, to zawiódł się srodze. Zraził tern tylko nazawsze, ku niemałej swej na przyszłość
szkodzie, Anglików postępowych, dotychczas raczej sobie i Francy i życzliwych, a zwłaszcza Wilberforca i jego przyjaciół abolicyonistów. Natomiast wrogich sobie
zachowawczych' Anglików rządowych nietylko nie pozyskał, lecz dał im niebezpieczną przeciw sobie broń do
ręki. W rzeczy samej, gabinet angielski pośpieszył przestrzedz potajemnie Louvertura i jego czarnych o dwulicowości Pierwszego konsula i istotnych jego zamysłach.
Zresztą podobne ostrzeżenia wychodziły także wprost
z Paryża, gdzie plany rządowe ujarzmienia czarnych
i wznowienia niewolnictwa nie były dla nikogo sekretem. Skutek był ten, że zawczasu przygotowany został
;runt do najzacieklejszych, śmiertelnych walk na San Domingo.

W takich warunkach ekspedycya Leclerca, wypłynąwszy z Brestu pod koniec listopada 1801 r., przybiła
to Cap Francais z początkiem lutego 1802 r. Spotkała
się ona na samym wstępie z nieprzejednaną postawą
lależycie uprzedzonych murzynów. Podkomendny i rywal Louyertura, generał murzyński Christophe, w obli-
[€zu lądującej floty francuskiej, zaczął od spalenia pięknego miasta Capu, czem zasłuży sobie, jako poprzednik podpalacza Moskwy, na miano ,, czarnego Rostopczyna. Jednak wielka przewaga militarna i świeży impet Francuzów, przybyłych w stosunkowo najlepszej porze roku, zdawał się zrazu zapewniać im łatwe zwycięstwo. Już w ciągu lutego. Cap Francais i cała północna
część wyspy znalazła się w ręku Leclerca. Niebawem
zmienny Christophe dał się pozyskać i przeszedł do
Francuzów; jego zdrada z kolei skłoniła samego Louvertura do poddania się. Pierwsze doniesienia Leclerca o tych doraźnych sukcesach nadeszły do Paryża w połowie marca. Zbiegły się one z podpisanym temi właśnie dniami, formalnym pokojem amieńskim z Anglią.
Pod wrażeniem tak pomyślnego obrotu rzeczy, Bonaparte ostatecznie utwierdził się w podjętem kolonialnem
przedsięwzięciu. Już nieco wcześniej, posyłanemu na
Gwadelupę, w zastępstwie Bernadotta, generałowi Richepancowi zalecał ewentualne przywrócenie stanu niewolniczego czarnych tamecznych. Teraz osobiście wypracował szereg fatalnych w tej sprawie zapisek proje-
ktowych, na których zasadzie niebawem wydane też zostało zasadnicze, nieogłoszone narazie, postanowienie
prawodawcze. Sprowadzało się ono, pomimo pewnych
fikcyjnych zastrzeżeń i stopniowań, do odwołania całego wyzwoleńczego dzieła rewolucyi o murzynach, do
powszechnego właściwie przywrócenia niewolnictwa w koloniach francuskich. Zarazem zaś, w odpowiedzi na pomyślne pierwsze raporty Leclerca, zapowiadał mu Bonaparte rychłe dalsze posiłki, „dla ujarzmienia raz nazawsze zdradzieckich Afrykanów". W rzeczy samej, z wezwanym do Paryża Muratem, uczynił on niezwłocznie dobór tych posiłków z rozłożonych po Włoszech oddziałów. Owóż śród nich wybrał również byłą legię naddunajską, obecną III. półbrygadę polską. Przeznaczona
w tym celu jeszcze w październiku roku zeszłego, zapewne sama ona teraz ostatniemi wybrykami przyśpieszyła odwłóczone dotychczas losy swoje. Tak więc, 29 marca 1802 r.. Pierwszy konsul wydał stanowcze rozka-
zy do Berthiera i Decresa o embarkowaniu rzeczonej półbrygady polskiej w Livornie, z przeznaczeniem na San
Domingo. Sama data tych rozkazów ostatecznie niweczy
utartą legendę o rzekomym machiawelskim, skrytobójczym zamiarze Bonapartego pozbycia się Polaków przez
rozmyślne wystawienie ich w klęskowej wyprawie na
pewną zgubę i śmierć. W owej bowiem dacie, w końcu
marca, wprost przeciwnie, Bonaparte uważał tę wyprawe za arcyfortunną, mając właśnie w ręku jaknajlepsze stamtąd wiadomości. Przeszło 10 tysięczne świeże
wojska posiłkowe przeznaczał on teraz do uwieńczenia
mniemanej wygranej na San Domingo, a później może
do dalszych świetnycli w Luizyanie sukcesów. Jeśli więc
z temi wojskami wysyłał obecnie również i Polaków, to
mógł chcieć na czas jakiś ich oddalić, lecz nie mógł chcieć
ich gubić. Raczej nawet i tym razem myślał dogodzić
im materyalnie. Dość jego było grzechu, iż usuwając
z Europy, oddalając od ojczyzny legionistów polskich,
posyłając tych bojowników wolności na bój za niewolnictwo, narażał icli świadomie na śmierć duchową, zanim
mimowoli przyprawi ich o śmierć fizyczną.
W myśl powyższych rozkazów Bonapartego, wyszły,
w początku kwietnia, odpowiednie przygotowawcze zarządzenia Berthiera. Dotyczyły one przedewszystkiem
przemianowania III. półbrygady polskiej na 113. liniową
i wcielenia jej w tym charakterze do armii francuskiej.
Niespodziane to zarządzenie, jak wyżej wskazano, obwieszczone rozkazem dziennym w Livornie korpusowi
polskiemu, natychmiast zostało wykonane. Dowódcą półbrygady mianowany został Francuz, stary pułkownik
Bernard z Ancony, oficer nieszczególnej reputacyi, niemający przedtem żadnej komendy frontowej, używany
do czynności dość dwuznacznych, wywiadowczych, kontrybucyjnych itp. Stanął on odrazu w nieprzyjaznym do
półbrygady stosunku. Zażądał nawet od Berthiera przysłania do każdej kompanii po oficerze i furyerze francuskim, pod pozorem lepszego zastosowania przepisów
służbowych francuskich. Berthier jednak odmówił temu
żądaniu, stwierdzając w swej odpowiedzi, iż „nic nie
może być zmienionem w organizacyi półbrygady". Wkrótce po nominacyi Bernarda nadeszły z Paryża rozkazy
Berthiera i Murata o ładowaniu nowej 113. półbrygady,
z żywnością dwumiesięczna, na okręty w porcie livorneńskim, z przeniesieniem jej odtąd z wydziału wojny do rozrządzenia ministeryum marynarki i kolonii. Pośpiesznie załatwionoi, nader pochlebne sprawo-
zdanie o ,, wspaniały cb" półbrygadacb polskich I. i II.,
„niewzruszenie (do osoby Pierwszego konsula) przywiązanych". Stanowisko obu tych półbrygad Grabińskiego
i Axamitowskiego, oraz jazdy Rożnieckiego, zostało uregulowane po raz ostatni w ścisłym związku z postanowioną już ekspedycyą III. półbrygady na San Domingo.
Wówczas to mianowicie, jak wyżej wskazano, z końcem
kwietnia 1802 r., te pozostawione na miejscu wojska
polskie otrzymały charakter „posiłkowych" Republiki
włoskiej. Pierwsza półbrygada Grabińskiego została przydzieloną do pierwszej dywizyi włoskiej generała Lechiego, druga zaś Axamitowskiego do dywizyi drugiej generała
Pina. Owóż obecnie pochwalną o tych oddziałach odezwę
Murata odebrał Bonaparte w chwili, gdy pochłonięty był
nagłą sprawą wzmocnienia stopniałego korpusu na San Domingo. Natychmiast postanowił tak oddanych sobie Polaków użyć znowuż do gotowanych świeżych posiłków zamorskich. Zaraz też, w końcu października, kazał Berthierowi powiadomić Murata oraz wiceprezydenta Republiki
włoskiej, Melziego, o swoim zamiarze przejęcia jednej
półbrygady polskiej ze służby włoskiej na francuską. Murat oczywiście od pierwszego domyślił się słowa, że idzie tu o wyprawę na San Domingo, a wie-
dział, jak tam źle stały rzeczy. Zaprzyjaźniony zaś
jeszcze z Egiptu z szefem Grabińskim, za jego a zapewne i Rożnieckiego staraniem, umyślił zwolnić jego
I. półbrygadę od misyi tak niebezpiecznej. Umyślił natomiast poświęcić w tym celu półbrygadę II. Axamitowskiego, a to tembardziej, że temi mianowicie czasy
przez własnego jej szefa jaknajgorzej był o niej uprzedzony. Axamitowski, mason i szpieg w jednej osobie,
latem 1802 r., za nieobecności Murata, wpadł na trop
wspomnianych, zaszczepionych przez Włocha Aurorę, tajnych prób organizacyjnych śród legionistów polskich. Zrobił zaraz ze swego odkrycia najniecniejszy, delatorski użytek u władz wojskowych i policyjnych francuskich. Obecnie zaś, jesienią, zjechawszy do Medyolanu po
powrocie Murata, pośpieszył rozwiać pierwsze dodatnie
jego wrażenia o „przywiązaniu" Polaków, a w szczególności wzniecić w nim podejrzenia względem swojej
ri. półbrygady. Oskarżył przed Muratem i władze medyolańskie, i własnych oficerów o knowania spiskowe
przeciw Pierwszemu konsulowi, prezydentowi Republiki
włoskiej. Był to naogół, w tem znaczeniu dosłownem,
z paru rzadkiemi może wyjątkami, fałsz oszczerczy, o ile

polskich szło legionistów. Jednakże coś w tem było prawdy, o ile szło o pewne, wyżej zaznaczone, nieprzyjazne Bonapartemu czynniki włoskie i skryte podniety koalicyjne.
Istotnie też podówczas, od 1802 r., wszczęły się zaburzenia przeciwfrancuskie w Ferrarze i Bologni, gdzie
nawet teatr spalono, oraz zawiązki konspiracyjne w samym Medyolanie, pod postacią lóż illuminatów, dokąd
zresztą zaraz francuscy wcisnęli się szpiegowie. W tych
tajnych, skojarzonych jeszcze z drugą koalicyą 1799 r.,
a wyprzedzających już trzecią 1805 r., wyzwoleńczych
napozór a naprawdę reakcyjnych robotach spiskowych
we Włoszech przeciw Bonapartemu, był pod względem
organizacyjnym nader ciekawy, niespodziany punkt wyjścia późniejszych, po upadku Napoleona, wręcz odmiennych duchowo, rewolucyjnych działań spiskowych prze-
ciw rządom doby Restauracyi. Tutaj to, hodowane koalicyjną ręką międzynarodowego ancien regimUj tkwiły
paradoksalne zaczątki późniejszego węglarstwa i międzynarodówki republikańskiej, narodowościowej i społecznej. I tędy też, z legii polskich we Włoszech, zaniesione przez
oficerów legionowych, pójdą do Warszawy pokongresowej zasady wolnomularstwa narodowego, a i następnych,
aż do doby najnowszej, pochodnych tajnych przedsięwzięć
organizacyjnych. Owóż teraz, z powodu odkryć Axamitowskiego, zarządzone zostało z Medyolanu surowe śledztwo, poniekąd pierwowzór podobnych tragedyi śledczych pokongresowych. Aurora, okuty w kajdany, ogłoszony za szaleńca, skończył ciemnym jakimś sposobem,
podobno w domu obłąkanych. Dwudziestu kilku oficerów
II. półbrygady polskiej wożono na indagacye do Ferrary
i Bologni. Władze włoskie, pokrywając się „obłąkaniem"
Aurory, na wszelki sposób usiłowały siebie przed Paryżem
z podejrzeń oczyścić. Wzięły one mocno za złe Axamitowskiemu jego rolę oskarzycielską i dążyły do usunięcia go
z komendy. Jeszcze bardziej oburzeni byli na niego sami
jego podkomendni, śród których stanowisko szefa-denuncyańta stało się nader draźliwem. Skutkiem całej tej afery
i rząd włoski, i Murat, i Axamitowski, radzi byli pozbyć
się niewygodnej II. półbrygady, którą zarazem w zastępstwie swojej fory to wał do wysłania Grabiński Koniec końcem, w odpowiedzi na odebraną właśnie
z Paryża odezwę, Murat zwrócił się do Berthiera, z popartą również przez Melziego prośbą o pozostawienie we
Włoszech półbrygady I., a wyprawienie natomiast II. na
San Domingo. Tak się też stało. Bonaparte w końcu listopada wydał stosowne zlecenie Berthierowi i Decresowi,
względem wcielenia z kolei II. półbrygady polskiej, jako liniowej, pod odpowiednim numerem porządkowym, napowrót do armii francuskiej, oraz względem córy chlej szegembarkowania jej następnie w Genui do Antyllów. Kazał
przytem wyraźnie uprzedzić oficerów polskich o przeznaczeniu ich na San Domingo. Kazał także, wobec wcześniejszych smutnych doświadczeń transportowych III. półbrygady, zapewnić ich, że tym razem odstawieni będą bezpiecznie i prędko, na okrętach wojennych francuskich..
Postanowienie niniejsze Bonapartego o II. półbrygadzie
polskiej niewątpliwie ciężej zaważyć musi na jego odpowiedzialności, niż poprzednie o III. Poprzednio był on wysłał Polaków na San Domingo jeszcze w przekonaniu o sukcesach, teraz wysyłał ich już w przeświadczeniu o klęskach tamecznych francuskich. Zanim zdąży ich wysłać, otrzyma nadomiar wiadomość o śmierci Leclerca i wyginięciu całej prawie jego armii. A jednak w tych nawet
warunkach niewolno oskarżać Bonapartego o rozmyślne
wyprawienie legionistów polskich na pewne zatracenie.
Przedewszystkiem w samej armii francuskiej wciąż jeszcze
widziano tam nie zatratę, lecz dopiero duże, ale popłatne
ryzyko. Na takie ryzyko wciąż chętnie z własnej woli
liczni francuscy puszczali się śmiałkowie, jak np. wybitni
generałowie Spital i Sarrazin, dopraszający się jeszcze
w grudniu 1802 r. o wysłanie ich na San Domingo. Co
główna, Bonaparte oprócz Polaków wyprawiał tam teraz właśnie przeszło 12 tysięcy świeżych wojsk francu-
skich; a planował jeszcze posłać za niemi dalsze 15 tysięcy ludzi, wybieranych w równym stosunku z przeszło
pięciuset batalionów całej prawie armii francuskiej. Widocznie więc i tym nawet razem o jakiejś szczególnej złej woli
Bonapartego względem Polaków nie może być mowy.
Był tu poprostu jeden jeszcze dalszy fatalny skutek jego chybionej w samem założeniu polityki kolonialnej. Półbrygada II. polska, od wiosny 1802 r., jak wskazano, przyłączona do dywizyi generała Pina, była rozłożoną w Reggio. Tutaj, w początku grudnia, odebrała
z Medyolanu, od Murata, nagły rozkaz wymarszu do Genui. Zarazem z Bologni, kwatery dywizyjnej Pina, przybył generał włoski Ottavi, dla czynności popisowych
i oddawczych. Sam Murat zjechał na pół drogi, do Parmy, lecz tylko na widzenie się z Axamitowskim, któremu, wraz z jego bratem ciotecznym, dwuznacznym Fałkowskim, pozwolił zostać we Włoszech, pod pozorem
likwidacyi zaległości półbrygady od rządu włoskiego.
Już po wyjeździe Murata stanęła półbrygada w Parmie.
Tutaj, uszykowana na placu parady, miała sobie po francusku i polsku odczytany rozkaz o przejściu swojem do
armii francuskiej i przeznaczeniu na San Domingo. Była
to rzekomo „nagroda zasług i czynów walecznych",
przyznana Polakom przez Pierwszego konsula, a polegająca na wyższym żołdzie, zaliczce, obywatelstwie francuskiem, widokach awansu i zdobyczy. Złudzeni niebo-
racy odpowiedzieli hucznemi wiwatami na Bonapartego.
Poczem wymaszerowali z Parmy, „z miną tryumfującą", lecz
dla pewności eskortowani odtąd przez jazdę francuską. Po
drodze, na postoju w Novi, dla prostszego obrachunku
w samą datę zeszłorocznej reorganizacyi, nastąpiło formalne przekształcenie półbrygady II. polskiej na 114. liniową francuską. Po przybyciu, z końcem roku, do Genui i odbytym tam przed generałem Gardannem przeglądzie, półbrygada przeszła czasowo pod władzę dyskrecyonalną generała brygady Spitala, Irlandczyka rodem, na okres embarkowania i morskiej przeprawy. Pozostała też w Genui
pod policyjnym dozorem sprytnego Salicetiego, ówczesnego posła francuskiego przy Senacie liguryjskim. Zajęto się
rozlicznemi przygotowaniami do dalekiej wyprawy. Wypłacono też z góry oficerom, podoficerom i żołnierzom
żołd trzymiesięczny, na stopie francuskiej. „Wciągu takowych zatrudnień — wedle naocznego świadectwa jednego z oficerów 114. półbrygady — przybywali do korpusu
podoficerowie i żołnierze, wyszli z różnych szpitali, między którymi wielu nawet niewyleczonych, a to jedynie,
aby się nie rozłączać i nie pozostać w Europie. Zjechali
się prawie wszyscy oficerowie reformowani, jak tylko
im oświadczono, że mogą embarkować się i być czynnie
użytymi. Pułkownik Axamitowski odebrał rozkaz uformowania mocnego zakładu z ludzi, mniej zdolnych do
zniesienia podróży morskiej i trudów wojennych. Ale
nie było żadnego podoficera i żołnierza, któryby się
chciał w nim pozostać; aż trzeba było użyć przymusu.
Taki to był chlubny zapał i jedność korpusu, wyjąwszy
kilku". Nieprzewidziana jeszcze wypadła odwłoka z braku kolonialnych mundurów drelichowych, itp. efektów
ubiorćzych, a to skutkiem jawnych nadużyć w komisaryacie wojennym francuskim. Nareszcie, z kilkotygodniowem spóźnieniem, odbyło się ładowanie półbrygady na przybyłe z Brestu do Genui trzy okręty liniowe, korwetę i dwie fregaty francuskie. „Tysiące ludu genueńskiego, okrywającego przystań i pobrzeże, świadkami
były porządku, spokojności, poświęcenia się i zadziwiającej wesołości, jakie każdy w tej stanowczej chwili okazywał. W końcu stycznia 1808 r., popołudniu, wypłynęli Polacy 114. półbrygady, śladem nieszczęsnych swych
braci, ku Zachodowi, na San Domingo, na śmierć. Było ich ogółem około 2500 ludzi, trzy bataliony,
pierwszy szefa Małachowskiego, drugi Jasińskiego, trzeci pod kapitanem Tyssonem, zamiast urlopowanego do
Lwowa Zawadzkiego. Później, po paru miesiącach, zostawiony narazie w Europie zakład pod kapitanem Nenchą, w kilkaset jeszcze ludzi, również będzie dosłany na
San Domingo. Tymczasem wypływającą 114. półbrygadą,
w zastępstwie pozostałego we Włoszech Axamitowskiego, dowodził szef kontroli, podpułkownik Zagórski. Zresztą, po jego zgonie wkrótce po przybyciu na miejsce, komendę objął Małachowski, najwybitniejsza odtąd postać
oficerska polska na San Domingo. Kazimierz Małachow-
ski, rodem z Nowogródzkiego, z tejże wybornej drobnoszlacheckiej krwi litewskiej, co Kościuszko i Mickiewicz, rzy wędrował zamłodu do Warszawy, na służbę Rzpltej. nie ubogi, bez protekcyi, nie docisnąwszy się do korpusu kadetów, wstąpił jako prosty kanonier do artyleryi
koronnej. Tu o głodzie i chłodzie pierwsze przebywszy
stopnie, w kampanii sejmowej litewskiej wziął kapitańtswo, w insurekcyjnej, za Racławice, majorostwo. Aż do
końca powstania przy dywizyi Dąbrowskiego wytrwał,
poczem na Wołoszczyźnie biedował, wreszcie, jak namieniono, do legii Dąbrowskiego we Włoszech się przemknął. Był w wyprawie rzymskiej, neapolitańskiej, lombardzkiej; cięty w głowę pod Trebbią, w niewolę popadł
rosyjską, skąd po wymianie wrócił do legii, by teraz
znów bić się aż pod zwrotnikiem. Będzie tak bił się
bezustanku, w blisko półwiekowym żołnierskim zawodzie w tuzinie kampanii domowych i obcych, a wszędzie
w duchu za Polskę. Od kanoniera Rzpltej zacząwszy,
skończy jako zastępczy wódz naczelny rewolucyi listopadowej, a zawsze równy, prosty, nieustraszony, sumienny, cichy, pogodny, mierny talentem, nieprześcigniony
cnotą. Nie zmogą go mozoły i biedy najcięższe, ani też
nigdy nie chwyci się go zwątpienie. Wytrzymały fizycznie, przebędzie dżumę w Rai chociraskiej i żółtą febrą
na San Domingo; niezłomny moralnie, wprawi w podziw
dużo zdolniejszych od siebie i głębokim napełni respektem. „Najszanowniejszy i naj waleczniej szy z generałów polskich, — tak o nim jednym bez zastrzeżeń zgryźliwy odezwie się Prądzyński — zawsze prawdziwy i niezachwiany żołnierz, był typem męstwa, wszelkiej abnegacyi, bezinteresowności, skromności i najzupełniejszego
poświęcenia się. Zdawało się, że on zupełnie nieprzystępny wszelkim drobiazgom, namiętnościom i przywarom,
właściwym człowieczeństwu. Jedna myśl przewodniczyła
całemu jego życiu bezwzględnie: najzupełniej sze poświęcenie się dla Polski". Małachowski, właśnie przez cnotę
swoją, miał zawziętego wroga w Axamitowskim, swoim
w broni artyleryjskiej przełożonym. Teraz, przez jego denuncyacyę o spiskowo-masońskich z Aurorą związkach,
był osobiście najmocniej obciążony przed Muratem i Spitalem. Musiał też całą podróż na San Domingo odbyć
prawie jak więzień, bez szpady, pod ścisłym dozorem.
Inny niepospolity tej wyprawy tow^arzysz był szef
Ignacy Jasiński. Brat poety i generała, bohatera Wilna
i Pragi, sam dzielny obrońca insurekcyi, wzięty wtedy
do niewoli rosyjskiej, dostał się do niej powtórnie pod
Trebbią, wraz z Małachowskim wrócił do szeregu i płynął teraz za ocean. Pełen patryotyzmu i szlachetnej egzaltacyi, niewdzięczną służbę San Dominga przetnie rozpacznym odruchem samobójcy. Innym znów niezwykłym
tej ekspedycyi uczestnikiem był major Ignacy Blumer,
napoły Galicyanin, napoły Irlandczyk, też poprzednio powstaniec kościuszkowski i partyzant wołoski. Żołnierz
twardy, bitny, z jakąś szczególną polsko-irlandzką fantazyą, skoczy z murzyńskiej opresyi, na własną rękę,
z garścią ludzi, aż hen w puszcze Florydy, królować
czerwonoskórym Indyanom. Potem w kraju świetnie odprawi wszystkie kampanie napoleońskie, po San Domingo wyjdzie żyw z Berezyny, aby nakoniec, w noc listopadową, zginąć w Warszawie rewolucyjnej, z ręki podchorążych. A podobnych typów tęgich, jędrnych, oryginalnych, jak legendowej odwagi kapitan Bogusławski,
jak niepożytego animuszu (58 letni podporucznik Gnoiński, jak tylu innych, pełno było w 114. polskiej półbrygadzie. Tej miary był materyał oficerski i żołnierski, wypływający obecnie z Genui. I tym razem, wnet po rozwinięciu żagli, ciężka burza porwała i rozpędziła flotylę
przewozową. Naprzód, po szybkiej podróży, w początku
marca 1803 r., przybił do Cap Francais batalion pierwszy Małachowskiego. Natychmiast odesłany przez Rochambeau na południe, oddany pod rozkazy generała brygady Darbois, wylądował w Tiburonie, gdzie spotkał
znędzniałych rozbitków 113. półbrygady. Na ten widok
poczęły otwierać się oczy nowoprzybyłym na istotne położenie rzeczy na wyspie i czekający ich los własny.
Ale zaraz wypadło ruszyć w marsz całodzienny do miej-
sca przeznaczenia, stolicy departamentowej Cayes. Tutaj, po stromej drodze górzystej, spotkał się batalion po
raz pierwszy z murzynami. Atakowany dwukrotnie, naprzód otwarcie, potem w niebezpiecznej śród wąwozu
zasadzce, dzięki zimnej krwi Małachowskiego przebił się
szczęśliwie, acz nie bez strat ciężkich. Z kolei, w początku kwietnia, nadpłynęły spóźnione dwa pozostałe
bataliony. Były one również skierowane niezwłocznie
przez Rochambeau do najbardziej wtedy zagrożonego
departamentu południowego. Drugi batalion Jasińskiego narazie rozłożono załogą w mieście Jeremie i okolicy. Trzeci Tyssona, śladem pierwszego, posłany został
pod komendantem francuskim Cerclayem wprost do Cayes.
Po drodze jednak, w połowie kwietnia, wpadł w tę samą górską zasadzkę, i otoczony zewsząd przez generała
Ferrou, w większej części został wycięty i wzięty do
niewoli. Przybyły na odsiecz batalion pierwszy Małachowskiego omal tego samego nie doznał losu, i tylko
dzięki przezorności i odwadze idącego na czele wiernego generała murzyńskiego Lapluma, ledwo z powrotem
wycofać się zdołał. Wkrótce potem samo miasto Cayes,
pod komenderującym generałem Brunetem, było oblegane przez Ferrou, odpierając z trudem ponawiane wściekłe szturmy czarnych. Na dobitkę działo się to w najgorszej porze upalnej. Wpadła tedy odrazu nieszczęsna
114. półbrygada i pod nóż murzyński i pod kosę żółtej
febry. To też wkrótce, na podobieństwo poprzednicy swojej, zmarnowaną została do szczętu. Tymczasem w Europie zaszedł wypadek wagi światowej, który miał ostatecznie pogrążyć całą wyprawę na
San Domingo i polskich jej uczestników. Nastąpiło zerwanie zeszłorocznego pokoju amieńskiego między Francyą a Anglią. Anglia zawarła ten pokój z musu, wobec
ustąpienia z koalicyi Austryi i Rosyi. Ale gotową była
zerwać go co chwila, na pierwszy znak ich powrotu.
Owóż taki znak obecnie podała tajemnie Rosya, podał
Aleksander i główny teraz kierownik jego polityki zagranicznej, Czartoryski. Utrwalenie pokoju nie leżało
w interesie Rosyi, szukającej pod młodym monarchą nowych dróg dla starych swych dążeń ekspansyjnych,
w całym szeregu spraw europejskich, a iiajgłówniej
w polskiej. Pogrzebana głęboko przed kilku laty przez
trzeci podział, sprawa polska tembardziej rozsadzającą
w skrytości siłą wybuchową już wstrząsać poczynała
sztucznie przywróconą równowagę europejską. W styczniu 1808 r., Czartoryski imieniem Aleksandra poufnie
doradził Anglii zatrzymać Maltę, do której wydania zobowiązała się traktatem arnieńskim. Zatarg o Maltę
i zbrojenia angielskie żywo poruszyły Bonapartego. Już
w marcu zrobił on z tego powodu słynną scenę posłowi
brytańskiemu w Paryżu, Whitworthowi. Zaś przeczuwając nieuniknioną lada chwila wojnę morską, przedewszystkiem wyrzekł się planowanych dalszych na San Domingo posiłków. Odtąd samą wyprawę tameczną uznał za
straconą bez ratunku. Z właściwą sobie bystrością rozpoznawszy własne błędy kolonialne, postanowił nie grzęznąć w nich dalej i skończyć z niemi odrazu. W końcu
kwietnia nagle odsprzedał Luizyanę Stanom Zjednoczonym, uprzedzając tym sposobem możliwy przeciw sobie
związek ich z Anglią. Likwidował na całej linii swoją
chybioną politykę kolonialną. Uczynił to w samą porę.
Anglia bowiem, rozmyślnie przyśpieszając wybuchłe o Maltę przesilenie, zakończyła je, w połowie maja 1803 r., wypowiedzeniem wojny Francyi.
Natychmiast, już z końcem maja, pod San Domingo
zjawiła się przygotowana zawczasu flota wojenna angielska. Czynne jej z murzynami spółdziałanie przyśpieszyło zupełną klęskę i eksmisyę Francuzów. Po stracie
wnętrza wyspy, nastąpił teraz upadek miast portowych,
utrzymanych dotychczas w ręku francuskim. Latem
1803 r. Dessalines obiegł Port-au-Prince. Przy obronie szturmowanego zaciekle i ogłodzonego miasta odznaczyli się Polacy tyleż walecznością, co charakterem,
„dzieląc się z mieszkańcami, bez różnicy stanu i koloru,
szczupłą żywnością swoją". Upadek Port-au-Prince pociągnął za sobą stratę innych południowo-zachodnich
miast nadmorskich. Pod Jeremie, na wysuniętym w morze cyplu, w blokhauzie La Cloche, przerobionym z fabryki cukru, Jasiński z częścią drugiego batalionu otoczony został w lipcu dziesięciokrotną murzyńską przewagą. Po mężnej obronie, niedoczekawszy się odsieczy,
posłanej mu przez komenderującego w mieście generała
francuskiego Fressineta, wystrzałem z pistoletu odebrał sobie życie. „Generale, — tak w liście do Fressineta z piołunową przedśmiertną odzywał się goryczą — Pierw^szy konsul waleczne legiony polskie, które tyle krwi w sprawie
francuskiej wylały i niezaprzeczone od jej nawet wrogów dowody męstwa złożyły, w nagrodę do San Domingo wysłał. Lecz i tu, walcząc z narodem dzikim
i barbarzyńskim, okazali (Polacy) niewdzięcznej Francyi,
że pełnią swoje obowiązki. Widząc się otoczonym przez
3000 przeszło murzynów, nie jestem w stanie obronienia
się z tak małym oddziałem. A nie chcąc wpaść w ręce
zdziczałego ludu, walczącego za wolność swoją, życie
sobie odbieram". Wkrótce potem Pressinet, naciskany przez Ferrou w samem mieście, musiał opróżnić Jeremie, uchodząc drogą morską przed rzezią niechybną. Ale wsiadając pośpiesznie na statki z załogą francuską, wydał
na łaskę losu rozłożone po okolicy oddziały polskie. Ferrou wyrżnął bez miłosierdzia pozostałe luźne posterunki francuskie; Polakom natomiast nietylko życie darował, lecz, opatrzywszy ich należycie, odesłał na Kubę, bezpieczne u Hiszpanów schronisko. Nie był to zresztą wypadek odosobniony. Powstańcza ludność murzyńska już podówczas nauczyła się wyróżniać Polaków
i traktować ich w sposób wyjątkowy, bardziej ludzki.
Rozliczne na to złożyły się powody. Wojska polskie,
stanowiące znaczną i bitną część korpusu ekspedycyjnego francuskiego, chciano oczywiście tym sposobem zachęcić do dezercyi. Wpływali w tym kierunku Anglicy,
którzy zamiast wycinać Polaków, woleli ich sobie zyskiwać i wcielać do wojsk swoich. Wpływali i Amerykanie, przez wzgląd na rodaków Kościuszki. Wpłynęły także, arcydziwnym sposobem, czynniki masońskie, rozpowszechnione zwłaszcza w 114. półbry gadzie, a zarazem, jak namieniono, szeroko rozgałęzione śród kolorowej ludności San Dominga. Wpłynęło wreszcie piękne,
ludzkie zachowanie się niektórych oddziałów polskich, jak np. przy oblężeniu Port - au - Prince, i niektórych
oficerów takiej, jak Małachowski, miary. Tak więc, oprócz
Ferrou, inni również wybitni przywódcy mulaccy i murzyńscy nieraz w najcięższej potrzebie słowem i czynem Polakom swoje okazywali spółczucie, Czarny generał Paweł
Louyerture, synowiec Toussainta, uwalniając liczną gromadę jeńców polskich, w te do nich odezwał się słowa:
„Biedni Polacy, Francuzi Was uwiedli, kazali Wam szukać ojczyzny Waszej pod skwarnem niebem, usługi Wasze niewdzięcznością odpłacając". Do Małachowskiego,
którego z żółtej febry dobrem i ziołami litościwe uleczyły
murzynki, inny czarny generał wystosował „bardzo piękny list". „Wolny murzyn do wolnego (polskiego) narodu przemawiał... Znał on naszą sprawę, ubolewał nad ofiarą, jaką z Polaków zrobiono". Małachowski w gronie
najbliższych przyjaciół z wzruszeniem pokilkakroć odczytał to pismo, poczem je zniszczył. „Rzecz bowiem
zbyt była niebezpieczna, bo gdyby się byli o tern dowiedzieli Francuzi, byłby zginął". Tymczasem, po wzięciu Jóremie przez czarnych,
z kolei upaść musiało i Cayes. Tutaj, w okopach podmiejskich i sąsiednich blokhauzach, do obrony bogatych plautacyi cukru, kawy, indyga, bawełny, najwięcej użytych było Polaków. Zebrane tu były wszystkie
szczątki 114. półbrygady pod Małachowskim. Zamknięty w Cayes generał Brunet, nie chcąc poddać się
murzynom, wszedł w układy z dowódcą krążącej pod
przystanią eskadry angielskiej i w połowie października zawarł z nim kapitulacyę, warującą wojskom polsko-francuskim powrót bez broni do Francyi. Wszakże po przeniesieniu tych wojsk na Jamaikę, tamecz-
ne władze angielskie odmówiły dotrzymania owej kapitulacyi. Jedynie Małachowski, Bogusławski, Emeryk,
Oyrzanowski i kilku innych oficerów mogli wydostać
się do Stanów Zjednoczonych a stamtąd do Francyi. Natomiast podoficerów i żołnierzy polskich zatrzymano w niewoli. Część ich wymarła na pontonach angielskich,
gdzie niektórzy tylko przetrwali dziesięciolecie aż do
upadku Napoleona. Zaś przeszło trzystu tych niedobitków polskich biedą i groźbą skłoniono do wstąpienia
do służby angielskiej na Jamaice, gdzie wszelki ślad ich
zaginął. Już wtedy zresztą powszechna katastrofa francuska na San Domingo okropnego dobiegała końca. W listopadzie 1803 r. padł Cap Francais, kapitulował Rochambeau. Straszny był bilans dwuletniej niespełna wyprawy. Z samych tylko chorób zmarło czternastu generałów, siedmiuset lekarzy, półtoratysiąca oficerów, 20 tysięcy żołnierzy, 9 tysięcy marynarzy, tysiące urzędników cywilno- wojsko wy eh francuskich, zaś razem z zabitymi w polu zginęło przeszło 40 tysięcy ludzi. W tej
liczbie Polacy wyginęli prawie ze szczętem. Mała ich
garstka przedostała się do hiszpańskiej części wyspy,
gdzie trzymał się jeszcze przez lata generał francuski
Ferrand. Około czterystu jeńców polskich przyjęli murzyni w poczet obywateli Haiti, a nawet wyjątkowo zwolnili
ich od ograniczeń konstytucyjnych, wyborczych, nabywczych itp., ustalonych dla białej ludności. Naogół z obu
posłanych na San Domingo półbrygad polskich 113. i 114.,
liczących wraz z zakładami przeszło sześć tysięcy ludzi,
wróciło do Europy niespełna trzydziestu oficerów i trzystu podoficerów i żołnierzy. Wprawdzie taka strata polska, bezwzględnie biorąc, odpowiadała mniej więcej powyższej ciężkiej francuskiej. Stosunkowo jednak była ona nierównie dotkliwszą, wręcz niespółmierną. Tamta stanowiła drobny bądźcobądź ułamek wielkiej armii francuskiej. Ta stanowiła dwie trzecie całej, zrodzonej z takim trudem, dochowanej z taką męką, wychodźczej siły legionowej. Był to ubytek, fizycznie i moralnie zgoła niepowetowany. Katastrofa San Dominga ostatecznie dobijała broń i ideę legionową.
Wznowienie wojny z Anglią, wraz z doznaną klęską kolonialną, stało się punktem wyjścia nowych, niebezpiecznych dla Bonapartego, powikłań wewnętrznych i zewnętrznych. Anglia sama oczywiście dotrzymać mu
nie była w stanie. Musiała tedy znowuż szukać sobie
corychlej sojuszników we Francyi i Europie. Wnet odrodziły się też przygotowania konspiracyjne i koalicyjne. Zaczęło się od obostrzenia akcyi spiskowej francuskiej. Szła ona podawnemu równolegle z dwóch źródeł
przeciwnych, republikańskiego i rojalistycznego. Zaś
najgroźniejsze jej oparcie stanowiły koła wojskowe, generalicya. Ośrodkową postacią był tu, jak wskazano,
zwycięsca Hohenlindenu, Moreau. Przesiadywał on teraz
bezczynnie w Paryżu konsularnym, i wciąż jątrzony
przez młodą żonę, rwącą się na miejsce najpierwsze,
frondował coraz jawniej przeciw Pierwszemu konsulowi.
Obok niego stała opozycyjna generalska trójca, gburowaty Augereau, zamknięty Macdonald, przebiegły Bernadotte. Ten ostatni, przeciwnie, hamowany i pilnowany
był przez żonę, byłą narzeczoną Bonapartego. Kochała
ona zawsze swego niedoszłego „Elissona'* - Napoleona,
i z przerażeniem ostrzegała go o sekretach spiskowych,
z jakiemi w sypialni małżeńskiej, nocą, mówiąc przez
sen, wydawał się Bernadotte; choć najpewniej ten spryciarz lunatyk rozmyślnie we śnie gadał i zdradzał się,
bo chciał należeć do spisku i zysku, lecz nie chciał czynnie ryzykować. Wdawali się tu również Massena i Brune, ale z radykalniejszego już, jakobińskiego skrzydła.
Wdawali się też wybitni generałowie drugorzędni, którzy później dużo z wojskiem polskiem będą mieli do
czynienia, jak krewki Reynier, waleczny Lecourbe, i wielu innych. Ogółem, na 117 generałów dywizyi, liczono
spiskujących wtedy czternastu, a mniej więcej dwa razy tyle na 240 generałów brygady. Ta „koalicya genera-
łów" przedstawiała groźbę wcale poważną. Owóż była
ona w ciągłej styczności z zagranicą. Działały tu mianowicie kierowane stamtąd sprężyny rojalistyczne. Wprawdzie Bonaparte świeżo właśnie ponowił próby porozumienia się z pretendentem Ludwikiem XVIII. Ten, jak zaznaczono, dla dogodzenia Pierwszemu konsulowi, eksmitowany przez cara Pawła, osiadł w pruskiej Warszawie,
w Łazienkach królewskich. Stało się to za poufną zgodą
rządu francuskiego. W rzeczy samej, Bonaparte chwilowo
wolał mieć pretendenta daleko nad Wisłą, pod zaprzyjaźnioną kuratelą berlińską, aniżeli tuż pod bokiem, na wrogiej
ziemi angielskiej. Zaś korzystając z jego bytności w Warszawie, podsuwał mu, za pośrednictwem usłużnych władz
pruskich, nową ofertę abdykacyjną, wzamian za sowite
odszkodowanie. Pozatem osobiście nawet przyjmował
w Tuileryach agentów rojalistycznych, będących na jego
życie, i najdzielniejszemu z nich, Cadoudalowi, ofiarował
pułkownikostwo w armii francuskiej. Ale te wszystkie
próby zbliżenia były daremne, Ludwik XVIII, umocniony
przez Anglię, a odzyskawszy hojnego protektora w osobie Aleksandra, odrzucił propozycye Bonapartego. Przy tajnem poparciu rosyjsko-angielskiem, rojalistyczna akcya spiskowa do najwyższego doszła napięcia.
Gorączkową kontrakcyę rozwinął rząd konsularny. Musiał
przytem obyć się bez wytrawnego Fouchego, usuniętego
czasowo z ministeryum policyi, gdyż ręka jego aż nadto
we wszelakich tkwiła spiskach, napoły prowokacyjnie, dla
śledzenia ich i krzyżowania, lecz napoły też reasekuracyjnie,
dla skorzystania z ich sukcesu. Obok niedość pewnej policyi ministeryalnej, urządził Pierwszy konsul osobistą swoją
tajną kontrpolicyę wojskow^ą, pod ślepo oddanymi sobie
generałami Davoutem i Savarym. Prowadził także, przy
pomocy Talleyranda, osobistą kontrpolicyę dyplomatyczną. Tędy też obecnie, przez nędznika Meheego, pod
nazwiskiem „Stanisława Jabłońskiego, szlachcica polskiego", odgrywającego rolę fałszywego szpiega angielskiego, wywiódł w pole Anglików i odsłonił ich związki ze spiskowcami paryskimi. W tej, zewsząd otaczającej go
sieci spiskowej czuł się Bonaparte coraz mniej bezpiecznym. Przedsięwziął nadzwyczajne środki ostrożności. Na
miejsce wieinego, lecz nierozważnego generała Junota,
komendanturę Paryża powierzył wezwanemu z Włoch
Muratowi. Istotnie, wszystko do gwałtownego parło rozwiązania. W początku 1804 r. przybyli z Anglii do Paryża Cadoudal i Pichegru. Ten ostatni, uciekłszy ze swego fructidorowego do Cayenny zesłania, spiskując odtąd na
żołdzie anglo-rosyjskim, spotkał się teraz w Paryżu potajemnie z Moreau, celem pozyskania go dla gotowanego zamachu i przywrócenia Bourbonów. Śmierć Bonapartego wisiała w powietrzu. Na szczęście dla niego,
skutkiem zdrady nastąpiło w początku marca aresztowanie Cadoudala, zaczem poszło uwięzienie Pichegru i towarzyszy, jak również skompromitowanego Moreau. Naajutrz Bonaparte rozkazał uwięzić przebywającego w Baleńskiem młodego ks. Enghiena, ostatniego z rodziny Conpodejrzywanego o spółudział w spisku. Nastąpiło, nie bez podniety Talleyranda, pragnącego przelaną krwią
lourbońską nieodwołalnie splamić Bonapartego, nocną
>orą skazanie przez rząd polowy i niezwłoczne rozstrzeinie Enghiena. Był to znów jeden z ciężkich Bonapartego błędów, który dużo zaszkodził mu w opinii francuskiej i europejskiej. Ale pozatem rzeczy wzięły ze-
wszechmiar pomyślny dlań obrót. Po samobójstwie Pichegru w więzieniu i ro^łośnych rozprawach sądowych,
główni spiskowcy skazani zostali na śmierć, inni na
więzienie. Śród tych ostatnich był Moreau. Ułaskawiony przez Pierwszego konsula, lecz doszczętnie skompromitowany, zwłaszcza w wojsku, ujawnieniem swych stosunków ze spiskiem rojalistycznym i angielskim, stra-
ciwszy górne swe stanowisko moralno-polityczne, opuścił on Francyę i, po pewnem jeszcze wahaniu i zwłoce udał się do Stanów Zjednoczonych. W jego osobie znikała walna dla wielkiego jego rywala przeszkoda na dro-
dze do jedyno władztwa. Był to też w dziedzinie wewnętrznej pierwszorzędny sukces Bonapartego. Wszakże i w dziedzinie zewnętrznej, z wyjątkiem
klęski San Dominga, mógł Bonaparte równocześnie powołać się na dalsze poważne sukcesy. Jeśli nie został
trwałym pacyfikatorem Francyi, to natomiast coraz bardziej stawał się pomnoży cielem jej dzierżaw, wpływów,
powagi międzynarodowej. Już jesienią 1802 r., po abdykacyi Karola-Emanuela IV sardyńskiego, wydziedziczając
również jego następcę, Wiktora - Emanuela I, uznając
w nim jedynie króla wyspy Sardynii, wcielił ostatecznie
cały Piemont do Francyi. Wobec obostrzonych w Szwajcaryi walk federalistów z unionistami, po zbrojnej interwencyi generałów Neya i Rappa, wystąpił jako medyator, i przez mądry akt medyacyjny paryski, z lutego
1803 r., stanowiąc na miejscu Helwetyki Konfederacyę
szwajcarską, utrwalił losy jej i rozwój, a wraz stałą jej
od Francyi zawisłość. W rozwinięciu zapowiedzi rastadzkiej i umów lunewilskich o odszkodowaniu książąt
niemieckich za cesyę lewobrzeżnych reńskich posiadłości
przez sekularyzacyę prawobrzeżnych ziem duchownych,
mocą szeregu przekształcających samą istotę Rzeszy niemieckiej umów sekularyzacyjno-indemnizacyjnych, zam-
kniętych w recesie powszechnym z lutego 1803 r., wystąpił jako główny rozdawca i superarbiter. Wprawdzie
przy tych układach niemieckich, będących zresztą źródłem niezmiernych zarobków przekupnego Talleyranda,
musiał liczyć się bardzo z Austryą, Prusami, a także
z Rosyą, od ćwierci wieku, od pokoju cieszyńskiego,
spółgwarantką Rzeszy niemieckiej. Musiał też w owym
recesie obdzielić sowicie zwłaszcza Prusy, które od pokoju bazylejskiego stosowały wciąż szantaż niepochwytnego swego z Francyą przymierza. Musiał przez wzgląd
na Rosyę hojnie obdzielić domy wirtemberski i badeński, skojarzone z Aleksandrem przez matkę i małżonkę
carską. Z tern wszystkiem jednak, na niniejszem ohydnem
targowisku indemnizacyjnem niemieckiem jaknajdobitniej
już własną liegemoniczną ustalił powagę. Wystąpił już
tutaj jako najpierwszy po Karolu Wielkim, imieniem ludu Franków, moderator świętego cesarstwa rzymskiego,
a tem samem wszystkiej Europy. Tak pomyślny moment wewnętrznej i zewnętrznej
swej polityki uznał Bonaparte za właściwy do sięgnięcia po koronę cesarską francuską. Skorzystał w lot z przychylnego dla siebie wrażenia, jakie w narodzie i wojsku wywołało odkrycie knowań roj alistyczno- angielskich,
spisku Cadoudala i towarzyszy. Po wywarciu stosownego nacisku na powolne instytucye naczelne, Radę państwa,
Trybunat, Ciało prawodawcze, Senat, przy miękkim jeno
oporze Carnota, Yolneya, Gregoira i paru innych, zapadła, w połowie maja 1804 r., organiczna uchwała senacka,
nadająca Bonapartemu władzę cesarską. Wedle szczególniejszego, przepisanego oczywiście z góry, brzmienia tej
uchwały, „rząd Republiki powierza się cesarzowi". Bonaparte, już kładąc koronę, nie zdobywał się jeszcze na zupełne skreglenie imienia Republiki. Zapatrywał się pod tym
względem nietylko na klasyczny wzór rzymski, lecz także
na koronowaną Rzpltę polską. W istocie, temi mianowicie
czasy lubił on szeroko rozprawiać o urządzeniach prawno-państwowych polskich, przyczem wszakże stanowczo potępiał elekcye królewskie polskie, jako główne źródło jej upadku. Sam zresztą w kilka lat dopiero po objęciu godności cesarskiej, ostatecznie skasuje nazwę Republiki francuskiej. Tymczasem rzeczona uchwała senacka w głównych
rysach urządzała już konstytucyjnie cesarstwo francuskie
na całe dalsze dziesięciolecie. Pierwszy konsul dożywotni
stawał się monarchą dziedzicznym, nie Francyi jednak, nie
ziemi, lecz wolnych ludzi, cesarzem Francuzów. W myśl
nowożytnej tej zasady, a raczej fikcyi, oddanie władzy cesarskiej Bonapartemu zostało znowuż uświęcone przez plebiscyt ogromną większością przeszło półczwarta miliona
wotów, na ledwo półtrzecia tysiąca protestów. Nastąpiło
uroczyste proklamowanie nowego cesarstwa. Wreszcie,
z największą świetnością, przy udziale sprowadzonego
z Rzymu do Paryża papieża Piusa VII, w starożytnej
katedrze Notre Damę, gdzie niegdyś Henryk Walezy
zaprzysięgał pakta konwenta jako król polski, odbyła
się, w grudniu 1804 r., koronacya Napoleona I. Rozumiał atoli Napoleon, że wziętą sobie godność
imperatorską dopiero orężem będzie musiał okupić i wywalczyć w Europie. A rozumiał także i orzekł już przy
wznowieniu wojny angielskiej, że ona sprowadzić musi
kontynentalną. Co więcej, samo objęcie korony pojmował w pewnej mierze jako ochronny środek przeciwkoalicyjny. Upatrywał w niem poniekąd pomost ideowy
pomiędzy sobą, dziedzicem Rewolucyi, a starym światem monarcbicznym. Spodziewał się tędy łatwiej z tym
światem dać sobie radę, narzucić się mu, przełamać jego
oporność, w końcu porozumieć się z nim, skojarzyć. Niebrak nawet skazówek, że już wtedy nasuwała mu się
myśl wtórego, dynastycznego małżeństwa. Ale to były,
zwodne zresztą, rachuby przyszłości. Narazie zaś młode
cesarstwo napoleońskie tem bardziej właśnie rozjuszało,
niepokoiło starą Europę. Dotyczyło to przedewszystkiem
Austryi. Dla niej, po recesie sekularyzacyjnym niemieckim, Napoleon, w dziedzicznej koronie cesarskiej, zjeżdżający tryumfalnie na obejrzenie grobu Karola Wielkiego
do Akwizgranu, i na odprawienie wspaniałych powitań
hołdowniczych do Moguncyi, był wcieloną groźbą pozbawienia domu Habsburgów elekcyjnej korony cesarskiej rzymsko-niemieckiej. Dlatego też zawczasu, już w sierpniu 1804 r., Franciszek II pośpieszył na wszelki wypadek przyjąć dla siebie i swej dynastyi również dziedziczną koronę
cesarską austryacką. Lecz pozatem inną jeszcze, nader
dotkliwą dla dworu wiedeńskiego groźbę stanowił stosunek cesarza Napoleona do Włoch. Ogłoszona przed paru zaledwo laty. w Lyonie Republika włoska, obecnie
gdy jej prezydent, Pierwszy konsul, został cesarzem
Francuzów, musiała oczywiście przeobrazić się także na
monarchię. Istotnie, w połowie marca 1805 r., z rąk sprowadzonej z Medyolanu do Paryża Konsulty wraz z deputacyą cywilno - wojskową Republiki włoskiej, wziął
Napoleon ofiarowaną sobie koronę króla włoskiego. Zjechawszy do Włoch, w maju 1805 r., w katedrze medyolańs kiej włożył żelazną koronę lombardzką. W przemówieniu uroczystem podnosił stałą swą zawsze „myśl
stworzenia niepodległego i wolnego narodu włoskiego".
Wskazywał stopniowe swoje, w miarę możności, coraz
szersze w tym kierunku twory, republiki cyspadańską,
transpadańską, cyzalpińską, włoską, aż do obecnego królestwa włoskiego. Tem samem zaś to pięciomilionowe królestwo wystawiał jako etap do przyszłego zjednoczenia całego półwyspu i narodu włoskiego. Podobnież więc jak
później korona warszawska, nieuniknioną mimo wszelkich
zastrzeżeń groźbą odrodzenia wszystkiej Polski, będzie
godziła w Rosyę, tak obecnie korona lombardzką, groźbą odrodzenia wszystkich Włoch, godziła w^prost w Austryę. W rzeczy samej, w herbie nowego królestwa włoskiego, na pierwszem miejscu występował lew św. Marka. Groziła Austryi bezpośrednio utrata Wenecyi, pośrednio upadek spowinowaconego Neapolu, w ogólności
opasanie od Francyi i Włoch złączoną cesarsko-królewską potęgą Napoleona. Ale raz jeszcze stawiać mu czoło na własną rękę, na to, po tylu ciężkich doświadczeniach, po ostatniem Marenga, sama Austrya ważyć się
nie mogła. Więc pomimo namów angielskich i własnych
żalów, musiała bardziej niż kiedykolwiek oglądać się na
Rosyę. Rosya, nieobecna w pierwszej koalicyi przeciw francuskiej, pomocnicza jeno w drugiej, wysuwała się
w trzeciej na plan najpierwszy. Powiedziało się, śród jakich warunków, wbrew sprawie polskiej a poza wpływem Czartoryskiego, zawarty był pokój francusko-rosyjski 1801 r. Nie utrwalił on przecie bynajmniej stosunków wzajemnych. Był to rozejm
raczej, niż pokój. Podnosiły się przeciw niemu nieokiełznane, odziedziczone po Piotrze i Katarzynie, hegemoniczne tradycye rosyjskie. Podnosiła się wielka, pod liberalnym pozorem, samodzierżcza ambicya młodego cara. Zaś zarazem Pierwszy konsul, którego zdaniem właściwie „Rosya znajdowała się poza Europą", dotkliwie
odczuwał kategoryczne wdawanie się cara do spraw
niemieckich, włoskich i wszelakich zachodnioeuropejskich, oraz wyzywającą, buńczuczną postawę carskich
w Paryżu posłów, po żółciowym Kołyczewie, czelnego
Morkowa. Odpychały się tu i do nowego starcia, do zerwania czasowej pacyfikacyi, prowadziły, obok względów
aktualnych i oddziaływań angielskich, głębsze, zasadnicze przeciwieństwa polityczne i duchowe. Ale wiele jeszcze zależało od kierownictwa nieustatkowanej, krystalizującej się dopiero, polityki zagranicznej młodego Aleksandra. Kierownictwo to tymczasem przeszło faktycznie
w ręce Czartoryskiego. We wrześniu 1802 r., został on
towarzyszem ministra spraw zagranicznych, z teką, przy
kanclerzu Aleksandrze Woroncowie. Wobec wieku i zgrzybiałości kanclerza, został odrazu istotnym sternikiem ministeryum. Zresztą niebawem, w styczniu 1804 r., po ustąpieniu Woroncowa, wszystkie najpoufniejsze bieżące papiery
polityczne przeniesiono z jego domu do mieszkania ks.
Adama. Odtąd i formalnie objął władzę Czartoryski,
w stopniu zarządzającego ministeryum spraw zagranicznych, gdyż pełnego tytułu ministra rosyjskiego, ani też
pensyi i orderów, nigdy przyjąć nie chciał. Stanowisko
jego, w trzechleciu od jesieni 1802 do jesieni 1805 r.,
było stosunkowo naj silniej szem, o ile wogóle silnem być
mogło, wsparte wyłącznie na osobistem zaufaniu zmiennej, skroś byzantyńskiej i autokratycznej duszy Aleksandra. To też przez zmienność carską ministeryum Czartoryskiego miało się skończyć srogim dlań zawodem.
Narazie jednak niepospolita jego indywidualność nie
omieszkała odbić się silnie na całym toku polityki zagranicznej rosyjskiej w ciągu niniejszego trzechlecia.
Czartoryski z tradycyi swego domu wyniósł dążność
wybitnie prorosyjską i antypruską, przy nastroju anglo-filskim, poniekąd też sprzyjającym Austryi, zaś natomiast
wyraźnie boczącym się na Francy ę. Były w tem wszystkiem, obok wskazań dodatnich, również i niebezpieczne
zboczenia. Lecz w pewnej przynajmniej mierze, zbyt
jednostronne tradycye polityczne Familii prostował ks.
Adam wrodzonym osobistym umiarem, nowożytnym duchem europejskim, bezinteresownem czuciem patryotycznem. Zadanie jego, Polaka sternika carskiej polityki zagranicznej, było nader trudnem. Pozyskanie Aleksandra
dla Polski i Polski dla Aleksandra, to były dwie strony tego
zadania; pierwsze musiał Czartoryski okupywać drugiem.
Zyskał istotnie możność czynienia dobrze Polsce w kraju i na wychodźctwie, imieniem cara, lecz wraz dla
jego śród Polaków chwały. Rozwinął tedy, jako kurator
wileński, od wiosny 1803 r., zbawienną działalność oswiatową w ośmiu guberniach polskich. Przychodził z pomocą i ratunkiem skompromitowanym politycznie rodakom. Mógł wyzwolić i wrócić z sybirskiego zesłania wiele
tofiar polskich, zapomnianych tam pomimo amnestyi Paliła, albo już za Pawła skazanych w sprawie Centralizacyi wileńskiej. Mógł z twierdzy austryackiej najznakomitszą wydobyć ofiarę, Kołłątaja, i sprowadzić go do
dzielnicy rosyjskiej, gdzie ta głowa jakóbiństwa polskiego pośpieszy złożyć w kościele krzemienieckim przysięgę wiernopoddańczą i układać będzie wiersze hołdownicze na cześć cara łaskawcy. Mógł Czartoryski sięgnąć
nawet aż do więzień stambulskich i wyratow^ać zabłąkanych tam z Egiptu oficerów legionowych. Mógł uzyskać zniesienie konfiskat i wyroków zapadłych na legionistów, zbiegłych do Włoch z rosyjskiego kordonu,
i zapewnić im pozwolenie bezkarnego powrotu. Tym sposobem w mniejszej właśnie, krytycznej dla legii dobie,
skutecznie przykładał się zdaleka do pogrzebania dogorywającej idei legionowej i oderwania, odwrócenia legionistów od tego złego ducha, co ich tą ideą oczarował, uwiódł i zawiódł, od Bonapartego. Rzecz szczególna, a dla Polski niepomyślna, ci dwaj
ludzie, Napoleon i Czartoryski, nigdy osobiście się nie
spotkali, nigdy też na sobie dobrze się nie poznali. Napoleon, z różnych stron, a nienajmniej z polskiej, przez
Sułkowskiego, Zajączka, Sapiehę itd., uprzedzony do
Czartoryskiego i jego rodziny, miał go za intryganta,
frazesowicza, dworaka Rosyi, anglomana, w^roga Francyi,
wiecznego do wojny z nią podszczuwacza. Czartoryski
znów, przez wielkopańskie przesądy Puław i dworskie
nienawiści Petersburga, Wiednia i Londynu, uprzedzony
do Napoleona, miał go za awanturnika, kondotyera, samoluba, wyzyskiwacza Polaków i Polski. Nie przewidział Napoleon, że kiedyś jego synowiec, Napoleon III,
będzie konkurował o rękę córki Czartoryskiego. Nie przewidział Czartoryski, że on sam, po upływie półwieku, na wygnaniu emigracyjnem, przebywać będzie pod osłoną drugiego napoleońskiego cesarstwa, że widoki ratunku Polski od
Rosyi, od mściwości następcy Aleksandra, opierać będzie
na małym epigonie i następcy Napoleona Wielkiego. W chwili niniejszej, w przededniu trzeciej koalicyi,
obustronny stosunek potężnego europejskiego geniuszu
a wiernego patryoty polskiego mógłby jeszcze pomyślniejszym potoczyć się torem. Pierwszy konsul, na wieść
o wstąpieniu ks. Adama do ministeryum, zaraz w październiku 1802 r., przez Talleyranda, polecił posłowi swemu w Petersburgu, generałowi Hedouville, „szczególne mieć względy dla ks. Czartoryskiego, naczelnika wydziału spraw zagranicznych". Co główna, sam Czartoryski żywił jeszcze wtedy zamiary nadspodzianie ugodowe względem Francyi i jej władcy. W początku 1803 r., złożył on osobiście ^Aleksandrowi na j poufni ej szy własnoręczny
memoryał „O systemacie politycznym, jakiego winna
trzymać się Rosya". W tern arcy doniosłem, nieznanem
dotychczas piśmie, odsłaniał przed samym carem najważniejsze linie wytyczne swej polityki. Naturalnych wrogów Rosyi ukazywał w obu jej sąsiadach zachodnich,
Prusach i Austryi. Przepowiadał groźbę uderzenia kiedyś
sprzymierzonych obu tych potęg na Rosyę. Przeciw Austryi
radził z drugiego krańca wznieść zjednoczone Włochy.
Wyobrażał je sobie pod przewodem dynastyi sabaudzkiej,
którą, za swego we Włoszech pobytu, poznał blisko, najbliżej pono przez czułą królowę sardyńską. Tej okoliczności
osobistej przypisywano też, że, w następnych rokowaniach
z Bonapartem, szczególnie ostro naglił Czartoryski o zwrot
Piemontu. Najmocniej atoli w memoryale niniejszym godził on w Prusy, wykazując konieczność wydarcia im całej ich polskiej dzielnicy ze stolicą Warszawą. Na drugiem już miejscu brał pod uwagę wydobycie Galicyi od
Austryi. Tym sposobem, jako cel wytyczny polityki rosyjskiej, wysuwał odrobienie błędu podziałowego i skupienie całej Polski przy Rosyi. Mogłoby to, w najgorszym razie,
nastąpić przynajmniej przez zjednoczenie wszystkich rozdartych dzielnic polskich i wcielenie ich do Rosyi pod
wspólnem berłem Aleksandra. Jednakowoż to rozwiązanie, na którem później zejdą się zachłanna pycha carska
i ugodowa rezygnacya polska, podawał Czartoryski wyraźnie jako pis-aller^ gdyby innego już zgoła nie było
sposobu. Uznawał je bezwarunkowo za mniej pożądane,
a nawet za trudniej wykonalne. Nie mogło ono bowiem zaspokoić Polski złączeniem jej pod jarzmem jednego rozbiorcy, a musiało zaniepokoić Europę niepomiernym wzrostem
rosyjskiej potęgi. Natomiast jako rozwiązanie najwłaściw-sze wystawiał Czartoryski pełną odbudowę (reingration)
zjednoczonej i niepodległej Polski, pod W. Księciem Konstantym, królem polskim, wzamian za zrzeczenie się
przezeń sukcesyi rosyjskiej. Wprawdzie W. Książę już
był znany z dzikich wybryków nieposkromionego temperamentu; znanem też było jego brutalstwo, okazane
we Włoszech legionistom polskim. Ale jeszcze niedawno,
zakochany na zabój w księżniczce Helenie Lubomirskiej,
dobijał się o jej rękę; był młody, wrażliwy; i jeszcze
może, zdaniem autora memoryału, nadawał się do okiełznania w wolnej, konstytucyjnej Polsce. W każdym razie, taka „reintegracya" polegała przedewszystkiem na
przymusowem odebraniu przez Rosyę Prusom polskiego ich działu z Warszawą i Poznaniem, zaczem poszłoby mniej lub więcej polubowne odebranie Austryi
jej działu z Krakowem i Lwowem. Jakimże jednak sposobem tak wielki przewrót byłby do uskutecznienia?
Owóż najpierw, byłaby tu nieodbicie wymaganą zgoda
Anglii. To też w osobnym ustępie memoryału zalecane
było utrwalenie ścisłych związków politycznych, gospodarczych a nawet duchowych między Rosyą a Anglią.
Lecz oczywiście samo poparcie brytańskie nie starczyłoby do umożliwienia reatytucyi Polski. Trzebaby na to
jeszcze zgody najpotężniejszego mocarstwa lądowego, Francyi. Stawiając tezę, tak niespodzianą i rażącą, jak
na ówczesne warunki i pojęcia petersburskiego dworu,
ks. Adam, dla pokrycia się przed carem i jego otoczeniem, nie pożałował ostrych słów o „nieszczęsnej i oburzającej ambicyi obecnego pana Francyi", Bonapartego, o konieczności pohamowania go w Europie i samej źe Francyi. Ale zarazem stwierdzał z naciskiem wspólność wielu interesów francusko-rosyjskich, a stąd możliwość porozumienia w sprawie „reintegracyi" polskiej
między Petersburgiem a Paryżem, t. j. ostatecznie między carem a Pierwszym konsulem. „Jeżeli Francya i Rosya — konkludował — raz zgodziłyby się co do tej sprawy, to inne mocarstwa byłyby zmuszone poddać się ich
uchwale, tembardziej że Anglia podpisałaby ją chętnie. A wtedy widoki (odbudowy Polski) z prawdopodobieństwa zamieniłyby się w pewność". Oczywiście warunkiem przedwstępnym urzeczywistnienia całej tej koncepcyi było ponowne powszechne przesilenie europejskie. Ku takiemu przesileniu, t. j. ku nowej, nieuniknionej zresztą, koalicyjnej burzy przeciwfrancuskiej,
wypadało zatem sterować, aby we właściwej porze wylądować z rozwiązaniem polskiem w przystani rosyjsko-francuskiego porozumienia. Czartoryski, Polak minister rosyjski, musiał liczyć się z całą zawiłością położenia
międzynarodowego, jakie rozbiór Polski, rewolucya francuska i impet napoleoński wytworzyły w Europie. Musiał też liczyć się z całą skalą skłonności, wstrętów, rachub, wahań i podejrzeń carskich. Musiał z tem wszystkiem liczyć się zwłaszcza w niniejszej, najdraźliwszej,
a leżącej mu najbardziej na sercu, sprawie polskiej. Musiał tedy prowadzić grę bardzo cienką. Ale na samem
dnie tej gry, wiodącej faktycznie do trzeciej koalicyi,
w owej chwili spoczywało jeszcze potencyalnie spotkanie się Aleksandra z Napoleonem w sprawie polskiej,
spoczywało w zasadzie, tylko w wywróconej nawspak
postaci, spotkanie tylżyckie. Tymczasem wszakże stosunki francusko-rosyjskie
laprężały się coraz bardziej. Zaostrzał je, ile tylko mógł,
osiujący w Paryżu Morkow. Wróg Czartoryskiego i Polsiki, denuncyant przebywających w Paryżu Polaków, ten
jtary sługa Katarzyny był też zaciekłym wrogiem Bonapartego. Frondował przeciw niemu po salonach paryskich, przekupywał mu urzędników w ministeryum wojny francuskiem itp. Pierwszy konsul, zniecierpliwiony,
wprost zażądał od Aleksandra jego odwołania. Gdy zaś
ono zadługo dało na siebie czekać, objawił swe niezadowolenie sposobem bardzo znamiennym. Na audyencyi publicznej w Tuileryach, w październiku 1803 r., kazał sobie przez starego Segura, przyjaciela Kościuszki i Polski, przedstawić przybyłego z Galicyi Polaka, niejakiego
Żaboklickiego, kawalera maltańskiego, mizerną zresztą
i nieciekawą figurę. Poczem, schwyciwszy wystraszonego
Żaboklickiego za guzik od surduta, podniesionym głosem zwrócił się do niego, wobec licznie zgromadzonych w sali audyencyonalnej osób, a najwyraźniej pod
adresem stojącego opodal Morkowa, z nieoczekiwanem
dłuższem i ostrem przemówieniem w sprawie polskiej.
Wyrażał ubolewanie nad nieszczęsnym losem narodu polskiego; potępiał dawny rząd francuski za to, że nie przeszkodził podziałom Polski; chwalił męstwo stworzonych
przez siebie legionów polskich, które potrafiłyby dzielnie
bronić swej ojczyzny i doczekać się pomocy Francyi; mówił w końcu o odbudowie Polski, jako rzeczy, wprawdzie „wymagającej teraz prawie cudu", lecz nie będącej wcale niepodobieństwem. Było to najpierwsze publiczne odezwanie się Bonapartego w sprawie polskiej. Dawało ono z różnych
względów wiele do myślenia. Improwizacyjne napozór,
było naprawdę z góry celowo ułożone. Bonaparte widocznie powodował się tu nietylko chęcią dokuczenia Morkowowi. W owej chwili, już podczas jawnej katastrofy legionowej San Dominga, w przededniu nowej groźnej
koalicyi, a wobec kaptacyjnej polityki polskiej Aleksandra, czuł on potrzebę przypomnienia się Polakom takiem
głośnem, przyjaznem, znaczącem słowem. To też powyższa
scena audencyonalna powszechną zwróciła uwagę. W parę
dni potem obchodzono w Paryżu dorocznym październikowym bankietem imieniny Kościuszki. Liczniej niż zwykle
zebrano się tym razem, w dniu Judy-Tadeusza Apostoła,
za stołem biesiadnym dokoła starego Naczelnika. Prócz
głów kolonii wychodźczej i znakomitszych przyjezdnych
Polaków, było też obecnych wielu wybitnych Francuzów, członkowie Senatu i Rady Stanu; przybył również
konsul Lebrun oraz Segur, główny reżyser owego sensacyjnego wystąpienia Pierwszego konsula. To wystąpienie było oczywiście głównym przedmiotem rozmowy biesiadników. Zaraz też, w początku listopada, Kościuszko, niezawodnie w porozumieniu z życzliwym Segurem,
wystosował do niego pismo otwarte, z powodu fałszywie i tendencyjnie przypisanego sobie przez Prusaków
rzekomego okrzyku Finis Poloniae. Oświadczał, że „całą
duszą protestuje przeciw temu świętokradczemu słowu",
które jakoby miał wyrzec pod Maciejowicami. „Wszystko, co odtąd (od upadku insurekcyi) — pisał Kościuszko
do Segura — uczynili Polacy w sławnych legionach polskich, i wszystko, co w przyszłości jeszcze uczynią dla
odzyskania ojczyzny swojej, dostatecznym jest dowodem,
że jeśli my, wierni tej ojczyzny żołnierze, jesteśmy
śmiertelni, to Polska jest nieśmiertelna". O powyższym incydensie polskim poszły natychmiast do Berlina, Wiednia, Petersburga, szczegółowe doniesienia od urzędujących w Paryżu przedstawicieli państw
rozbiorczych. Najżywiej zaniepokoił się Aleksander, zajęty pospołu z Czartoryskim myślą zjednoczenia całej
Polski i pozyskania sobie wszystkich Polaków. Już
w dniach najbliższych po tamtej scenie tuileryjskiej nastąpiło odwołanie Morkowa. Jego następca, Oubril, otrzymał rozkaz dostarczenia najpoufniejszych wiadomości
o zachowaniu się bawiących w Paryżu Polaków, a zwłaszcza o ich związkach z Kościuszką, jakoteż o stosunkach
Naczelnika z Pierwszym konsulem i rządem francuskim.
Rozkaz ten wydał sam kanclerz Woroncow, zalecając
przytem wyraźnie Oubrilowi przysłanie odpowiedzi „pod
kopertą prywatną na moje imię i do moich rąk własnych",
czyli, innemi słowy, poza plecami Czartoryskiego. W istocie, Czartoryski od objęcia urzędu towarzysza ministra
był zwalczany zaciekle, jako Polak zdrajca, przez potężne dworsko - urzędnicze koła narodowo -rosyjskie.
Miał też przeciw sobie carową matkę, Maryę Teodorównę, świadomą zresztą jego stosunku z synową, której
również nienawidziła. Za sobą miał tę ostatnią, carową
panującą Elżbietę, miał samego Aleksandra; lecz istniejący pomiędzy nimi, za wspólną wiedzą, trój dźwięk małżeńsko -miłosno- przyjacielski wciąż fatalnym przebijał
i mścił się dysonansem. Zarazem podejrzliwy Aleksander, od takich wrogów zaciętych ks. Adama, jak adjutant carski, młody ks. Dołgorukow, a może już nawet takich, jak Nowosilcow, wątpliwych przyjaciół, miał sobie
kładzione do ucha zatrute przeciw Czartoryskiemu insynuacye. Oskarżano przed carem ks. Adama, że, w myśl
dawnych tradycyi Familii, sam tajne żywi widoki na koronę
polską, dla pozoru jeno podsuwaną przezeń Aleksandrowi
lub Konstantemu. Oskarżano go niejako już z góry o walenrodyzm. Oskarżano o chęć rozmyślnego wprowadzenia Rosyi w biedę, o grę podwójną, inną w Petersburgu a inną w Polsce i Paryżu. Te podejrzenia były bezza-
sadne. Czartoryski z całą lojalnością chciał godzić służbę dla Polski i dla przyjaciela Aleksandra. Działał konsekwentnie w kraju, w Wilnie, Krakowie, Warszawie, na rzecz zgody polsko-rosyjskiej. Działał i zagranicą, a zwła-
szcza w Paryżu, śród wychodźctwa, w duchu przychylnym carowi, przeciwnym Bonapartemu. Ostatniemi czasy, w dobie pokojowej 1802—5 r.,
obok Anglików i Rosyan, pełno Polaków wybitnych na-
pływało do Paryża. Zjeżdżali tu ordynat Stanisław Zamoyski z żoną, siostrą Czartoryskiego, Aleksander Sapieha z żoną, siostrą ordynata a późniejszą teściową Czartoryskiego, Wincenty Krasiński z żoną, Radziwiłłówną, pasierbicą marszałka Małachowskiego, Walenty
Radziwiłł, Pac, Cetner, Krasicki, Sierakowski, Moszyński i wielu innych. Przywozili oni z kraju nad Sekwanę nastroje wręcz antyfrancuskie, an ty bonaparty styczne, a natomiast wyraźnie prorosyjskie, proaleksandryjskie. To poprostu stawało się wtedy rodzajem prawomyślności narodowej dobrego Polaka. Takie z kraju nastroje, zasiewane na wychodźctwie paryskiem, przyjmowały się tam tem łatwiej w niniejszym okresie rozczarowań pokojowych i ciężkich o San Domingo żalów.
W tym duchu ujemnym oddziaływali z reguły przybywający teraz nad Sekwanę moźniejsi rodacy, z rzadkiemi
tylko wyjątkami. Takim wyjątkiem był ks. Aleksander Sapieha, ukształcony podróżnik i pisarz, gorący Polak, charakter mały, niepoważny. Został on stałym by walcem konsularnego dworu w Tuileryach, Malmaison i Saint-CIoud.
Dostarczał cennych o Polsce wiadomości, a umiał też szczególniejszemi dworackiemi sposoby przypodobać się osobiście władcy Francy i. Tak więc bliską swą przyjaciółkę, słynną artystkę Teatru Francuskiego, młodziutką
pannę George, uczynnie przekazał kochliwemu Bonapartemu. Sapieha odtąd przez dziesięciolecie, aż do swej
śmierci, pozostał oddanym zwolennikiem Pierwszego konsula i cesarza. Ale już własna jego żona, księżna Anna
z Zamoyskich Sapieżyna, żywiła głębokie do Bonapartego uprzedzenie. Podobnież Zamoyscy, Krasińscy i inni ówcześni polscy goście wielkopańscy w Paryżu, bywając skwapliwie na świetnych przyjęciach Pierwszego
konsula, dworując jemu i Józefinie, zarazem jednak po
kątach pomstowali zaciekle na korsykańskiego „awanturnika" i „uzurpatora", w poufnem kole spółczesnych
tam wojażerów rosyjskich i angielskich, oraz w salonach
arystokratycznych Faubourg Saint-Germain. Wszyscy oni
oczywiście, zwłaszcza panie, rozumna i egzaltowana Aleksandrowa Sapieżyna, serdeczna jej przyjaciółka, Marya
z Radziwiłłów Krasińska, śliczna Zofia z Czartoryskich
Zamoyska, składali hołd powinny wygnańcowi Kościuszce, w jego mieszkaniu w Paryżu, a następnie w posiadłości wiejskiej Zeltnerów, Berville pod Fontainebleau. Zaś prawie wszyscy byli wobec Naczelnika wymownymi
tłómaczami planów i nadziei Adama Czartoryskiego.
A byli równocześnie gorącymi apologetami jego młodego, szlachetnego przyjaciela i pana, Aleksandra, wystawianego jako duch dobry, „anioł biały", — car był jasnym
blondynem, — naprzeciw złego ducha, „czarnego anioła",
Bonapartego. Co się tycze Kościuszki, to on sam, obok
wspomnianych zażyłych swych stosunków z opozycyą
przeciwkonsularną francuską, a między innymi także z jej
głową, generałem Moreau, był również, po pokoju amieńskim, w bliskiej styczności z angielską w Paryżu kolonią. Schodził się z wielkim wodzem wigowskim, Karolem Foxem, podczas paryskiego jego pobytu. Fox był chwilowo z Bonapartem na stopie przyjaznej, ale był zdawna
bardzo od Rosyi zawisły, a teraz nawet przez Aleksandra i Czartoryskiego forytowany na rządzące w Anglii
stanowisko. Tak więc Kościuszko zewsząd odbierał kojące, sprzyjające Rosyi suggestye i wrażenia. Wszakże
stanowcze dlań znaczenie miała ta okoliczność, że, wraz
ze zgonem Pawła, bladła i znikała zmora związanych
z osobą zamordowanego cara własnych bolesnych wspo-
mnień łaski, przysięgi, zerwania. Co więcej, tamtą wyłudzoną przysięgę Kościuszki na rzecz Pawła gasiła
wszak obecnie dobrowolna przysięga wiernopoddańcza
Kołłątaja na rzecz Aleksandra. Odtąd i nieprzejednane
Towarzystwo republikanów polskich, pod radykalnym
kołłątajowym celebrujące znakiem, musiało odrzec się
owych, wręcz przeciwnych, republikańsko-rewolucyjnych
przysiąg i haseł, do jakich niedawno pociągało Kościuszkę.
W istocie, wielu katońskich tego Towarzystwa dostojników, jak np. Orchowski, zostało teraz poprostu agentami Czartoryskiego. Kościuszko, zawsze pod silnym domu Czartoryskich wpływem, a znając szczery patryotyzm ks. Adama i słysząc o świeżych jego dla rodzimej
Litwy dobrodziejstwach kuratorskich, skłonny był zawierzyć trafności i powodzeniu jego politycznych zamierzeń
polsko-rosyjskich. Utwierdzali go w takiej wierze wymienieni podróżni wielkopańscy, mniej lub więcej bliscy
Czartoryskiego. Zresztą Czartoryski wtedy właśnie miał
w Paryżu niektórych, dość ciemnych agentów tajnych,
jak przebiegły krętacz Moszyński, jak czelny sztukmistrz
Chadzkiewicz, którzy niegdyś obadwaj czynni byli w insurekcyi kościuszkowskiej. Miał nawet korespondentów w najbliższem otoczeniu paryskiem Naczelnika, w osobie spowinowaconego z nim, dzielnego kapitana Jerzego Zenowicza,
albo lubianego przezeń, jowialnego Józefa Sierakowskiego. Tym sposobem Kościuszko był zewsząd pod okiem i wpływem idącej z Petersburga oryentacyi polsko-rosyjskiej. Poza tem nie omieszkiwano oddziaływać nań w tym samym
kierunku postronnemi również sposoby, przez szwajcarskich jego przyjaciół, przez bardzo niepewnego a usłużnego dla Rosyi Zeltnera, przez Laharpa, będącego na stałem utrzymaniu rosyjskiem i w stałej korespondencyi poufnej ze swym byłym wychowankiem, carem Aleksandrem.
Zaś kołysany wiarą w liberalny idealizm cara i jego posłannictwo bezinteresownego zbawcy Polski, Kościuszko jednocześnie, widokiem konsularnego samowładztwa, wyprawy
na San Domingo, przywrócenia murzyńskiej niewoli, zniszczenia legionów polskich, sprawy Moreau, represyi sądowo-policyjnej, wreszcie ogłoszenia cesarstwa, ostatecznie zrażał się do Napoleona, a nawet poczynał objawiać
gotowość zwalczania go osobiście, na czele Polski, pod
sztandarem przyszłej koalicyi. Tymczasem zadzierzgiwał się zwolna ów nowy węzeł koalicyjny. Zarazem zbliżała się jedyna sposobność
I urzeczywistnienia wielkich a trudnych pomysłów Czartoryskiego. Znalazł on sobie teraz, w chwili podjęcia
akcyi tak zawiłej i ważnej, oddanego konfidenta i spółpracownika dyplomatycznego. Był nim eks-ksiądz Piattoli, ongi sekretarz Stanisława-Augusta współpracownik
Ustawy majowej, potem więzień austryacki, w końcu
domownik księstw^a Kurlandzkich, człek nie bez talentu
i zalet, lecz z nadmiarem południowej wyobraźni i politycznego szarlataństwa XVni wieku. Za pośrednictwem Antraigua, utrzymującego stałą z Czartoryskim korespondencyę, jesienią 1803 r., przypomniał się on
księciu ministrowi, a od początku 1804 r., przybywszy Ido Petersburga, został jego doradcą w otwierającem się przesileniu europejskiem. To przesilenie weszło
niebawem w stan ostry przez porwanie i śmierć ks.
Enghiena. Na protest Aleksandra z powodu tego zabójstwa odpowiedział Bonaparte bolesną aluzyą do mordu Pawła. Z wynikłego stąd zatargu znalazł Czartoryski wyjście, odpowiadające tajnym jego widokom,
a nieznane dotyczas w praktyce międzynarodowej, pośrednie między pokojem a wojną. Polegało ono na formalnem zerwaniu, wiosną 1804 r., wszelkich stosunków politycznych między Rosyą a Francyą, wraz z odwołaniem wzajemnych przedstawicieli dyplomatycznych, lecz
bez wypowiedzenia wojny, bez przerwania stosunków
handlowych, nawet bez odwołania konsulów. Wytwarzał się tym sposobem szczególniejszy stosunek francusko-rosyjski, formalnie wrogi, więc sprzyjający stworzeniu nowej koalicyi, lecz narazie zwalniający Rosyę
od czynów wrogich, dopuszczający teraz pewną jej rezerwę względem Francyi a nawet przyszłe porozumienie obustronne. Równolegle z tym manewrem, doraźnem odcięciem się od Francyi, rozpoczął Czartoryski
bardzo subtelną grę troistą. Zmierzała ona naprzód do
odosobnienia Prus, przez skompromitowanie na obie strony
ich gry obosiecznej, fałszywej ich przyjaźni z Francyą
i Rosyą jednocześnie. Zmierzała następnie do pchnięcia
Austryi do samodzielnej, wybiegającej daleko na Zachód,
nad Dunaj i Ren, offensywy przeciw Napoleonowi, co pozostawiłoby Rosyi wolną rękę na Wschodzie, nad Niemnem
i Wisłą. Zmierzała wreszcie do ścisłego związania się z Anglią i zyskania jej zgody na koncepcyę koalicyjną rosyjską, na uwieńczenie jej odbudową Polski i na końcowe zagodzenie z Francyą. Naogół, w grubszych zarysach, Czartoryski wyobrażał sobie pożądaną kolej wypadków i odpowiednią linię oryentacyjną polityki rosyjskiej, jak następuje. W razie przewidywanego i pożądanego zatargu wojennego między Austryą a Francyą,
z jednej strony, sprzymierzyć się z Austryą i zachęcić
ją do akcyi zaczepnej; z drugiej strony, zmusić Prusy do zejścia z dwulicowego ich stanowiska środkującego;
następnie, niezawiśle od rozprawy austro-francuskiej,
główną siłą rosyjską obrócić się nie przeciw Frańcyi, lecz uderzyć na Prusy, zgnieść je i stanąć mocną nogą w Warszawie i Polsce pruskiej; wreszcie, w razie porażki Austryi, ponad głową jej i Prus, a w porozumieniu z Anglią, przeprowadzić pacyfikacyę wprost
z Napoleonem, za cenę zjednoczenia Polski trójdzielnicowej, w bliższym lub dalszym związku z dynastyą rosyjską. Przygotowawczą kampanię dyplomatyczną rozpoczął Czartoryski w 1804 r., u dworów pruskiego, austryackiego i angielskiego. Prusy, w maju 1804 r., wydały Aleksandrowi tajną deklaracyę królewską, przyrzekającą oparcie się przemocy francuskiej w Niemczech północnych;
i tegoż samego dnia wydały Napoleonowi poufną deklaracyę gabinetową, przyrzekającą oparcie się przemarszowi armii rosyjskiej przeciw Francyi. Trwały one w najlepsze w dwuznacznej i popłatnej roli języczka u wagi
między Petersburgiem a Paryżem. Do uśpienia ich mimowoli do czasu w tej roli nadawał się wybornie ówczesny poseł rosyjski w Berlinie, Alopeus, będący całkowicie na żołdzie pruskim. Z drugiej strony, Austrya, po
tylu wziętych od Francyi cięgach i ostatnich suworowowskich od Rosyi zawodach, dość nieufnie wchodząc
w petersburskie namowy koalicyjne, nie bez wahania,
w listopadzie 1804 r., zawarła tajne, warunkowe jeszcze,
przymierze zaczepno-odporne z Rosyą przeciw Francyi.
Do uspokojenia mimowoli tej nieufności wiedeńskiej wybornie nadawał się ówczesny poseł rosyjski w Wiedniu,
Razumowski, będący oddawna na utrzymaniu austryackiem. Alopeus i Razumowski winni byli pozostać całkiem lub poczęści bezwiednemi narzędziami ukrywanej
przed nimi jaknajdłużej istotnej myśli koalicyjnej swego
rządu. Dla tem większej pewności przydawał im Czartoryski zaufanych, wtajemniczonych dozorców. Takim
dozorcą był generał Wintzin gerode, niegdy szambelan
ks. Ferdynanda Pruskiego, teścia Radziwiłła, potem puł-
kownik austryacki, potem gwardzista rosyjski i adjutant Aleksandra, żonaty z Polką, Eostworowską, przyjaciel
Czartoryskiego, który mu sekundował w pojedynku z Dołgorukowem, miał do niego pełne zaufanie i wyprawiał
go teraz właśnie z misyą dozorczą po kolei do Berlina
i Wiednia. To zaufanie zresztą niecałkiem było uzasadnione. Czartoryski i w tym wypadku, jak w wielu innych, okazał wadę, bardzo śród magnatów polskich pospolitą, a nadzwyczaj w polityce szkodliwą, małą znajomość ludzi. Wintzingerode, pomimo polskiego swego
małżeństwa, był służbistą rosyjskim a przedewszystkiem
ślepo oddaną Austryi kreaturą, i najpewniej zawczasu
odkrył w Wiedniu wszystko, co tylko wiedział o polskich planach Czartoryskiego. Najtrudniejszą atoli była podejmowana przez ks. Adama negocyacya londyńska. Tam, w Anglii, chciał Czartoryski to skuteczne znaleść poparcie, jakiego nie mógł oczekiwać od spółrozbiorców Polski. W tym celu jednak musiał postępować bardzo oględnie z obecnym rządem angielskim. Jak wspomniano, w marcu 1801 r., Pitt dobrowolnie ustąpił władzy rządowi Addingtona, dla ułatwienia pokoju z Francyą. Z kolei,
po wznowieniu wojny z Francyą, musiał ustąpić Addington, poczem, w kwietniu 1804 r., Pitt powrócił do władzy. Nowe^ skroś wojenne, nieprzejednane względem Francyi, ministeryum Pitta nie ze wszystkiem nadawało
się do środkujących zamierzeń koalicyjnych Czartoryskiego, któremu przeto wielce zależało na pewnej rekonstrukcyi tego ministeryum. Zależało w szczególności na wprowadzeniu do rządu Foxa, wielkiego wigowskiego
przywódcy, który zawsze, od początku wojen rewolucyjnych, był zwolennikiem pokoju francusko-angielskiego,
był przytem wymownym, choć platonicznym, przyjacielem Polski, a był też, co nienajmniej ważna, od wielu lat w bardzo ścisłych stosunkach z Eosyą. Rzecz była tem aktualniej szą, że temi właśnie czasy, z powodu
choroby umysłowej króla Jerzego, wisiała w powietrzu
regencya hulaszczego ks. Walii, osobiście i politycznie związanego z Foxem. Owóż Czartoryski w tycli wszystkich drażliwych materyach nie mógł odkryć się z całą
myślą swoją przed długoletnim posłem rosyjskim w Londynie, Woroncowem. Ten bowiem, jakkolwiek cenił ks.
Adama, jednak w sprawach polityki ogólnej, a zwłaszcza polskiej, miał wspólnie ze swym bratem, kanclerzem,
swoje odrębne pojęcia czysto rosyjskie, pozatem zaś był
ślepo oddany teraźniejszemu rządowi angielskiemu. Wobec
tego postanowił Czartoryski wysłać do Londynu, z misyą
najpoufniejszą, Nowosilcowa. Jego też, obok samego cara,
zapewne też Stroganowa, Vintzingerodego,oraz Piattolego,
wtajemniczył w swój istotny program koalicyjny, zaryso-
wany w tajnym memoryale zeszłorocznym. Była to nieostrożność, która ciężko się pomściła. Do polsko-rosyjskiej
koncepcyi Czartoryskiego dopuszczony został w osobie
Nowosilcowa fałszywy teraz przyjaciel, a później otwarty, nieubłagany wróg. W istocie, misya Nowosilcowa do Anglii, pod koniec 1804 r., żadnego pozytywnego
nie dała wyniku. Po powrocie z wyprawy londyńskiej do
Petersburga, został on, latem 1805 r., ponownie przeznaczony, w towarzystwie Piattolego, do misyi jeszcze drażliwszej, do Paryża, celem rokowań osobistych z Napoleonem. Po drodze jednak, w Berlinie, został zatrzymany
i nakoniec odwołany przez Czartoryskiego, który po niewczasie wyczuł niewłaściwość wyboru takiego wysłańca, jakkolwiek jeszcze przez szereg lat będzie się łudził rzekomą jego przyjaźnią dla siebie i Polski.
W rzeczywistości Nowosilcow nietylko nie wywiązał się
należycie z powierzonej sobie misyi, lecz nawet, jak się
zdaje, wydał rządowi pruskiemu sekret zamierzeń Czartoryskiego.

Właściwie już wtedy zwichnięte zostały te niepospolite, choć w samym zarodzie chybione zamierzenia. Nie dał im przecie za wygrane Czartoryski w ciągu całego prawie 1805 r., głównie przy pomocy urodzonego projektowicza Piattolego, nietyle w praktycznej, ile raczej spekulaty wriej dziedzinie. Wchodząc najdalej w myśl
ks. Adama, układał mu Piattoli obszerne operaty, czyli „marzenia polityczne", rozwijające ową myśl wytyczną w najszczegółowszym sposobie i stopniowaniu, stosownie do
przewidywanych rozlicznych wyników negocyacyi lub wojny. W tej projektowej redakcyi Włocha, wedle skazo wek
Czartoryskiego, wprawdzie bardzo szeroko była mowa o po-
wszechnej europejskiej „koalicyi pośredniczącej" (alliance de mśdiationj, mającej przemożną groźbą wojenną wywrzeć kategoryczny nacisk na Napoleona. W gruncie jednak wciąż górowała tu dążność do polubownego porozumienia się z Napoleonem, uznania jego cesarstwa, dynastyi,
głównych zdobyczy, nawet ewentualnego odzyskania
przezeń Egiptu i San Dominga, wzamian przedewszystkiem za odbudowę zjednoczonej Polski przy Rosyi,
obok pewnych zysków rosyjskich na Wschodzie i Północy. Ustnie formułował Piattoli istotę rzeczy leżącą na samem dnie konjunktury, branej w rachubę przez
Czartoryskiego, w tem lapidarnem orzeczeniu: „sprzy-
mierzyć się znienacka (s^allier hrusąuement) z Bonapartem i spożyć ciasto pospołu", czyli do spółki podzielić
się światem. Owóż, naprzód, ta koncepcya podziału
świata między Zachodem a Wschodem, Napoleonem
a Aleksandrem, wraz z równoczesnem odrodzeniem Polski przy Rosyi, była w samem swem założeniu przeciwną naturze i dziejom. Następnie zaś, w swem wykonaniu, nie była do pomyślenia pod kierunkiem Polaka.
Czartoryski, pomimo wpływowego napozór stanowiska,
był naprawdę zupełnie odosobniony w Petersburgu. Nie
mógł on, ani w polityce europejskiej, ani tembardziej
w polskiej, polegać na żadnym Rosjaninie, nie wyłączając cara. A zarazem, z przeciwnej strony, 'wszelkiemi sposoby, zwłaszcza przez przestrzeżone czynniki pruskie,
był zohydzany u Napoleona. Stąd też w subtelnych jego
pomysłach narodowych i europejskich wciąż rwało się
wszystko, ze wszystkich naraz końców, z rosyjskiego, francuskiego, angielskiego, pruskiego, austryackiego,
wreszcie i z polskiego. Tkwił tu rdzenny tragi£m szlachetnej jego duszy i inicyatywy, choć 'górującej nieskończenie nad znikczemniałą poprzednią targowicką
i zmarniałą późniejszą ugodową. Była tu klątwa fałszywego położenia życiowego i duchowej rozbieżności Czartoryskiego pomiędzy walenrodyzmem a lojalizmem, polskością a słowiaństwem, skąd on kiedyś wybrnie przez
całopalną ofiarę rewolucyjną i emigracyjną, a gdzie obecnie ugrzązł bez wyjścia. Nie rosyjska, przez Petersburg,
droga do przyszłej odrodzonej prowadziła Polski, lecz
legionowa, przez Zachód, przez Francyę, przez Napoleona.
Napoleon tymczasem na nadciągającą koalicyjną gotował się zawieruchę. Przenikał ją z góry, ogólnikowo
przynajmniej, z odbieranych wiadomości poufnych, a głównie dzięki własnej intuicyi. Rozeznawał, i to dość jasno,
z interceptów Lucchesiniego, bezdenną dwulicowość Berlina. Dostrzegał, choć tylko ułamkowo, wyłącznie z wrogiej sobie strony, skomplikowaną grę Petersburga. Czujnie śledził mściwe zakusy i wraz trwożliwe wahania
Wiednia. Z tern wszystkiem spokojną zachowywał wstrzemięźliwość. Okazywał udaną ufność Prusom, odnawiając
bezpłodne z niemi rokowania sojusznicze Komitetu Ocalenia publicznego i Dyrektoryatu. Jeszcze po cesarskiej
swej koronacyi paryskiej, pod koniec 1804 r., publicznie, rzed Ciałem prawodawczem, wyciągał rękę Rosyi. Jeszcze po królewskiej koronacyi medyolańskiej, latem 1805 r.,
ostrzegał Austryę przed prowakacyą rosyjską, która pragnie pchnąć ją do wojny a później na sztych wystawić.
Równocześnie zaś sam ześrodkowywał swe wysiłki przeciw jedynemu narazie otwartemu wrogowi, Anglii. Założywszy, od 1803 r., wielki obóz w Boulogne, przygotowywał stamtąd wylądowanie zbrojne na brytańskiem
pobrzeżu. Te przygotowania, z rozmyślną czynione ostentacyą, nie były wszakże bynajmniej samym jeno manewrem. Zapatrywał się Napoleon na wzory wypraw brytańskich
Juliusza Cezaua i Wilhelma Zdobywcy. Myślał w Londynie „przeciąć gordyjski węzeł koalicyi". Zaś samą
już akcyą przygotowawczą osiągał cele praktyczne, mocnił marynarkę francuską i trzymał w szachu ministeryum angielskie. Ale wyprawa do Anglii, wchodząc
istotnie, z pewnym ułamkiem prawdopodobieństwa, w rachubę boulońskiego obozu, nie wyczerpywała innych
stron tej rachuby. A mianowicie, wobec przeciągającego
się, dojrzewającego zbyt powoli, kontynentalnego przesilenia, mógł Napoleon, dzięki obozowi w Boulogne,
przez dwa lata trzymać w pogotowiu i doskonalić na
uboczu armię przeszło stutysięczną, aby w razie potrzeby, odwracając się nagle ku Wschodowi, użyć jej do
nieoczekiwanej, błyskawicznej kontroffensywy przeciw
czyhającym nieprzyjaciołom lądowym, przeciw przewidywanemu austro-rosyjskiemu natarciu.

Tak też się stało. Nazbyt zawiłe i rozłożyste planowania rosyjskie ostatecznie stoczyły się nap o wrót na
utarte tory koalicyjne. Parła ku temu odosobniona Anglia i Pitt, przy mocnem poparciu wojskowych zwłaszcza żywiołów przeciwfrancuskich Wiednia i Petersburga.
Czartoryski, pchany tędy siłą rzeczy, słabością swego
stanowiska i naciskiem angielskim, osądził, że najlepiej
będzie pójść do czasu linią mniejszego oporu, dawną
z 1799 r, linią koalicyi anglo-austro-rosyjskiej, byle wyjść
nareszcie z bezwładu i dojść do konjunktury, która w sposobnej porze pozwoliłaby wyłamać się w pożądanym
kierunku pierwotnych założeń polskich. Tak doszedł naprzód w Petersburgu zaczepny traktat sprzymierzeńczy
anglo-rosyjski przeciw Francyi, z kwietnia 1805 r. Nastąpiły dalsze rokowania w Wiedniu względem akcesu Austryi, pierwotnie w dziedzinie czysto wojskowej. Arcyksią, żę Karol stanowczo był przeciwny zarówno nowej wojnie
z Francyą, jakoteż nowemu sojuszowi z niepewną Eosyą.
Ale za wojną i sojuszem przeważył szalę szef sztabu głównego austryackiego, ambitny Mack, niegdyś, w kampanii
neapolitaóskiej, zdrowo bijany przez Championneta i Kniaziewicza, i wtedy też, jak się rzekło, trafnie przez Dąbrowskiego oceniony i kiepskim nazwany „waryatem",
a teraz wyrywający się do laurów pogromcy Napoleona.
Stanęła więc, w lipcu, wiedeńska tajna konwencya wojskowa austro-rosyjska. Odpowiadała ona najskrytszym
widokom Rosyi: przewidywała offensy wę austryacką przez
Bawaryę przeciw Francyi; przyrzekała tam rosyjskie posiłki, lecz w przesadnej liczbie i spóźnionym termiuie;
główne natomiast siły rosyjskie pozwalała trzymać w odwodzie przeciw Prusom; słowem, wiążąc i narażając
w pierwszej linii Austryę, zostawiała wolne ręce Rosyi.
Po dopełnionym jeszcze, w sierpniu, formalnym akcesie
austryackim do związku anglo-rosyjskiego, przy neapolitańskim również udziale, więc ściśle na poprzednią, drugą koalicyjną modłę, wystąpiła do boju trzecia koalicya.
Niezawiśle od wojsk pod arcyksięciem Karolem, przeznaczonych do działań flankowych przeciw Francuzom we
Włoszech, z rezerwą pod arcyksięciem Janem w Tyrolu, główna armia austryacką pod Maćkiem niezwłocznie wyruszyła w pole, wprost przez Bawaryę mierząc
ku Francyi, a za nią korpus posiłkowy rosyjski Kutuzowa pomaszerował bez pośpiechu przez Galicyę ku
Zachodowi. We wrześniu Austrya rozpoczęła otwarte
kroki wojenne. Mack, bez trudu wdzierając się do sprzymierzonej z Francyą Bawaryi, ześrodkował swe siły pod
warownym Ulmem. W takim stanie rzeczy, Napoleon,
zasiedziały nad brzegiem morskim w Boulogne i wyłącznie napozór swą ekspedycyjną angielską pochłonięty marą, z wzrokiem w Kanał i Londyn wlepionym, niebaczny
napozór na zbierające się cichaczem za jego plecami
niebezpieczeństwo, lecz w rzeczywistości śledząc je jak najświadomiej, jaknajczujniej, raptem wstał, odwrócił
się i w samo serce koalicyi piorunującym, kontroffensywnym zamierzył się ciosem. W końcu sierpnia wydał pierwsze rozkazy do rzucenia swych wojsk z obozu boulońskiego na Wschód, nad Ren i Dunaj. W początku
września stanął w Paryżu, skąd w końcu września popędził na Strasburg, za awansującą w marszach forsownych, 150 tysięczną Wielką Armią. W początku paź-
dziernika, z prawego skrzydła wziąwszy tyły Austryakom, odciąwszy ich od Wiednia, naraz od Wschodu, od tyłu, uderzył na osłupiałego, czekającego go przed sobą,
od Zachodu, a już zewsząd otoczonego Macka. Łatwo
złamał jego opór, w połowie października zmusił go do
sromotnej kapitulacyi pod Ulmem, zabrał ogółem do 50 tysięcy jeńca, a wraz z krwawemi stratami i zbiegłymi, zniósł
całą prawie stutysięczną główną armię austryacką. Poczem ruszył dalej naprzód nie wstrzymanym już nigdzie
impetem, w początku listopada zajął Wiedeń, rozłożył
się kwaterą w Schoenbrunnie. Załatwił się z bronią austryacką i cesarzem Franciszkiem, czekał rosyjskiej i cara Aleksandra. Aleksander wchodził do koalicyi szlakiem polityki
Czartoryskiego. Pchnąwszy Austryę na karkołomną z Napoleonem rozprawę na ziemi bawarskiej, nad Dunajem,
sam zamyślał rozprawić się z Prusami na ziemi polskiej,
nad Wisłą. Skierował tam, z pod Grodna i Brześcia,
90 tysięczną armię główną Michelsona, którą nadto wzmocnić miały nadciągające ze stolicy gwardye. W połowie
września, sam car we własnej osobie, rzecz od Piotra
Wielkiego w Rosyi bezprzykładna, udał się z Petersburga do armii czynnej. Miał z sobą Czartoryskiego, któremu w tym czasie napozór całkowicie ulegał. Wprost ze
stolicy, po drodze do armii czynnej, udał się na dłuższy postój do Puław, rezydencyi Czartoryskich w Galicyi. Przed wyjazdem z Petersburga wystosował do Fryderyka-Wilhelma kategoryczne żądanie wolnego przemarszu wojsk rosyjskich przez ziemie pruskie. Przewidywana odmowa Berlina na podobne żądanie winna była zostać upragnionem hasłem sforsowania tego przemarszu siłą zbrojną, uderzenia znienacka na Prusy i zajęcia
polskiej icłi dzielnicy. Na ten wypadek, w końcu września, wygotowany był przez Czartoryskiego manifest
carski o wypowiedzeniu wojny Prusom i poufnie rozesłany generałom rosyjskim, ciągnącym ku granicy pruskiej, do ogłoszenia go z chwilą jej przekroczenia. Aliści uwieńczeniem całej imprezy byłoby oczywiście dopiero publiczne ogłoszenie Królestwa Polskiego pod berłem Romanowów, za zgodą i ąankcyą samejże Polski. Dla
uniknięcia piętrzących się ze strony rosyjskiej trudności,
godził się już Czartoryski na tymczasowe obwołanie samego cara królem polskim. Przygotowane to być miało
właśnie przez dwutygodniowy, w pierwszej połowie października 1805 r., pobyt Aleksandra w Puławach. Do
złożenia przedwstępnego hołdu carowi pociągnięto tu
i zgromadzono wielu wybitnych działaczów ze wszystkich trzech dzielnic i wszystkich stronnictw polskich.
Iprowadzony został do Puław były przywódca Wielkiego Sejmu, marszałek Ignacy Potocki; wezwany też były
przywódca Targowicy, hetman Ksawery Branicki; wtajemiczony również były wódz naczelny, ks. Józef Poniawski. Powszechna jedność narodowa pod nowym palem polsko - rosyjskim miała poprzedzić zjednoczenie
pod nim odrodzonego państwa polskiego. Od licznie zebranych uczestników puławskiego zjazdu odbierano już
nawet podpisy pod tajną odezwą, rodzajem asekuracyi
wiernopoddańczej na rzecz Aleksandra. Wobec znacznego
odsetka Polaków w wojsku pruskiem, liczono na masową ich dezercyę z chwilą rozpoczęcia kroków wojennych.
Zamierzano też, wzorem powstałych z austryackiego jeńca
legionów polskich przy armii francuskiej, utworzyć ze
zbiegów i jeńców pruskich legiony polskie przy armii
rosyjskiej, przy pomocy będących w kraju licznych oficerów legionowych. Innemi słowy, chciano naśladować
to, co przed ośmiu laty sprawił Bonaparte z Dąbrowskim, a co z nim i Poniatowskim miał sprawić za rok Napoleon. Brano też, zdaje się, pod uwagę możliwość tajemnego sprowadzenia z Paryża Kościuszki. Tymczasem,
na samym zaraz wstępie, myślano całe to dzieło wojenno-polityczne od wielkiego zacząć aktu. Ułożonem było, że
wraz z przejściem Pilicy wojska rosyjskie zajmą Warszawę,
dokąd zjedzie Aleksander i ogłosi się królem polskim.
Rzecz zdawała się być na tak dobrej drodze, że w początku października, w piśmie z Puław, opatrzonem własnoręcznym przypiskiem Aleksandra, Czartoryski odsłaniał już przed Razumowskim istotne widoki polskie cara, kazał uprzedzić o nich dwór wiedeński, a nawet dać
do zrozumienia, że one dotyczą nietylko dzielnicy podziałowej pruskiej, lecz również i galicyjskiej, za stosowną
indemnizacyjną „zamianą". Wyraźnie w tem piśmie podawano do wiadomości Wiednia, że cesarz Aleksander „będzie
zmuszony ustąpić pragnieniom (Polaków), przyłączając do
Rosyi prowincye (prusko-polskie) i przyjmując tytuł króla polskiego", oraz że podobnież wypadnie z kolei urządzić „przyszłe^losy Galicyi", wzamian za odszkodowanie
Austryi w Szląsku pruskim i Bawaryi. Zaś dla przekonania dworu wiedeńskiego, zaskoczonego tak doniosłemi
rewelacyami, i pozyskania jego zgody, wytaczał Czartoryski w piśmie niniejszem argument najwalniejszy: wiszącą nad spółrozbiorcami groźbę rozwiązania sprawy
polskiej przez Napoleona. „Bonaparte nie omieszka zająć się Polską. Doprowadzi on w tej mierze do jakiegoś
porozumienia z królem pruskim,... albo też bodaj jego
samego spowoduje do przyjęcia tytułu króla (polskiego).
Jestto rzecz, której bezwarunkowo przeszkodzić, którą
uprzedzić należy". Jednakowoż cała ta gorączkowa robota puławska
spoczywała na piasku. Stała na fałszywej życzliwości
Rosyan dla Polski, na wróżącej wciąż na dwoje zachciance Aleksandra. Tej kombinacyi polsko-rosyjskiej,
pozornie tyle mającej za sobą, a w istocie skroś wymu-
szonej i nienaturalnej, nikt właściwie, prócz Czartoryskiego i polskich jego stronników, szczerze nie popierał,
wszyscy byli jej przeciwni. Sprzeciwiało się jej całe
niemal rosyjskie otoczenie cara. Sprzeciwiła się zaraz,
przez swego w Puławach wysłańca, Stutterheima, zaniepokojona do żywego Austrya. Rozpaczliwie, rzecz prosta,
sprzeciwiły się zagrożone śmiertelnie Prusy, za pośrednictwem wpływowych przyjaciół, jakich pełno miały na
dworze iw rządzie rosyjskim. Już oddawna sekret Czartoryskiego był zdradzony w Berlinie przez Alopeusa.
Aleksander, który chciał być zdradzonym, by mieć pretekst do zdradzenia Czartoryskiego, już po drodze do
Puław, z Brześcia, wysłał Dołgorukowa do Berlina, rzekomo dla uśpienia Prus, naprawdę dla przygotowania
sobie odwrotu. Zarazem wstrzymał wydane generałom
rosyjskim rozkazy wkroczenia do Prus, rzekomo z powodu doniesień Alopeusa o mobilizacyi przestrzeżonych
Prusaków, choć oni naprawdę wtedy w największej
trwodze opróżniali samą nawet Warszawę. Wtem Fryderyk- Wilhelm, korzystając z bezprawnego przemarszu
korpusu francuskiego Bernadotta przez zachodnią gracę pruską, skwapliwie udzielił przez Dołgorukowa pozwolenia do przemarszu wojsk rosyjskich przez wschodnią. Ze swej strony skwapliwie z tego pruskiego korzystając ustępstwa, Aleksander jednym zamachem wywrócił karcianą budowę puławską. Zamiast rzucić się na Prusy, rzucił
się w ich objęcia. Opuściwszy nagle Puławy, zamiast
wjechać po królewsku do Warszawy, objechał ją incognito dokoła, zjadł obiad u Potockich w Wilanowie, drugi u Radziwiłłów w Nieborowie, pogawędził na Czystem z Poniatowskim, ale nie o polityce, i popędził do Berlina, do miłego brata i przyjaciela, Fryderyka- Wilhelma, do
pięknej siostry i przyjaciółki, królowej Luizy, ze skruchą,
czułością, przymierzem. Towarzyszyć mu musiał Czartoryski, bo car tak chciał, chciał go mieć z sobą, Polaka, winowajcę, kusiciela, na którego głowę spadała wyłączna
odpowiedzialność za „puławski plan morderczy (Mordplan) przeciw Prusom". Patrzeć się musiał na wznowione
pobratymstwo prusko -rosyjskie, które zgubiło Polskę,
które spodziewał się zerwać, a które teraz, uroczystą
u trumny Fryderyka Wielkiego uświęcone przysięgą, na
długie odradzało się stulecie. Musiał, on, który wczora
na rozkaz carski pisał puławski manifest wojenny rosyjski przeciw Prusom, obecnie, na rozkaz carski, kłaść
swój podpis na poczdamskiej konwencyi sprzymierzeńczej rosyjsko-pruskiej przeciw Napoleonowi. Wypił wtedy w Berlinie Czartoryski do dna kielich goryczy; okrutnem
upokorzeniem i zawodem opłacił swoje ministeryum rosyjskie. Wnet jednak same pomściły go wypadki. Wprost
z Berlina, wciąż w biernej jego asyście, pośpieszył Aleksander na Morawy, na walną rozprawę z Napoleonem,
na Austerlitz. Położenie Napoleona, pomimo nadzwyczajnych dotychczas sukcesów, pogromu Macka, zdobycia Wiednia,
miało swoje strony słabe. Nazajutrz po kapitulacyi pod
Ulmem, nastąpiło doszczętne zniszczenie floty francuskiej Villeneuva przez angielską Nelsona pod Trafalgarem. Katastrofa trafalgarska odbiła się bezpośrednio na
Włoszech. Tutaj, po koronacyi medyolańskiej, przekazał
Napoleon zastępczą władzę monarszą, w stopniu wicekróla włoskiego, młodemu pasierbowi swemu, Eugeniuszowi Beauharnais, lecz komendę czynną nad wojskiem włosko-francuskiem, po Muracie sprawowaną przez Jour-
dana, z chwilą wybuchu wojny powierzył wypróbowanemu Massenie. Ten niełacne miał zadanie oparcia się
prawie dwakroć liczniejszej przewadze, ciągnącej do
Włoch północnych, 90 tysięcznej armii austryackiej arcyksięcia Karola. A nie bardzo też miał zabezpieczone tyły
od południa, ze strony Neapolu. Wprawdzie, dzięki zawartej we wrześniu 1805 r. konwencyi francusko-neapolitańskiej o ścisłej neutralności zobopólnej, można było
wycofać rozłożone w portach neapolitańskich, dla dozorowania krążących w pobliżu Anglików i Rosyan, kilkunastotysięczne wojska francuskie pod dowództwem generała Gouion Saint-Cyra. Do tych wojsk, obok Francu-
zów, Włochów i Szwajcarów, należały też posłane do
Apulii ostatnie szczęty legionowe polskie, pułk piechoty Grabińskiego, t. j. I. półbrygada polska, i pułk ułański Rożnieckiego, rozkwaterowane po rozlicznych miejscowościach pobrzeżnych, piechota w Bari, jazda w Barletta, Trani, Canosie. Polacy dotychczas bili się tu bezustanku z brygantami i Anglikami. Teraz wyprowadzeni
zostali przez Saint-Cyra na północ, na sukurs Massenie,
podobnie jak przed sześciu laty, na sukurs Schererowi,
tą samą drogą z Neapolu na północ, prowadzoną była
pod Dąbrowskim pierwsza legia polska. Tym razem jednak na półwyspie o tyle z gruntu inaczej i lepiej miały
się rzeczy, że z tamtej strony Alp gromił teraz zwycięsca Napoleon. Krewki Massena na wieść o Ulmie nie
zawahał się, w końcu października, uderzyć na przemagających liczbą, obwarowanych pod Caldierem Austryaków, lecz z dotkliwą stratą został odparty. Poczem, w początku listopada, arcyksiążę Karol, zrzekając się
akcyi włoskiej, rzuciwszy jeno silną załogę do zablokowanej wnet przez Saint-Cyra Wenecyi, pociągnął drogą
okólną wstecz, w kierunku Wiednia, na spóźnioną wprawdzie odsiecz stolicy, lecz z wcale jeszcze groźną dla Napoleona flankową dywersyą. W tym samym również kierunku zawróciła operującą pierwotnie w Tyrolu, a wyparta
stąd po Ulmie przez Neya i Augereau, armia rezerwowa austryacka arcyksięcia Jana. Jeden zbłąkany jej
oddział, złożony z 7 tysięcy piechoty i przeszło tysiąca
jazdy, korpus emigranta francuskiego, generała ks. Rohana, zepchnięty poprzez góry trentyńskie na południe, chcąc przebić się do Wenecyi, po drodze, między Bassanem a Wenecyą, natknął się na idące mu
na przełaj, ze Stra, polsko-francuskie wojska Saint-Cyra. Były tu obadwa pułki polskie, Grabińskiego i Rożnieckiego, poddane komendzie generała Peyri, oraz skombinowana dywizya francusko-włoska pod generałem
Reynierem. Rohan, spotkawszy naprzód przecinającego
mu wprost drogę Reyniera, rozbił i odepchnął jego dywizyę, gdy wtem sam Saint-Cyr, wziąwszy pośpiesznie
pułk Grabińskiego, stojący jeszcze w tyle w Camposampiero, rzucił go z flanki, opodal Castelfranca, na posuwających się naprzód Austryaków. Piechota polska, pod wytrawnym przewodem podpułkownika Chłopickiego, uderzyła „z największą natarczywością" i zmusiła Austryaków do
bezładnego odwrotu; dopędziwszy go, powtórnem uderzeniem przełamała całą kolumnę nieprzyjacielską, przyczem
sam Chłopicki zabrał do niewoli pułk kirasyerski w 700
koni. Gdy zaś wtem nastąpiło na tyłach gwałtowne natarcie ułanów Rożnieckiego, cały korpus austryacki w pełnym składzie musiał złożyć broń. Wpadło tu w ręce polskie
około 6 tysięcy piechoty i do tysiąca koni, „potrzebna
zdobycz osobliwie ułanom polskim, którzy w ciągłych
marszach i bitwach (apulijskich) wiele koni i ludzi natraciwszy, (teraz z jeńców korpusu Rohana) Polaków
zwerbowawszy, w dobre konie niepoślednio się opatrzyli.
Sam Rohan z całym sztabem, chorągwiami i artyleryą,
dostał się do niewoli. Mała ta stosunkowo, na uboczu
odprawiona, bitwa pod Castelfranco Yeneto, 24 listopada 1805 r., była jednym z ostatnich świetnych czynów
legionowych. Przyczyniła się też do przyśpieszenia odwrotu arcyksięcia Karola. Siadem następujących na Villach, Klagenfurt, ze skrętem na Węgry, wojsk arcy książęcych, posuwał się aż do Lubiany Massena, wciąż mając na prawem skrzydle, pod Saint-Cyrem, w pierwszej
dywizyi włoskiej, legionistów polskich, po raz pierwszy tak daleko na powrotne do domu wypuszczonych
szlaki. Ale tymczasem, na pierwszą wieść o Trafalgarze,
wiarołomny dwór neapolitański, już w połowie listopada, wbrew umówionej neutralności, sprowadził flotę
anglo-rosyjską, z kilkunastu tysiącami Rosyan, śród których sporo było żołnierzy i marynarzy polskich, oraz kilkotysięcznym korpusem ekspedycyjnym angielskim.
Z tymi sprzymierzeńcami na czele, pod dowództwem generałów rosyjskich Lascego i Anrepa, wojska neapolitańskie znowuż, jak przed sześcioleciem, ruszyły znienacka w górą półwyspu, celem wzięcia tyłów Massenie
i złączenia się z Austryakami. Jednakowoż, ponad wszystkiemi temi odległej szemi
groźbami, górowały całkiem aktualne, bliższe, bezpośrednio
zawieszone nad rozpędzonym w głąb Austryi Napoleonem .
Utkwił on tutaj, wśród zimy, dalej niż kiedykolwiek
w kampaniach włoskich odsunięty od swych podstaw
operacyjnych. Poza możliwem zawsze w rdzennych częściach tak rozległej monarchii odrodzeniem się oporności
habsburskiej, miał on naprzeciw siebie nietkniętą jeszcze
Rosyę i nieodgadnione Prusy. Murat, w połowie listopada,
w gorączce pościgu, wypuścił z ręki wojsko posiłkowe
spryciarza Kutuzowa, który umknął, wykłamawszy się
rzekomym rozejmem. A tu już nadciągały na Kraków
dalsze silne korpusy i gwardye rosyjskie pod W. Księciem Konstantym. Napoleon osobiście popędził z Schoenbrunnu na Morawy, w myśli rozbicia zawczasu tej nawały
rosyjskiej przed większem jej skupieniem się. Musiał z tem
śpieszyć się tembardziej ze względu na mocno niepewny
Berlin. Dotkliwą dlań niespodzianką była świeża prusko-rosyjska konwencya poczdamska, obowiązująca Prusy do
zbrojnej przeciw niemu medyacyi, pod rygorem uderzenia
nań od tyłu w 180 tysięcy ludzi. Wprawdzie wiedział także
Napoleon o poprzedniem naprężeniu prusko-rosyjskiem,
o tajnym planie Czartoryskiego, o „wielkim strachu, jakiego
Rosy a napędziła I^rusom". Wiedział również o pewnych, bardzo niedawnych, tajnych planach offensywnych sztabu
głównego pruskiego przeciw Austryi. Wiedział o wpływowych w Berlinie czynnikach, wzdrygających się na
samą myśl ratowania pobitej monarchii habsburskiej
i marzących raczej o tem głębszem pogrążeniu jej, ku
chwale i zyskowi Prus, w duchu starych tradycyi fryderycyańskich. Przeniknął też, że w Berlinie niebardzo
się kwapiono z wykonaniem konwencyi i przysięgi poczdamskiej; że rozmyślnie dawano mu jeszcze dosyć czasu do załatwienia się po Austryakach również i z Rosyanami; że spekulowano tam wciąż nietyle na rolę
walczącego koalianta, ile międzykoalicyjnego superarbitra, obławiającego się po skończonej walce spoinie ze
stroną zwycięską kosztem pobitej. Lecz właśnie dlatego śpieszyć musiał z osiągnięciem stanowczej wygranej, zanim obróciłaby się przeciw niemu wahająca się
zdrada i szpada pruska. Wyczuwał to wszystko, przyjmując w głównej kwaterze swej w Brnie morawskiem,
w końcu listopada, przysłanego sobie wreszcie z Berlina
medyatora pruskiego, Haugwitza, opatrzonego zapewne
w najtajniejsze hamujące ustne zlecenia królewskie. Odesłał go do Wiednia na przewlekłe rokowania z Talley-
randem, sam gotując się tymczasem do ostatecznego zbrojnego rozstrzygnięcia. Nie było ono jeszcze w tej chwili
bynajmniej ubezpieczone na rzecz Francyi. Przeciwnie,
w dzień odwiedzin Haugwitza i jeszcze przez dwa dni następne, Napoleon pod względem taktycznym znajdował się
w położeniu mocno zagrożonem. Miał naprzeciw siebie przeważające o przeszło jedną trzecią wojska austro-rosyjskie, i dopiero na gwałt ściągając detaszowane korpusy,
zdołał w ostatniej prawie godzinie wyrównać siły a tem
samem wziąć górę przewagą geniuszu. Tedy w początku grudnia 1805 r., w samą pierwszą rocznicę koronacyjną, odprawił Napoleon czterdziestą zwycięską swą batalię, austerlicką. W tej najświetniejszej swojej, a i liczebnie największej dotychczas, przy blisko 90 tysiącach z każdej strony ludzi, bitwie „trójcesarskiej", zgruchotał do cna sprzymierzonych
Austro-Eosyan, zniszczył około jednej ich trzeciej w zabitych, rannych i jeńcach, a resztę, wraz z carem i cesarzem rzymskim, w dziką, bezładną pognał rozsypkę.
Najwięcej ucierpiały niezwalczone rzekomo, stanowiące liczbą j bitnością rdzeń armii sprzymierzeńczej, wojska
rosyjskie. A było tam także, niestety, mnóstwo oficerów
i szeregowców polskich. Pochodzili oni poczęści jeszcze
z wcielonych gwałtem przez Katarzynę odłamów siły
zbrojnej sejmowej i insurekcyjnej, z werbunku znędzniałej drobnej szlachty polskiej do lekkiej jazdy rosyjskiej,
głównie zaś z polsko-litewskich poborów rekruckich,
ściąganych przez Pawła, a szczególnie obficie, aż do dziewięciu rekrutów na każde półtysiąca dusz chłopskich,
w pierwszem czteroleciu rządów liberała Aleksandra, z inspekcyi poborowej brzeskiej, litewskiej, inflanckiej,
ukraińskiej i kijowskiej. To też teraz, pod Austerlitzem,
jeden z wybitniejszych generałów carskich, zrusyfikowany Polak Przybyszewski, dostał się do niewoli francuskiej z całą swoją dywizyą. Zaś najdzielniej z całej
armii Aleksandra, podczas stanowczego ataku grenadyerów Soulta na centrum rosyjskie na wyżynach Pratzeau, sprawiła się złożona niemal wyłącznie z Polaków
jazda ułańska rosyjska, roztrącając jazdę francuską Kellermanna, a zwłaszcza dwa świetne szwadrony pierwszego dywizyonu gwardyi konnej imienia cesarzewicza
Konstantego, które z niezrównanym kawaleryjskim impetem sarmackim, szarżując pod pułkownikiem Ożarowskim, rozbiły czwarty pułk liniowy francuski i wzięły jedyny zdobyty w tej bitwie sztandar napoleoński. Ale
też tysiącami padli tutaj Polacj'' w szeregach rosyjskich
smutną ofiarą niesłychanej klęski austerlickiej. Ta klęska
największą niespodzianką była dla samego Aleksandra.
On to bowiem, na własną rękę, wbrew ostrzeżeniom Czartoryskiego, pokwapił się z wydaniem tej najpierwszej
walnej swej bitwy, gdyż, pewien w pysze carskiej łatwego zwycięstwa, bał się tylko umknięcia Napoleona
i troszczył się o odcięcie mu odwrotu do Wiednia. Aż tu
nagle ze wszystkich strącony złudzeń, w sromotnej ucieczce, sromotniejszem jeszcze kłamstwie, wzorem Kutuzowa.
szukać musiał ratunku od wpadnięcia w ręce już opasującego go Davouta. A kiedy w szybko zapadającym zimowym zmroku, z zasłanego trupami śnieżnego pobojowiska, cwałem zrozpaczony, spłakany, opuszczony uchodził car, znalazł się konno przy jego boku, towarzyszył
mu, cucił go i podtrzymywał ks. Adam, skrzywdzony
polski jego minister i przyjaciel. Ta szalona w noc grudniową ucieczka z pod Austerlitzu, — tak po wielu jeszcze
leciecb nie bez zgrozy wspominać będzie Czartoryski to była jakby zmora nocna z króla Leara, gdy wicher
huczy w ciemnościach, walą się trony, a królowie po
otwartem błąkają się polu. Napoleon od początku tej kampanii najwięcej liczj''! się z Rosyą. Jeszcze po Ulmie mógłby on pono, usilnie
namawiań}?- do tego przez Talleyranda, na dogodnych warunkach ułożyć się, nawet sprzymierzyć z Austryą przeciw
Rosyi. Nie zdobywał się jednak wtedy na zwrot podobny, nienajmniej z uwagi na Prusy; wolałby przeciwnie,
osłabiwszy Austryę, ułożyć się z Rosyą. Powodował
się przytem oczywiście nie sympatyą dla Rosyi, lecz
względem na odległą a niezmierną jej siłę. Ale w końcu
zanadto zaczynała mu ona dokuczać, zewsząd dawać się
we znaki, w Neapolu, Francyi, Szwecyi i Bawaryi, na
Morawach, w Polsce i Poczdamie. Otóż Austerlitz dowodnie okazał, że z tą siłą żywiołową bądźcobądź można było poradzić. Wówczas też zrodziła się w Napoleonie myśl zespolenia Europy przeciw Rosyi. „Bitwa austerlicka — tak główne jej znaczenie ujmował on w biuletynie Wielkiej Armii — była zwycięstwem europejskiem,
albowiem obaliła prestige, które zdawało się być związane z imieniem tych barbarzyńców (Rosyan)". Zresztą
nie mógłby nawet rokować w tej chwili z uchylającym
się Aleksandrem, gdyż upokorzony a tembardziej zawzięty car samodzierżca, dysząc nieutuloną żądzą odwetu
i pomsty, wolał poprostu zbiedz do nieprzystępnej północnej swojej stolicy. Z drugiej strony, trzeba było liczyć się z Prusami, które ze swą grą szantażową całkowicie się zdemaskowały przez układ poczdamski i misyę
Haugwitza, a trzymały w pogotowiu zmobilizowaną armię blisko 200 tysięczną. Niepodobna też było zostawiać
zbyt długo samej sobie Francyi, do której pobrzeży po
Trafalgarze łatwy przystęp mieli Anglicy, ani też zwłaszcza nieobliczalnego zawsze Paryża, skąd przykre przychodziły wieści o wynikłych już za nieobecności cesarza ciężkich powikłaniach ekonomiczno-politycznych. Wreszcie
w samej Wielkiej Armii, pomimo zdobytej chwały, wyraźnie nurtowało uczucie, że posunięto się zadaleko, z Boulogne aż na Morawy, i objawiała się chęć corychlejszego
powrotu do domu z ubezpieczonym zyskiem zwycięskiej
kampanii. Napoleon, słowem, postanowił nieodwłocznie kres
wojnie położyć. Poszedł za mądrą, choć interesowną
radą Talleyranda, wyciągnął rękę. do Austryi. Opodal Austerlitzu miał widzenie się z cesarzem Franciszkiem. W tem spotkaniu z Jego Rzymską i Apostolską
Mością, najpierwszym w Europie monarchą, bratankiem
ostatniej królowej Francyi, a przyszłym teściem swoim,
okazał uprzedzającą grzeczność, prawie deferencyę,
oszczędzając mu upokorzenia zwyciężonego wobec zwycięscy. Jeśli jednak wmawiał sobie, że takiem względnem obejściem ugłaskał i zyskał Franciszka, to był
w grubym błędzie. Ten błąd zasadniczy Napoleona, ponawiany później na zjazdach tylżyckim i erfurckim
oraz w sprawie austryackiego małżeństwa, polegał na
przecenieniu przezeń istotnego dostojeństwa, moralnej
wartości i umysłowego poziomu koronowanych swych
przeciwników, jakoteż na beznadziejnem wspinaniu się do
dynastycznej ich wyłączności, do skojarzenia, uzgodnienia się z nimi. To było zarówno niepodobieństwem -względem Franciszka, Aleksandra, Fryderyka- Wilhelma. Im więcej starał się Napoleon zyskiwać ich sobie osobiście, tembardziej tylko odstręczał ich od siebie. Nienawidzili go
oni żywiołowo za duchową jego wyższość, za to, że się z nimi zrównał, ponad nich wyniósł, nie zwyrodniałem,
zbękarciałem ich prawem dziedzicznem, lecz przyrodzonem
prawem swego geniuszu, że ich bijał i, co najgorsza, ułaskawiał, że z nimi obcował, że poprostu żył, że samą istnością swoją doprowadzał do absurdu kruchy, fałszywy, fikcyjny ich majestat. Tak też w niniejszym było wypadku. Zaraz po obecnem austerlickiem spotkaniu, samolubny, podejrzliwy, tchórzliwy, zajadły, bezlitosny, lubieżny, prostacki, tępy mieszczuch w koronie, jakim był cesarz Franciszek, swoim dyalektem wiedeńskim, do zaufanego ks. Liechtensteina, z nieopisaną wybuchnął wściekłością: „Teraz, kiedym go (Napoleona) widział, już nazawsze znosić go nie mogę". Mimo to, już po dwóch dniach podpisany został odrębny rozejm austro-francuski. Austrya wycofywała się, zostawiając na placu umykającą się
zresztą samorzutnie Rosyę. Z kolei jedną i drugą pozostawiały swemu losowi Prusy. Zdradziwszy ongi w Bazylei pierwszą koalicyę dla Francyi rewolucyjnej, a świeżo w Poczdamie Francyę dla Rosyi, zdradziły teraz
w Schoenbrunnie trzecią koalicyę dla Francyi napoleońskiej. W połowie grudnia, z całkiem zmiękłym a najpewniej opłaconym przez Francyę Haugwitzem, podpisany
został traktat schoenbruński, stanowiący nareszcie, za
cenę przyznawanego Prusom Hanoweru, targowane od
dziesięciolecia, od pokoju bazylejskiego, przymierze prusko-francuskie. Poczem, pod podwójnym naciskiem klęski
austerlickiej i tego przymierza, z negocyatorskiej ręki
wyrozumiałego a najpewniej opłaconego przez Austryę
Talleyranda, szybko doprowadzoną została do końca pacyfikacya odrębna z Austryą. Za cenę utraty campoformijskich odszkodowań austryackich, Wenecyi z Istryą, Dalmacyą, Cattarem, dalej Tyrolu, Trentina, itd., ogółem
przeszło tysiąca mil kwadratowych i półtrzecia miliona
mieszkańców, choć stosunkowo z pewną jeszcze, właśnie
dzięki Talleyrandowi, folgą, przyznaniem Austryi Salzburga i pomiarkowaniem kontrybucyi wojennej, podpisany został w Preszburgu, pod koniec grudnia 1805 r., traktat pokojowy austro -francuski.
Kończyła się trzecia koalicya raptowniejszym i cięższym, niż dwie poprzednie, pogromem. Wprawdzie pozostała jeszcze niezagodzona Rosya, lecz należało przypuszczać, że i ona, po lekcyi austerlickiej, powróciwszy
do siebie, odstąpiona od Prus i Austryi, za ich przykładem pokojowego poszuka rozwiązania. Aliści taki ponowny powszechny pokój lądowy Napoleona zwycięscy i tym razem, jak poprzednio, stawał się klęską nieszczęsnego
narodu, któremu tylko wojna powszechna przynieść mogła zbawienie, a który raz jeszcze i w tej wojnie, i w tym
pokoju całkowicie został pominięty. Podobnie jak generał Bonaparte w Leobenie i Campoformio, jak Pierwszy
konsul w Lunewilu i Paryżu, tak teraz cesarz Napoleon
w Schoenbrunnie i Preszburgu godził się a nawet sprzymierzał z rozbiorcami Rzpltej polskiej. Zaś nowy ten
bolesny zawód, całej dotykając Polski, przedewszystkiem
ostatecznie pognębiał wielką sprawę, żywym czynem
wcielającą najrdzenniejszego, wyzwolonego od wszystkich
spółrozbiorców, niepodległego ducha polskiego, ostatecznie grzebał konającą sprawę legionową. Zawiedziony potylekroć naczelny tej sprawy przewodnik, Dąbrowski, od kilku już lat, od przekształcenia legii na półbrygady a zwłaszcza od wyprawy
na San Domingo, w najprzykrzejszem trwał położeniu. Wraz ze sprawą legionową, jego własna była
przegrana na wychodźctwie i w kraju. Z wychodźctwa
wracało do kraju pełno legionistów najlepszych, ostatniej wyzbywszy się nadziei. Wracali zasłużeni wodzowie i świetni oficerowie, wzory patryotycznego poświęcenia
i żołnierskiego honoru. Wracali Kniaziewicz i Wielhorski, Godebski i Fiszer, tylu innych ofiarnych uczestników wysiłku i nieposzlakow^anych świadków bankructwa
legionowego. Dąbrowski nie wracał, bo był z nich najtwardszy, najwytrzymalszy. Im bardziej niektórzy z nich,
jak Kniaziewicz, wzywali go do ustąpienia, im bardziej
inni, jak Kosiński, obracali mu nóż w sercu, o coraz nowym donosząc zawodzie, o coraz nowej pacyfikacyi francuskiej, zabójczej dla sprawy legionowej, tembardziej on
się zacinał w tej polityczno-wojskowej koncepcyi, która
go do legionowego pchnęła przedsięwzięcia. Wciąż w głębi upierał się przy swem przekonaniu, że te wszystkie
pacyfikacye są rzeczą nietrwałą i przejściową, że po nich
większa jeszcze rozgorzeje wojna, która zwycięską Francyę konsularną i napoleońską wreszcie aż na polską wyprowadzi ziemię i pozwoli urzeczywistnić wytyczną myśl
i pieśń legionową. Dąbrowski, chłop zawzięty, pójść napowrót pod jarzmo trójrozbiorcze, ugiąć się, ukorzyć,
przyznać się do legionowej przegranej i błędu, nie chciał.
Wolał trwać i contra spem sperare. Lecz on nietylko wracać
nie chciał, ale wracać nie mógł. Do czegoby wrócił? Do nędzy i potępienia rodaków? Nie znalazłby w domu nawet
chleba dla chorej żony i dzieci. Nie mógłby, jak Wielhorski, osiąść w dobrach dziedzicznych, albo jak Kniaziewicz, na przyjacielskiej sanguszkowskiej dzierżawie. Nie
miał w kraju przyjaciół. A za to wrogów miał tam co
niemiara, podkopujących dobre jego imię obywatela
i żołnierza. Daremnie szukał jakiejś z krajem styczności, pisywał do ludzi najszanowniejszych, do Sołtyka,
Czackiego, ks. Józefa Poniatowskiego, starego Czartoryskiego; daremnie zaufanych, jak Haukego, posyłał tam
adjutantów. Odbierał w najlepszym razie słowa obojętnej
grzeczności; pozatem zaś wyczuwał odgłos wyraźnej niechęci, surowej krytyki, albo wręcz zajadłej wrogości.
Więc pozostał na miejscu, we Włoszech, śród warunków coraz dotkliwszych. Stracił naprzód, jak wskazano, komendę czynną legii, dla fikcyjnego nad niemi inspektoratu. Następnie, po rozebraniu półbrygad polskich i zniszczeniu większej ich części, z inspektora wojsk polskich
we Włoszech został, w 1803 r., inspektorem generalnym
całej jazdy włoskiej, co służbowym było awansem a degradacyą narodową. W tym stopniu odtąd urzędując
w Medyolanie, całkowicie był odcięty od byłych swych
podkomendnych. Pierwsza półbrygada Grabińskiego,
czyli pułk piechoty polsko-włoskiej, — gdyż od jesieni
1803 r. dekretem konsularnym przywróconą była w armii francuskiej, a następnie i we włoskiej, nazwa pułków zamiast półbrygad, — wraz z pułkiem jazdy Rożnieckiego, działały w Neapolitańskiem pod rozkazami Saint-
Cyra; dwie pozostałe ginęły na San Domingo pod rozkazami Leclerca i Rochambeau. Zaś były ich wódz rodowity zdała na to wszystko patrzeć się musiał, z komenderującego generała polskiego zostawszy administra-
cyjnym urzędnikiem wojskowym włosko-francuskim. Nieprzestawał oczywiście Dąbrowski i nadal jaknajżywiej interesować się losem drogiej swemu sercu broni legionowej. Śledził uciążliwe jej przeprawy w Apulii;
z bezsilnym bólem odbierał przedśmiertne skargi legionistów z San Dominga. Ale nic dla nich uczynić nie mógł,
ani nawet w ich wstawiać się sprawie. Zapragnął tedy przynajmniej od zapomnienia i poniewierki uchronić ich imię,
ocalić pamięć i honor legionowego czynu. A pragnął zarazem obronić samego siebie, twórcę i wodza tego nieszczęśliwego, przegranego, skompromitowanego wtedy czynu,
który ówczesna opinia publiczna rodaków i wielu nawet
byłych legionistów skłonną była piętnować jako wytwór
szalonej polityki straceńców, albo też wręcz zbrodniczej
prywaty kondotyerów. Zaś za tę rzekomą zbrodnię, za
tyle szlachetnej krwi polskiej, przelanej rzekomo nadaremnie, za tyle okrutnych zawodów legionowych, przedewszystkiem czyniono odpowiedzialnym Dąbrowskiego. W podobnym duchu skroś ujemnym i oskarzycielskim nietylko wystawiano podówczas przed narodem
w relacyi ustnej, lecz już iw pisemnej poczynano
utrwalać dzieje legionowe. Taka pobudka dziejopisarska, w chwalebnej skądinąd intencyi upamiętnienia odbytych pospołu bojów, wcześnie zrodziła się śród byłych podkomendnych Rymkiewicza i Kniaziewicza, w przyjacielskiem kole Godebskiego, Kosseckiego, Drzewieckiego i innych, raczej chłodno względem Dąbrowskiego nastrojonych naddunajczyków. Przyłączyli się do tej
myśli niektórzy, w rodzaju Kosińskiego, byli podkomendni Dąbrowskiego, mniej mu życzliwi, poczęści
mocno doń uprzedzeni. Przyłączyli się również po powrocie do Warszawy działacze byłej jakóbineryi polskiej w Paryżu, eksdeputacyjne grono Dmochowskiego,
Szaniawskiego, itp. zaklętych Dąbrowskiego wrogów
i prześladowców. Ze strony tych bliższych i dalszych
świadków zajęto się nakreśleniem historyi świeżych wysiłków i przepraw emigracyjno - legionowych. Tak powstało pismo obszerne w języku francuskim, biegnące od założenia legii aż do 1801 r., niepozbawione szczegółów ciekawych, lecz pełne fałszów i nienawistnych na
Dąbrowskiego potwarzy, „Obraz historyczny legionów
polskich", którego autorem był kapitan legii pierwszej,
przemyślny i zjadliwy Piotr Tomaszewski. Tak znów, na
wezwanie Kosseckiego, powstały odrębne ułamki historyczne, jak Godebskiego cenny pamiętnik oblężenia Mantui, albo Aiamitowskiego dość nieścisły skrót dziejów
artyleryi legionowej. Kossecki z Warszawy zwrócił się nawet listownie wprost do Dąbrowskiego, z żądaniem
przysłania sobie urzędowych akt kancelaryi legionowej,
jako materyału do zamierzanej zbiorowej pracy historycznej o legiach. Generał grzecznie się wymówił; nie
żywił on oczywiście wielkiego zaufania do bezstronności tego warszawskiego o sobie i swych czynach dziejopisarstwa. Postanowił natomiast Dąbrowski, uprzedzając podobne, mniej lub więcej wątpliwej wartości, a najpewniej sobie
nieprzychylne pomysły łiistoryograficzne, sam na własną
rękę, na podstawie swych wspomnień oraz posiadanych
bezpośrednich źródłowych świadectw pisemnych, swojej
korespondencyi i dzienników wojskowych, ułożyć zwięzłe,
autentyczne dzieje sprawy legionowej, w ciągu pięciolecia od podjęcia jej przez siebie po wyjeździe z kraju,
aż do faktycznego jej zawieszenia po pacyfikacyi lunewilskiej. Do redakcyi w języku franeuskim użył zaufanych swych adjutantów przybocznych, Regulskiego, Pflugbeila, Haukego, lecz sam całej rzeczy, pod względem
ducha i toku wykładni, nadał własne wybitne piętno osobiste. W ten sposób powstało Dąbrowskiego „Opisanie
y hystoria Legiów polskich", czyli „Pamiętnik wojskowy
(Memoire militairc) legionów polskich we Włoszech, z przypisami źródłowemi, poświęcony krewnym legionistów,
pisany w Medyolanie w r. IX". W rzeczywistości Pamiętnik w tym czasie (1800-1) był dopiero zaczęty
i ulegał następnie znacznym przeróbkom redakcyjnym.
Naogół jestto ścisły, prawdomówny, cenny w lapidarnej
swej prostocie, wysnuty wprost ze źródeł, rys dziejów
legionowych. Zapewne, w dochowanej, aż nazbyt treściwej
wersyi oryginalnej, jto pismo niewolne jest od braków,
zarówno pod względem oświetlenia, jak i przemilczenia
pewnych rzeczy, ludzi, wypadków, sprężyn, zagadnień.
Pomimo całej swej przedmiotowej wstrzemięźliwości, bezzosobowości, urzędowej aż szarzyzny wykładu, niewolne
też jest od pewnej, całkiem zresztą zrozumiałej i nieuniknionej, osobistej intencyi apologetycznej. Ale przede wszy stkiem jestto szlachetna apologia zbiorowa samej
idei legionowej. Trzeba było koniecznie tę jedyną w swoim
rodzaju ideę postawić przed światem i narodem w świetle właściwem. „Legiony — pisał Kosiński — były ludem
błąkającym się na puszczy; widok ojczyzny, jak słup
ognisty przewodniczył ich krokom". „Jak błędne w nocy światła, — śpiewał Godebski — co łudzą podróżnych.
Tak cień Matki ich wodził po krainach różnych... W ich
zbrojnem ciele dusza narodu jaśniała. Na twarzy była
rozpacz, a na czole chwała". To była prawda. Owóż tę
prawdę zasadniczą, najczystsze narodowe źródło imprezy
legionowej, jaknaj dobitniej w swym Pamiętniku stwierdzał
Dąbrowski. Ze wzgardą odtrącał potwarz, jakoby „legiony
polskie powstały ze zbiegów i najmitów, oraz z oficerów^
których jedynym zamiarem było, służąc ambicyi lub interesowi swego wodza, mieć sposób utrzymania się". Ze
słuszną natomiast podnosił dumą, że „Polacy zjednoczyli
się w korpus zbrojny (legionowy) wyłącznie celem powrócenia do ojczyzny swojej; zanim to zaś mogłoby nastąpić, złączyli się w widoku zachowania śród siebie ducha narodowego i nadziei stania się kiedyś wojskiem
narodowem; woleli wreszcie być wygnańcami i cierpieć
niedostatek, niżeli schylić karku pod jarzmem mocarstw
rozbiorczych, uświęcić biernem milczeniem niewolę swojej ojczyzny". Zaś na samem czele pamiętnikarskiej swej
relacyi kładł znamienne godło, wzięte ze starej „Taktyki" hr. Guiberta, słynnego ongi pisarza wojskowego,
czułego poety, kochanka i salonowca wersalskiego ancien
rśgimu w jednej osobie. W dedykacyi, ofiarując swe dzieło „krewnym legionistów", tych zwłaszcza co położyli
kości na obczyźnie pod legionowym sztandarem, znękany, zasmucony Dąbrowski, świadom wielkiej swej odpowiedzialności przed temi mianowicie, okrytemi żałobą,
rodzinami poległych swych podkomendnych, jakgdyby
tłomaczył się, uniewinniał, zasłaniał owem godłem: „Szał
obywatela, marzącego o szczęściu swej ojczyzny, ma
w sobie coś, co wzbudza poszanowanie". „Szałem (dćlire)^ musiał sam nawet Dąbrowski
w beznadziejnej chwili ówczesnej nazwać straconą na
razie sprawę legionową. Przestawszy być jej sternikiem,
został jej historykiem, jako rzeczy skończonej, umarłej
Wysiadywał teraz przeważnie w Medyolanie, zdała od szczątków legionowych. Pełnił administracyjną swą służbę włoską, zbierał książki, sztychy mapy wojskowe,
porządkował legionową swą kancelaryę i bibliotekę. Tutaj, w lombardzkiej stolicy, widział go wtedy i w podróżnym opisał dzienniku pisarz i oryginał niemiecki, a były
oficer rosyjski za Katarzyny, Seume, kióry go niegdyś w suworowowskiej spotykał Warszawie. Gdy jednak teraz
dotknął w rozmowie nowoczesnych widoków złączenia całej Polski pod berłem rosyjskiem, pod łaskawym Aleksandrem, usłyszał Dąbrowskiego zdanie, że on woli wytrwać
jeszcze przy „ostatniej nadziei" wywalczenia może zupełnej niepodległości. „Dzielnem i szlachetnem" wydało się
to uczciwemu Seumemu. Inaczej przecie ówczesne zachowanie się Dąbrowskiego oceniano w kraju. Chciano w niem
prostą jeno żołdacką widzieć rachubę. Szkodziła wielce
Dąbrowskiemu nieszczególna opinia niektórych innych
celniej szych legionistów, wymawiających się, jak i on,
od powrotu do kraju. Wprawdzie byli tam oficerowie,
wyróżniający się tyleż brawurą, co charakterem narodowym, jak Chłopicki, Redel, Klicki i inni. Ale u samej
góry, przeważnie już w stopniach generalskich, pozostali
na obczyźnie ludzie jak Rożniecki, Axamitowski, Gra-
biński, Sokolnicki, Zajączek, w których, poza tęgością
żołnierską, u jednych mniej, u drugich więcej, zawsze
przecie zbyt jasno pospolite przebijało kary ero wiczostwo.
Odbarwiało to w opinii krajowej na samym Dąbrowskim.
Wszak on sam nieinaczej, nielepiej od tamtych, ani wraz
z legiami jak Rymkiewicz nie zginął, ani też wraz ze
zgubą legii jek Kniaziewicz nie skwitował ze służby,
lecz piastował i nadal popłatne, najemne w obcem wojsku stanowisko. Nie szczędzono mu też z tego tytułu
ciężkich, krzywdzących oskarżeń. Ciężko skrzywdził go
nawet szlachetny Godebski, w cudnym „Wierszu do legiów polskich" zgoła przemilczając ich twórcę. Co gorsza, temu twórcy i naczelnemu wodzowi legionowem*
poeta legionowy z wyraźnym wyrzutem przeciwstawiał i wynosił Rymkiewicza za śmierć jego bohaterską; z wyraźną goryczą przeciwstawiał mu i wysławiał Kniaziewicza za to, że „budząc odwagę hasłem, któremu sam
wierzył, I sam niem zawiedziony, próżnej sławy syty,
Przeniósł ziomków szacunek nad obce zaszczyty". Tak
więc, palcem prawie wskazując Dąbrowskiego, odmawiał
mu niejako prawa do narodowego szacunku. Po paru już
leciech, gdy wybije godzina wielkiego narodowego czynu, Godebski w sposób godny siebie i Dąbrowskiego
odwoła te obelżywe zarzuty. Ale obecnie górowały one
w opinii krajowej, choć była w nich krzycząca niesprawiedliwość, było wyłączne poleganie na pozorach i wrażeniach chwili, było zapoznawanie ogólnej konjunktury
europejskiej, istotnej roli Dąbrowskiego, historycznego
przeznaczenia legionów i głębszego stosunku do nich
Napoleona. W rzeczy samej, choć właściwe legie polskie już
wtedy istnieć przestały, jednak szczątkowe ich formacye
wciąż pozostawały w styczności bezpośredniej z Pierwszym konsulem i cesarzem, tworząc bądźcobądź jedyny
żywy łącznik pomiędzy nim a sprawą polską. Przywiązanie legionistów do jego osoby, na które stale kładł
nacisk Murat, było faktem niewątpliwym. Stąd rodziły
się pochodne objawy sympatyi dla jego zastępcy i szwagra Murata, jako możliwego z jego ręki przyszłego króla polskiego. On sam ze swej strony cenił sobie to przywiązanie, i zwłaszcza od klęski San Dominga dbał o to,
aby ono nie zagasło. .,Nie zapomnę nigdy — tak w maju
1803 r, pisał Grabińskiemu Pierwszy konsul — walecznych
(I. półbrygady polskiej). Mogą oni być spokojni o swoją
przyszłość. Choć służą Republice Włoskiej, uważam ich
za służących Francuskiej". Nie chciał bynajmniej zaniku
tych ostatnich formacyi polskich, które przeciwnie pragnął zachować jako cenny na przyszłość zarodek. Chętnie też zatwierdził wyrażoną tejże jesieni prośbę Grabińskiego o prawo wcielania do swej półbrygady dezerterów austryackich we Włoszech oraz znajdujących się
na Elbie resztek 114. półbrygady, aby w ten przynajmniej sposób, wobec ustania rekrutacyi od zawarcia pokoju, utrzymać w mierze stan czynny korpusu. Zarazem baczne miał oko na wabiące wpływy tajne rosyjskie, które,
w imię restytucyjnych przyrzeczeń Aleksandra i widoków
Czartoryskiego, trafiały z Petersburga aż do polskich obozowisk legionowych we Włoszech. W istocie, kaptacyjne i dezercyjne namowy rosyjskie nie przestawały podówczas, 1804-5 r., szerzyć się śród rozłożonych w Apulii legionistów. Zajmował się tem poseł carski w Neaapolu, Tatiszczew, żonaty z Polką, siostrą dzielnego legionisty, szefa szwadronu Jana Konopki. Agitacyę taką ułatwiała wspomniona obecność licznych majtków,
a nawet wybitnych oficerów Polaków z dzielnicy rozbiorowej litewsko-ukrainnej, zarówno pośród załogi krążących pod Neapolem okrętów rosyjskich, jakoteż wyładowanych tam później wojsk carskich. Jednak ta rozkładowa robota rosyjska nie osiągała celu; a jeśli nawet
poddawał się jej czasem jakiś typ zwyrodniały, jak były
oficer legionowy, przez własnych przepędzony kolegów,
Hieronim Pągowski, oszust, awanturnik, noszący się
z projektem zamachu na Napoleona za pieniądze rosyjskie, to był to wyjątek zgoła odosobniony. Bardziej niepokojąco przedstawiały się pewne stosunki, istniejące, jak wzmiankowano, pomiędzy niektóremi żywiołami legionowemi, zwłaszcza oficerami na
reformie, a opozycyą wojskową francuską, ciążącą ku
Moreau i bliskiej mu frondzie generalskiej. Szczególnie
drażliwe było położenie odesłanych z San Dominga rozbitków polskich, w których Napoleon domyślał się gorzkiego ku sobie żalu, i których później jeszcze, po wielu leciech, starannie unikał, „jakby smutnem (na ich widok) wspomnieniem rażony". To też zaraz po wykryciu
spisku Cadoudala, wiosną 1804 r., wszyscy znajdujący
się w Paryżu oficerowie Polacy otrzymali rozkaz opuszczenia stolicy w ciągu dwudziestu czterech godzin i udania się na stały pobyt do Chalons sur Marne. Tutaj
zgromadziła się tym sposobem znaczna liczba znajdujących się weFrancyi niedobitków 113. i 114. półbrygady
oraz reformowanych oficerów polskich, biedujących odtąd
na półźołdzie w małej prowincyonalnej mieścinie francuskiej, w rozpaczliwej bezczynności i upadku ducha. Jedyny
dla siebie ratunek widzieli oni w nowej wielkiej wojnie
napoleońskiej. Jeden z nich, nienajlepszy zresztą, Paszkowski Franciszek, niegodny pupil poczciwego Kościuszki, lichy charakter, lecz nie bez zdolności oficer, w pisanej tutaj, w maju 1804 r., rozprawie „O wojnie", trafnie
wyraźkł uczucia kolegów, gdy „wzywał wojnę, bóstwo
wielkie i dobroczynne". Gdyż tylko wielka wojna mogła
tych nieboraków ze smutnej chalońskiej wyzwolić próżnicy, i wymarzonym pierwotnie szlakiem legionowym
do utraconej wyprowadzić ojczyzny. Zaś takiej wojnie
jeden tylko mógł przewodzić niezwyciężony cezar Napoleon. Podczas plebiscytu nad majową uchwałą senacką paryską 1804 r. o ustanowieniu cesarstwa, Polacy, konsystujący w Chalons, wraz z oficerami francuskimi załogi miejscowej, sprowadzeni zostali do komendanta miasta, generała Gotrou, celem oddania głosów swoich. „Oficerowie francuscy — opowiada jeden z polskich legionowych
tej sceny uczestników, niedobitek z San Dominga, — nie
chcieli podpisać, tylko żebyśmy pierwej podpisali... My
Polacy, mówiąc do siebie: „Bierz ich dyabli, podpiszmy,
będzie prędzej wojna" — i tak jak podpisaliśmy, tak i oni
podpisali". Piechota i jazda polska, będąca we Włoszech
na służbie tamecznej, powołana przed paru laty do plebiscytu konsularnego, tym razem nie uczestniczyła już
w plebiscycie cesarskim francuskim. Pamiętał o niej jednak Napoleon i nie omieszkiwał dowodami życzliwej swej
pamięci podtrzymywać znanego sobie przywiązania tych
wojsk do swej osoby. Tak więc, w połowie lipca 1804 r.,
przy pierwszem cesarskiem rozdawnictwie odznak fracuskiej Legii honorowej, nie zapomniał o twórcy legionów polskich i wyróżnił Dąbrowskiego wysoką dekoracyą orła złotego Legii. Już wtedy od paru miesięcy, z powodu rozstrzelania Enghiena, zerwane były stosunki z Petersburgiem, otwierała się wielka rozprawa rosyjsko - francuska, wielkie spółzawodnictwo między Napoleonem
a Aleksandrem. Napoleon, pomstując na „głupią arogancyę rosyjską" i przewidując nieuniknione starcie wojen-
ne z carem, poczynał na taki wypadek żywiej interesować się Polską. Pod koniec lipca 1804 r., osobiście przepisywał szefowi wydziału ministeryum spraw zagranicznych, Hauterivowi, w półurzędowej broszurze „O zmianach zaszłych w Europie od ćwierci wieku", uwydatnić
przedewszystkiem, „wiele Rosya zyskała na podziale
Polski". We wrześniu, odprawiając uroczysty objazd lewego brzegu Renu, kazał sobie z Medyolanu, z misyą
dziękczynną od władz włoskich, przysłać do Moguncyi
Dąbrowskiego, przyjął go na audyencyi poufnej i pożegnał znaczącemi słowy: „zobaczymy się jeszcze". W październiku, podczas zarządzonego uwięzienia bawiących
w Paryżu Polaków poddanych rosyjskich, a między innymi Moszyńskiego, istotnego agenta rosyjskiego, zalecił Napoleon ministrowi policyi, Fouchemu, wyłączyć
od represyi Sapiehę i innych godnych zaufania Polaków.
Podczas koronacyi cesarskiej w Notre Damę, w grudniu
1804 r., śród dostojników wojskowych francuskich i włoskich, był również obecny Dąbrowski. Na życzenie cesarza pozostał on w Paryżu przez kilka następnych
miesięcy. Należał też Dąbrowski do deputacyi, przybyłej
potem z Medyolanu do stolicy Francyi w sprawie objęcia tronu włoskiego przez Napoleona. Na odpowiednim
akcie, złożonym cesarzowi, w marcu 1805 r., przez tę
deputacyę, imieniem Republiki włoskiej, i ofiarującym
mu żelazną koronę królewską lombardzką, śród 24 podpisów, z wiceprezydentem Melzim na czele, położył także swój podpis Dąbrowski, jako „generał polski w służbie
włoskiej (generale polacco al sewizio italiano)". Kiedy następnie Napoleon zjechał do Lombardyi, celem odbycia
koronacyi królewskiej w Medyolanie, ko nsy stające we
Włoszech wojska legionowe polskie, jako przynależne do
nowego królestwa włoskiego, pośpieszyły zapewnić go
o swej wierności i zupełnem oddaniu. Pułk jazdy polskiej, z Neapolu, w sam dzień święta narodowego 3 maja 1805 r., wystosował do cesarza i króla gorący, w języku francuskim, adres hołdowniczy. „Z niewysłowioną radością — głosił ten adres — dowiedzieliśmy o objęciu przez W. C. Mość korony włoskiej. Zardzewiała korona żelazna na uświęconej głowie W. C. Mości wnet
najświetniejszym zajaśnieje blaskiem... Wszyscy oficerowie oraz piśmienni podoficerowie i żołnierze polscy,
kładąc tu swe podpisy, ...gotowi są przelać ostatnią
kroplę krwi dla obrony osoby W. C. Mości, dla chwały sławnego imienia Twego i obrony praw Twoich, za
każdym Twoim rozkazem". Podpisali ten adres Kożniecki pułkownik, szefowie szwadronu Zejdlic, Konopka, Klicki, kapitanowie Lenkiewicz, Dulfus, Kosta-
necki, Berko, porucznicy, Tański, Fijałkowski, podporucznicy Dobiecki, Stokowski, i wielu innych walecznych. A było jeszcze wtedy w tym pułku, obok świetnej
młodzieży ochotniczej i wypróbowanych powstańców
kościuszkowskich, dość ludzi dawniejszego nawet autoramentu, jak sędziwy kapitan Jacewski, co jeszcze pod
Pułaskim w barskiej bił się konfederacyi, albo prosty ka-
walerzysta, siwy a rześki staruszek Rosnowski, z dawnego wojska Rzpltej, noszący pierwszy numer matrykuły
pułkowej. Jednakowoż w powyższym adresie uderzał
charakter czysto żołnierskiej, wiernopoddańczej odezwy,
wyłącznie poświęconej osobie wodza i pana, obcego monarchy, Napoleona. Uderzał brak wszelkiej zgoła wzmianki o Polsce. Niezawodnie w tej redakcyi przebijał dworacki, pretoryański, wyzuty głębszego czucia narodowego, duch jej autora, Rożnieckiego. Ale przykrą było
rzeczą, że tylu dzielnych sygnataryuszów tej odezwy
pogodziło się z zupełnem w niej przemilczeniem głównej
sprężyny wysileń legionowych, własnej sprawy narodowej polskiej. Z podobnym adresem, w języku włoskim,
osobno zwrócił się do Napoleona pułk piechoty polskiej.
Tutaj podpisali się pułkownik Grabiński, s2ef batalionu
Świderski, kapitanowie Amira, Bieliński, Estko, Kąsinowski, Notkiewicz, Ruttió, Stuart, porucznicy Bali,
Bukowski, John, Zawistowski i wielu innych. Cesarz
widocznie tym odezwom większą przypisywał wagę,
skoro kazał ogłosić je w całości na szpaltach urzędowego Monitora paryskiego. Podczas koronacyi królewskiej Napoleona w katedrze medyolańskiej, w końcu
maja, śród dygnitarzy królestwa włoskiego asystował
znowuż Dąbrowski. Znajdował się on również, wraz
z generałem brygady Dembowskim, śród oficerów odznaczonych orderem komandorskim korony żelaznej włoskiej, przy ówczesnem pierwszem rozdawnictwie tej dekoracyi. Wówczas też, po akcie koronacyjnym, odprawił
Napoleon przegląd wojsk polsko-włoskich, ostatni po
ośmiu leciech swój przegląd szczątków legionowych polskich na ziemi włoskiej, w początku czerwca 1805 r., na
polu Montechiaro pod Medyolanem. Już wtedy do najwyższego dochodziło napięcia, już
do wojennego dojrzewało wybuchu trzecie przesilenie
koalicyjne. Wskazano, jaką rolę pierwszorzędną, aczkolwiek tylko potencyalnie, pod pustacią niewykonanych
w końcu, lecz bądźcobądź niezmiernie doniosłych zamierzeń Aleksandra i Czartoryskiego, odgrywała w tern
przesileniu sprawa polska. Otóż nie mylił się bynajmniej
Czartoryski, kiedy w ówczesnych petersburskich i puławskich swych memoryałach wyrażał przekonanie, że, na wypadek nowej anglo-austro-rosyjskiej koalicyi, ta sprawa nie
może pozostać obojętną Napoleonowi pomimo pozornej jego dotychczas w tym względzie bierności, lecz przeciwnie. musi sama przez się narzucić się jego myśli, jako naturalna potężna broń przeciwkoalicyjna. W rzeczy samej,
imię Polski coraz dobitniej poczęło przypominać się
w Paryżu. Po tamtej scenie w Tuileryach z jesieni
1803 r., to imię zapomniane, przemilczane, znów ozwało
się teraz, wiosną 1805 r., w Senacie francuskim. Przyjąwszy ofiarowaną sobie przez deputacyę medyolańską, przy
udziale Dąbrowskiego, koronę włoską, Napoleon w przemówieniu, wygłoszonem z tego powodu w Paryżu, przed
Senatem, w marcu 1805 r., połączenie w swej osobie obojga koron uzasadniał skutkami podziału Polski. „Podział Polski — rzekł, dotykając po raz pierwszy tej sprawy w przemówieniu ściśle urzędowem — ...na naszą niekorzyść złamał równowagę powszechną". Wygrażając koaliantom
sprawą polską, Napoleon mógł poruszyć ją bądź sam bezpośrednio na własną rękę, bądź też za pośrednictweim
Prus. Ta ostatnia mianowicie myśl rzucenia Prus na
Rosyę i Austryę za cenę odbudowy Polski na rzecz
dynastyczną pruską, myśl związana jeszcze z polsko-pruskiem przymierzem sejmowem, wznowiona potem
w pierwotnych projektach Dąbrowskiego, Wybickiego
i emigracyi polskiej w Paryżu, pokutująca we francuskiem ministeryum spraw zagranicznych przez cały okres
Dyrektoryatu, zaczęła znowuż wyłaniać się obecnie,
w dobie trzeciej wojny koalicyjnej. Była ona brana na
uwagę w sztabie pruskim w związku ze wspomnianemi
planami offensywnemi przeciw Austryi, z jakiemi tam
noszono się już w 1804 r. Była też podsuwaną Napoleonowi przed samym wybuchem wojennym 1805 r. Podsuwał ją cesarzowi jeden z najzdolniejszych jego tajnych
doradców politycznych, hr. Montgaillard, nędzny skądinąd awanturnik, lecz obdarzony rzadką intuicyę męża
stanu i miewający też nieraz ucho cesarskie w ważnych
zagadnieniach międzynarodowych. Już w memoryale
z końca lipca 1805 r., przypominając związki dawnej
Francyi królewskiej z „republikańskiem Królestwem polskiem", ośrodkiem „równowagi północnej", zalecał Montgaillard „skłonić Prusy do zaatakowania Rosyi w Polsce. W memoryale nnstępnym, z końca sierpnia, doręczonym Napoleonowi w Saint-Cloud przez Duroca, już
w czasie przygotowań do wyjazdu cesarza na kampanię,
kładł Montgaillard główny nacisk na groźbę rosyjską.
Wskazywał, że Rosya od pierwszego rozbioru Polski
zyskała 7 milionów ludności, że może utrzymywać armię
półmilionową, że ogromem swym „ciśnie na Europę,
a gotowa rzucić się na Grecyę i Włochy". Co najciekawsza, utrafiał on tutaj w samo sedno tajnych planów
Czartoryskiego. „Jest rzeczą niewątpliwą, — pisał — że
Prusy prędzej czy później będą zaatakowane przez Rosyę w Polsce... Powinny zatem Prusy pośpieszyć się
z uprzedzeniem Rosyi w Polsce". W następnym memoiryale, już w dobie kapitulacyi ulmskiej, w końcu października, wprost żądał Montgaillard „zmuszenia gabinetu berlińskiego do przeciwstawienia się Rosyi... i do po-
większenia się w Polsce kosztem Rosyi i Austryi". Tak
czy owak radził pod postacią odbudowanej Polski „przywrócić Europie przedmurze (houlevard)y które chroniło ją od moskiewskiego najazdu.

Jednocześnie Napoleon, poza stroną polityczną, dla
względów czysto wojskowych myśl swoją poczynał zwracać ku Polakom. Jeszcze on sam był w Paryżu i dopiero swe wojska z nad Oceanu ściągał, a już orlim
wzrokiem przebijając przyszłość, widział siebie w Wiedniu, za Wiedniem, może w Polsce. Wprawdzie, z właściwą sobie ostrożnością, zwłaszcza w sprawie polskiej,
której niezmierną draźliwość i doniosłość coraz jaśniej
wyczuwał, jak ongi hamował legie Dąbrowskiego i Kniaziewicza, tak i tym razem postanowił jaknajdłużej zachować w odwodzie szczątkowe pułki legionowe Grabińskiego i Rożnieckiego. Natomiast na wszelki wypadek
w awansującej ku Wschodowi Wielkiej Armii chciał zapewnić sobie obecność pewnej liczby oficerów polskich. Nie powoływał jeszcze Dąbrowskiego. Ten bowiem, ze
swem zbyt głośnem w narodzie i Europie imieniem
a zbyt samorzutną inicyatywą własną, w cłiwili obecnej,
niewyjaśnionej jeszcze wojskowo ani politycznie, mógł
okazać się niewygodnym, przedwcześnie alarmującym.
Dopiero po roku, po Jenie, będzie on wezwany do boku
cesarza,, do wielkiej pracy narodowej, do Polski. Teraz
wszakże pozostać musiał w Lombardyi, w Medyolanie,
przy boku wicekróla Eugeniusza. Postawiony został mianowicie, na czas kampanii niniejszej, wraz z generałem
Fontanellim, na czele rozłożonego opodal lombardzkiej
stolicy, pod koronacyjną Monzą, korpusu rezerwowego,
z dwóch pułków włoskich i gwardyi cesarsko-królewskiej. Nie brał też żadnego udziału nawet w rozgrywających się tuż obok, w Weneckiem, świetnych czynach
oddziałów polskich Grabińskiego i Roźnieckiego pod
Saint-Cyrem. Niemało gryźć się zapewne musiał Dąbrowski, zostawiony całkiem na stronie, bezczynny śród obcych,
odcięty od tak bliskich walk i sukcesów broni legionowej. Tymczasem, zamiast niego, Napoleon powołał Zajączka. Ten znów, po powrocie z Egiptu, przeznaczony
w stopniu generała dywizyi do służby czynnej we Włoszech, pod Muratem, Jourdanem, Masseną, na czele dywizyi francuskiej nic wspólnego niemając z żołnierzem
polskim, ostentacyjnie od własnych odżegnywał się rodaków i oświadczał ze ślepem posłuszeństwem dla osobistego dobroczyńcy i pana swego, Pierwszego konsula
i cesarza. Owóż Napoleon obecnie, w połowie września
1805 r., przypomniał sobie o tym zdatnym i oddanym
sobie służbiście polskim i kazał pośpiesznie ściągnąć Zajączka z Włoch do Strasburga. Równocześnie polecił
Berthierowi sprowadzić do Wielkiej Armii „dobrych oficerów polskich, szefów batalionu lub kapitanów, do rozpoznania terenu oraz badania jeńców ich narodowości".
„Pragnąłbym, — dodawał— aby przy sztabie każdego korpusu znajdował się oficer polski". W wykonaniu i rozwinięciu tego rozkazu, niezwłocznie wezwano do sztabu
głównego Berthiera, sztabów korpusowych, nawet dywizyjnych, oraz na adjutantów przybocznych przy marszałkach i komenderujących generałach francuskich, około
pół setki urlopowanych i reformowanych oficerów polskich, przeważnie internowanych w Chalons sur Marne.
Było śród nich sporo ludzi wyższej miary, jak Małachowski, Kobyliński, Jungę, Dembowski, Jerzmanowski i in-
ni. Uczestniczyli oni w całej prawie niniejszej kampanii
przeciw Austro-Rosyanom. Niektórzy z nich bili się
i odznaczyli pod Austerlitzem. Jednocześnie przepisywał Napoleon wicekrólowi włoskiemu, ks. Eugeniuszowi,
urządzenie w Novarze „zakładu do rekrutacyi Polaków,
celem wzmocnienia ich „legii", jak wcale znamienie, starym zwyczajem, wyrażał się z tego powodu o dwóch
polskich pułkach tamecznych. Co się zresztą tych pułków tycze, to jeszcze w listopadzie 1805 r. zalecał
Massenie pozostawić ich do dyspozycyi wicekróla we
Włoszech i nie kwapić się z przedwczesnem wysunięciem ich do Tyrolu. Nie przeszkodziło to tym oddziałom
polskim, w tym samym czasie, przed dojściem powyższego zalecenia, zasłużyć się świetnym popisem bojowym
pod Castelfranco. A nawet, jak wskazano, mogły one następnie, wraz z posuwającem się szybko naprzód wojskiem
francuskiem, wkroczyć chwilowo w głąb ziem austryackich; lecz ostatecznie zostsiły stamtąd znowuż w dół
Włoch z powrotem odwołane. Tak więc i tym razem,
jak przed ośmioleciem za własnej kampanii włoskiej,
wciąż jeszcze, z wyjątkiem kilkudziesięciu oficerów, trzymał Napoleon w tyle legionistów polskich, wciąż stosując dawną swą taktykę wyczekującą względem samej
sprawy polskiej. Że jednak, pomimo całej wstrzemięźliwości Napoleona, ta sprawa już podówczas siłą rzeczy sprzęgała się
najściślej z jego osobą i przeznaczeniem, o tem z trwogą poczynali przeświadczać się najbardziej zainteresowani trzej rozbiorcy Polski. Lucchesini w paryskich swych
depeszach 1805 r. nie przestawał przestrzegać rządu
berlińskiego o dalekosiężnych w tej mierze tajnych zamysłach Napoleona, o „jego ulubionym planie polskim",
planie obosiecznym, skierowanym chwilowo głównie
przeciw Rosyi, nawet przy pomocy Prus, lecz ostatecznie godzącym również i w Prusy. Albowiem, w gruncie rzeczy, zdaniem Lucchesiniego, Napoleon zmie-
rzał do odbudowy Polski nie pod Prusakiem, lecz na
własny benefis, pod szwagrem swoim Muratem. Przemyśliwał zaś przytem o odebraniu dwóch ostatnich dzielnic rozbiorowych 1793 i 1795 r. nietylko Rosyi, lecz także i Prusom, wzamian za odszkodowanie w Hanowerze
i na Pomorzu szwedzkiem. W takich widokach gotów
byłby nie cofnąć się przed wjT^wołaniem powszechnego powstania we wszystkich trzech dzielnicach Polski. Dlatego
też już z góry sprowadzał do Wielkiej Armii tylu oficerów polskich, a lada chwila samego sprowadzi Kościuszkę. Alarmujące te doniesienia Lucchesiniego z Paryża przenikały następnie przez Berlin, za pośrednictwem
Alopeusa i Dołgorukiego, do kwatery głównej Aleksandra, budząc tam zrozumiały niepokój. Zresztą odpowiadały one poniekąd spółczesnym, tylko trzeźwiejszym ostrzeżeniom Czartoryskiego przed możliwością czynnego spożytkowania sprawy polskiej przez Napoleona. Taką możliwością nienajmniej również przeraził się narażony
w pierwszym rzędzie, przegrywający wojnę z kretesem,
rząd wiedeński. Przeraził się cesarz Franciszek, który tym
razem nie śmiał już, jak w 1797 r., myśleć o schronieniu
się przed Francuzami z Wiednia do Krakowa. Austryacki
minister policyi, baron Summeraw, na gwałt zażądał teraz wiadomości z Galicyi o tamecznych knowaniach polsko-francuskich. Gubernator galicyjski, Uermenyi, komisarz policyjny lwowski Eohrer, krakowski dyrektor policyi Persa, i inni tego gutunku działacze zrazu odpowiednie swe relacye układnym zaprawiali optymizmem. Nie szczędzili pochwał przykładnej czarnoźółtej
prawomyślności różnych miejscowych dostojników polskich,
a zwłaszcza ludności rusińskiej i arcylojalnego jej przewodnika, przemyskiego biskupa unickiego Angełłowicza,
autora ognistych, c. k. patryotycznych listów pasterskich
przeciw bezbożnym Francuzom. Ale niebawem, w miarę
pogromu wojsk austryackich, nawet ci urzędowi optymiści zaczęli hiobowe nadsyłać wieści o groźnem wrzeniu spiskowem, przy udziale byłych legionistów, w Krakowie i Lwowie, o zjazdach konspiracyjnych za kordonem rosyjskim, z natchnienia generała Kniaziewicza,
w Żytomierzu i Berdyczowie, o rozległej akcyi związkowej za kordonem pruskim, ześrodkowanej w Warszawie.
Cały ten ruch opierać się miał na zwycięskich postępach Francuzów, na podmowach i przyrzeczeniach tajnych emisaryuszów francuskich, na oczekiwanej nagłej
wyprawie Zajączka z korpusem francuskim do Galicyi,
itp. „Polacy sądzą, — donosił Rohrer ze Lwowa, po dojściu tam wiadomości o Austerlitzu, — że teraz wybiła godzina, kiedy Bonaparte będzie mógł ze swego wywiązać
się słowa, danego przezeń generałowi Dąbrowskiemu.
Kiedy bowiem, podczas jego koronacyi cesarsko-królewskiej. Dąbrowski ze łzami w oczach żalił się przed nim,
czyli Polskę uważać należy za straconą, Bonaparte miał
zapewnić go, że sam we właściwej porze odbuduje państwo polskie". Podobnież najbliższy spraw polskich
członek domu habsburskiego, królewicz polski, stary ks.
Albert Sasko-Cieszyński, pośpieszył wtedy, po Austerlitzu, z naciskiem przestrzedz arcyksięcia Karola, iż „duch
rewolucyi tli się w Polsce". Niezawodnie też ta okoliczność, groźba zrewolucyonizowania przez Napoleona Polski wogóle, a Galicyi w szczególności, przyczyniła się
niepomału do ustępliwości rządu austryackiego podczas
rokowań pokojowych, a tern samem do przyśpieszenia
pacyfikacyi preszburskiej. W tem wszystkiem oczywiście było dużo przesady.
Strach trójrozbiorczy przed widmem rewolucji polskiej,
rozpętanej dłonią Napoleona, wielkie miał oczy. Był to
strach przedwczesny jeszcze o rok cały, o jedną jeszcze
koalicyę. Wprawdzie niejakie w tym duchu zapowiedzi już
teraz, za trzeciej koalicyi, dawały się istotnie wyczuwać.
Ale były to rzeczy bez głębszego narazie znaczenia. Byli
istotnie już teraz w Polsce tajni cywilni i wojskowi
wysłańcy napoleońscy, lecz dla celów wywiadowczych,
nie podburzających. Były też pewne tajne schadzki, pewne próby organizacyjne polskie w Galicyi, na Litwie
i Wołyniu, w Warszawie, podejmowane odruchowo przez
dusze ''gorętsze, pod wrażeniem zwycięstw napoleońskich,
lecz bez żadnych określonych widoków praktycznych.
Zaczęli też gdzieniegdzie ruszać się postaremu zawodowi spiskowcy pośledniego lub, co gorzej, dwuznacznego
gatunku. Warszawscy dygnitarze zgasłego Towarzystwa
Republikantów, podobno nie bez udziału Orchowskiego, do jakichciś nowych obudzili się czynów. Powstał
w Warszawie jakiś, bardzo zresztą podejrzany, tajny
„związek patry o tyczny", z niedorzeczną ustawą, z ponurą czarnobiałą pieczęcią żałobną, z centralnym „wydziałem
warszawskim", złożonym z ciemnych jakichś figur czy
pseudonimów. W założeniu tego związku łączono imię
Kościuszki i myśl nowego powstania z hasłem napoleońskiem. Rozpowszechniano nawet rzekomą odezwę Napoleona do Polski, datowaną jakoby z Monachium, w początku
października 1805 r. Wzywał tu Napoleon „obywateli
Sarmatów" do powstania i łączenia się z wojskiem francuskiem, pozwalał im „obrać sobie, kogo zechcą, na rządcę '', przyrzekał przepędzić dwugłowego orła rosyjskiego
„za Wołgę" a czarnego pruskiego zamknąć w „margrabstwie brandeburskiem". Byl to pachnący prowokacyą,
nędzny falsyfikat nieodpowiedzialnych, w guście Pągowskiego, sprawców. To wszystko, rzecz prosta, było bez
znaczenia. Nieco poważniejsze, zresztą niedość uchwytne, bo najściślej tajone symptomaty dążeń polsko-napoleońskich wystąpiły pod sam koniec kampanii niniejszej tuż przed bitwą austerlicką oraz w ciągu kilkotygodniowycłi po niej rokowań pokojowych. Świetny a dotkliwy
popis lancy polskiej, w służbie rosyjskiej, pod Austerlitzem, nie mógł nie dać do myślenia Napoleonowi. Niemniej uderzającą była tym razem, jak przedtem za kampanii włoskich, znaczna liczba wybornego żołnierza polskiego w wojsku austryackiem i wielkie masy wziętego
polskiego jeńca. Zaś wobec grożącej zarazem interwencyi
Prus, podobnież już z góry wypadało brać w rachubę wyższy jeszcze odsetek rekruta polskiego w armii pruskiej.
Wtedy też, naprzekór obosiecznej misyi wiedeńskiej Haugwitza i antypolskim ostrzeżeniom paryskim Lucchesiniego,
ongi twórcy i zdrajcy polsko-pruskiego przymierza, w pewnych kołach sztabowych berlińskich pomyślano właśnie
o nawrocie na tory tamtej koncepcyi prusko - polskiej
>rzy pomocy Napoleona. Pułkownik sztabu Massenbach
gwałtownym memoryale, złożonym przyszłemu wodzo-
ri naczelnemu armii pruskiej, ks. Brunświckiemu, w gruiniu 1805 r., żądał od Fryderyka- Wilhelma niezwłocznego
lojuszu z Napoleonem i wspólnego natarcia na Rosyę,
ia cenę przyznania Prusom tronu odbudowanej Polski,
"ednocześnie w najbliższem otoczeniu Napoleona starał się wpłynąć na cesarza w duchu odbudowy Polski na
[rzecz królewskiej kandydatury polskiej Murata. Zarazem
i wprost ze strony polskiej były podejmowane pewne
itarania w kwaterze głównej cesarskiej, podobno za
(ośrednictwem Tadeusza Mostowskiego, który miał otrzylać wtedy „misyę tajną wysondowania cesarza (Napoleona) co do jego projektów względem Polski". Aliści tym samym czasie przeciw wszelkim dalszym wysiłjkom wojennym i politycznym na rzecz Polski stanowczo
[oświadczyli się tak wybitni doradcy cesarza, jak Ney,
śmiertelnie w tej kampanii skłócony z Muratem, oraz
Talleyrand, zyskany dla spiesznej z Austryą pacyfikacyi.
Życzeniem armii francuskiej i samego Napoleona po Austerlitzu było, jak się rzekło, corychlejsze zamknięcie
operacyi wojennycli i tryumfalny do Paryża powrót.
O wdawaniu się w nieobliczalną awanturę polską nie
mogło wtedy naseryo być mowy. Nie było do tego
żadnych szans, ani podstaw realnych. Niepodobna było
polegać na dwulicowych Prusach, ani na bezsilnej budować Polsce. Tak skończyło się, skończyć się musiało na
pokoju preszburskim. Pokój ten zamykał pierwszą erę stosunku Napoleona do Polski, legionową. Legiony dogasały. Dwa szczątkowe ich pułki, jak wskazano, cofnięte z Lubiany, zagrzebane zostały w najdalszym zakątku apenińskiego
półwyspu. Właściwie należały one wciąż do królestwa
włoskiego, które, świeżem przez pokój preszburski wcieleniem Wenecyi zwiększone do 6 milionów mieszkańców,
pod władzą królewską Napoleona a wicekrólewskim zarządem zdatnego ks. Eugeniusza, wstępowało w okres
spokojnego rozwoju. Ale nie dano tu popasać i zaznać
spoczynku Polakom. Przeznaczono ich do wyprawy karnej, podjętej natychmiast po zawarciu pokoju, w początku 1806 r., pod wodzą rzekomą brata cesarskiego Józefa a faktyczną Masseny, przeciw wiarołomnemu królestwu neapolitańskiemu. Po ucieczce króla Ferdynanda
i królowej Karoliny do Palermu i zajęciu Neapolu, w połowie lutego, przez Francuzów, dekretem cesarskim z końca marca Józef Bonaparte mianowany został królem Neapolu i Obojga Sycylii. Ale nowy ten tron wypadło siłą
50 tysięcy podpierać bagnetów, a między niemi także
i polskich. Dostały się tym sposobem obadwa pułki polskie na służbę króla Józefa, dobrotliwego w gruncie
lecz ograniczonego, zarozumiałego i trwożliwego człeka.
Dorabiali się na tej służbie sprytni dowódcy, układny
Grabiński a zwłaszcza dworak Rożniecki, posunięty niebawem na generała brygady i koniuszego króla Józefa. Ale na kusem utrzymaniu neapolitańskiem i twardych przeprawach tutejszych mocno biedowały oddziały polskie. Ściągał je stąd chwilowo Napoleon do Państwa
Kościelnego, pod dowództwem generała Duhesma, celem
pilnowania pobrzeży pod Ostyą, w Anconie i Civitaeccliii, od najazdów floty brytańskiej oraz wzniecanych
przez Anglików zaburzeń ludności miejscowej. Ale zaraz
potem odesłał Polaków z powrotem do Neapolu, wyraźnie uprzedzając brata Józefa, że pragnie trzymać ich
jaknaj dalej granicy austryackiej i unikać użycia ich
w razie nowego z Austryą zatargu. Myślał nawet,
w czerwcu 1806 r., posłać ich dalej jeszcze, na planowaną wtedy wyprawę do Sycylii^ Tymczasem używani
byli Polacy w samem królestwie neapolitańskiem, pod
komendą Masseny i Reyniera, do ustawicznych, zażartych walk z ogarniającem kraj cały powstaniem przeciw
narzuconym rządom króla Józefa. Było to coś wielce
podobnego do dawniejszych, pod komendą Championneta
i Macdonalda, neapolitańskich przepraw pierwszej legii
Dąbrowskiego i Kniaziewicza. Sam Dąbrowski również
ponownie posłany tu został z Medyolanu, imieniem Napoleona cesarza Francuzów i króla włoskiego, latem
1806 r., jako „komendant Trojga Abruzzów w królewie neapolitańskiem". Znowuż więc, jak przed sześciojciem, znalazł się on tutaj przy byłych swych legionistach. Ale też w niemniej ciężkich, jeśli nie cięższych
jeszcze jak wówczas, znalazł się tarapatach. Warowną
Gaetę, niegdyś w lot wziętą przez legionistów Kniaziewicza, teraz po długich wysiłkach ledwo zdobył Massena. Pod Santa Eufemia od połączonych sił anglo-neapolitańskich krwawej porażki doznał Reynier. Dotkliwie
dawała sie we znaki niezmordowana działalność krążących tuż nad brzegiem Anglików, pod starym ongi z Syryi przeciwnikiem Bonapartego, komodorem Sydney Smithem. Wysadzali oni na ląd coraz nowe oddziały, zasilali bronią, amunicyą, pieniędzmi chłopstwo powstańcze.
Tym dzikim i fanatycznym powstańcom-brygantom, prowadzonym przez niedościgłego partyzanta Fra Diavola, nieustannie opędzać się musiał żołnierz polski po górskich stokach Abruzzów, pobrzeżnych skrętach Apulii,
niedostępnych urwiskach osławionej już za Rzymian
„srogiej Kalabryi (Galabria ferox)^. Sprawiali się przytem Polacy ze zwykłem męstwem, wytrwałością, dyscypliną. Zasługiwali też sobie na szczególne pochwały
przełożonych generałów francuskich i samego króla Józefa. Ale w tej ciągłej, okrutnej partyzantce codzień
pełno polskich padało ofiar, wielu ginęło od bryganckiej
kuli i noża, wielu z wyczerpania i chorób po lichych
marniało szpitalach, wielu dostawało się do niewoli i szło
na długoletnią mękę na pontonach angielskich. Tak, na
południowym krańcu Europy, najodleglejszym, najzapadlejszym wylocie włoskiego półwyspu, wykruszało się
do reszty, zamierało fizycznie i duchowo, przed oczyma
znękanego, starzejącego się, dźwigającego już pięćdziesiątkę Dąbrowskiego, umiłowane dzieło jego życia, stworzone przezeń z takim mozołem i nadzieją, wielkie wojskowo-polityczne przedsięwzięcie narodowe. Tak, po
dziewięcioletniem trwaniu, dopełniał się koniec polskich
legionów. W tym dziewięcioletnim okresie, 1797— 1806 r., przeszło przez legiony ogółem 805 oficerów i około 20 tysięcy podoficerów i szeregowców. Żołnierz legionowy głównie pochodził z Galicyi; potem, od drugiej i trze-
ciej koalicyi, doszło nieco z Litwy i Podola rosyjskiego.
Był to z reguły lud wieśniaczy; ale było tu też sporo
miejskiej biedoty, zagarniętej przez rekrutacyę austryacką. Oficerowie natomiast byli rodem przeważnie z dzielnicy rozbiorowej pruskiej i rosyjskiej. Była to z reguły młódź drobnoszlachecka; sporo przecie znalazło się tu synów średniej, tłustej szlachty. Prócz półpańskiego nazwiska Wielhorskiego, oraz idącego samopas, z nieprawego zresztą łoża, Sułkowskiego, śród całej tej patryotycznej emigracyi orężnej ani jednego nie było magnata. Mała szlachta, na czele orężnego ludu, dźwignęła
wielki czyn legionowy. Zbawiła przytem ów lud, nawet
wiodąc go na śmierć. Żołnierz legionowy, jeniec lub
zbieg austro-rosyjski, to było mięso armatnie dla rozbiorców Polski, uratowane dla sprawy narodowej. Tak
samo poczęści rzecz się miała z legionowym korpusem
oficerskim. Zresztą, na ośmiuset oficerów i dwadzieścia
tysięcy żołnierzy legionowych, większa część wróciła do
kraju, gotując grunt do powstania poznańskiego 1806
i galicyjskiego 1809 r. Prawdziwy nakład fizyczny legionów był więc stosunkowo umiarkowany. Dziesięćkroć
więcej Polaków zginęło w tym samym czasie w armiach
rozbiorców Polski, aniżeli w legiach polskich. Biadanie
nad hekatombą legionową na rzecz Francyi i Napoleona,
to bądź nieświadomość, bądź ślepota partyjna, to w każdym razie mniej lub więcej mimowolne wysługiwanie się
niedorzecznym i kłamliwym, upozorowanym krokodylową czułąścią, historyczno-politycznym natchnieniom wrogów Polski. Doniosłości dziejowej legionów nie wyczerpywały bynajmniej doraźne materyalne ich sukcesy,
straty ani zawody. Niepożyta ich doniosłość spoczywała w dziedzinie duchowej. Legiony pracowały nietylko dla teraźniejszości, jak mniemali ich przywódcy, lecz dla dalekiej przyszłości. W najciemniejszej chwili
dziejów porozbiorowych wykrzesały one iskrę nadziei,
tchnęły otuchę w zmartwiały naród. Przez potop trójrozbiorowy przeniosły ocalone hasło niepodległości.
Utrzymały nieprzerwaną ciągłość tego hasła i wcielającej je broni polskiej. Rzuciły pomost, ponad ziejące
przepaście niewoli i zwątpienia, pomiędzy Insurekcyą
Kościuszki a Księstwem Warszawskiem, Rewolucyą listopadową, Powstaniem styczniowem. I kiedyś jeszcze,
gdy nareszcie wybije naprawdę godzina zmartwychwstania, najpierwszy w imię niepodległości zbrojny odruch polski pod starym legionowym odrodzi się znakiem. Tak nazawsze z granitowym blokiem niepodległej samowiedzy narodowej spoją się Legiony Dąbrowskiego i Napoleona.
Ale to dopiero jaśniejsza, szczęśliwsza miała odkryć
przyszłość. Tymczasem w mroku i smutku tonął koniec
legionów. Sam Dąbrowski, jeszcze jesienią 1806 r., w korespondencyi ze swej kwatery kalabryjskiej w Chieti,
gorzkie wywodząc żale, nie przeczuwał, że w dni niewiele tamże dojdzie go wezwanie Napoleona na kampanię jenajską, na powrót do kraju, Tem mniej w samym
kraju przewidywano bliską chwilę tak fortunnego zwrotu.
Przeciwnie, w ostatnich kilku leciech, od Lunewilu, półbrygad, San Dominga, zapanowało w Polsce powszechne
niemal rozgoryczenie przeciw Francyi. Przykładały się
do tego zgorzkniałe głosy wracającej do domu, znędzniałej, rozczarowanej emigracyi politycznej i legionowej.
Przykładały się zniechęcające do Francyi wpływy kaptacyjne rozbiorców, szczególnie rosyjskie, lecz także
austryackie i pruskie. Przedewszystkiem zaś oddziaływały nagie fakty: daremność ofiary legionowej, nicość
pomocy francuskiej. „Niepodobna wyrazić, — tak Kosiński
zaraz po powrocie donosił z Warszawy Dąbrowskiemu —
jak bardzo Francuzi są tu znienawidzeni. Trudno jest znaleść się w towarzystwie, żeby nie spotkać ojca, matki
lub krewnych której z nieszczęsnych ofiar (legionowych).
Starczy wymówić słowo ‘’Francuz", aby wywołać zło-
rzeczenia". W spółczesnej prasie i piśmiennictwie warszawskiem wyraźnie ten rozżalony, przeciwfrancuski
przebijał nastrój. Poddawali mu się nawet tacy zapaleni
ongi i ofiarni przyjaciele i obrońcy Francyi, jak rycerz-poeta Godebski. Stawiając w swym poemacie pomnik
grobowy legionom, oddając hołd niezasłużony ludzkości
i cnotom Fryderyka-Wilhelma, gorzko natomiast wypominał on grzechy Francyi, popełnione względem legii
polskich. Wypominał tu z boleścią, jak z francuskiego
rozkazu Polak legionista, słany na poskromienie wolnych murzynów, „poniósł drugim pęta. Poniósł, ale słusznego nie uszedł pogromu. Znalazł lub zgon za morzem,
lub niewolę w domu... O narodzie niewdzięczny (francuski), takaż twa zapłata. Byś na rzeź słał przyjaciół do
obcego świata?... Takąż nam do ojczyzny ukazałeś drogę?"
Aliści, koniec końcem, ponad całe to, w znacznej mierze uzasadnione i zrozumiałe uczucie goryczy
i żalu, wygórowało mimowolne uczucie podziwu, uwielbienia, a wraz płynącej stąd nadziei, na widok wciąż
rosnącej wielkości, potęgi, fortuny Francy i, uosobionej
w geniuszu Napoleona. Ta postać bajeczna pana wojny i pokoju, generała Bonapartego, Pierwszego konsula, cesarza Napoleona, poczynała coraz bardziej opanowywać wyobraźnię polską. Rozchwytywane były we
wszystkich trzech dzielnicach, o ile na to trójrozbiorcza pozwalała cenzura, najpierwsze, bez wyjątku apoteozujące, polskie o nim pisma. „Rycerz niezrównaly", — tak głosiła wydana w Kaliszu „ charaktery stika
Bounaparty" — co więcej, „prawodawca, nauczyciel, krótko
mówiąc, ojciec ojczyzny", a przytem „dobry katolik...
Ojca Św. osobę szanuje". Dobry też „szlachcic Korsyan", syn i oswobodziciel sławnej ziemi włoskiej, z której „książęta litewscy ród swój prowadzą", srogi pogromca mocarzów tego świata, lecz „nie ubliżający powinnego Jego Świątobliwości szacunku", a zarazem
dobroczynny opiekun „legionów z obcych północnych
emigrantów,... z ludzi, po stracie swej ojczyzny innej
szukających", tak mimo przeszkód cenzuralnych dawał
upust swym zachwytom, w wydanym w Wilnie „życiu
i czynach Bonaparty", gorący entuzyasta napoleoński, ks.
Grzegorz Kniaziewicz, proboszcz kaplicy Panny Maryi
w katedrze w^ileńskiej. Zaś jeśli nawet bogobojni starej
daty ludzie dawali się porwać podobnemu entuzyazmowi,
to tembardziej młodsze zapalało się pokolenie. To była
żywiołowa suggestya wyobraźni i uczucia, zagłuszająca zimne rozumowanie. Już zakwitała w Polsce, silniejsza a poniekąd prawdziwsza od prawdy, legenda napoleońska. Niezawodnie Francya zawiodła Polskę, skrzywdziła legionistów polskich. Ale ten francuski wódz
i konsul Bonaparte, ten francuski imperator Napoleon
miał tyle genialnego polotu, potęgi, szczęścia. Zaś, co
naj główniej sza, on tak mocno grzmocił, tak głęboko
upokarzał, tak sprawiedliwie karał morderców Polski.
On jeden Polaków podobnem uraczył zadośćuczynie-
niem za okrutne ich krzywdy. Tem samem, chcąc niechcąc, otwierał im widoki na szczęsne z jego ręki odrodzenie. Jeszcze nie obiecywał tego słowem, lecz już, chcąc niechcąc, czynem. Czemźe były najsolenniejsze
obietnice Aleksandra wobec milczącej wymowy Arcola,
Marenga, Austerlitzu? Tylokrotny mściciel Polski jakże nie miałby w końcu zostać jej odnowicielem? To
proste, niewyrozumowane poczucie szerzyło się w Polsce już za dwóch pierwszych koalicyi, gdy Bonaparte
bijał na głowę najsłabszego z rozbiorców, Austryaka.
Pogłębiło się ono nieskończenie teraz, za trzeciej koalicyi, skoro Napoleon stanął do rozprawy z najpotężniejszym rozbiorcą, głównym od stulecia katem Polski
a postrachem Europy, skoro pod Austerlitzem mały kapral wziął za bary i powalił ogromnego Moskala. Ten
widok niesłychany, te rozniesione na miazgę gwardye
rosyjskie, ten cwałem umykający car, a opodal ten przegnany ze swej stolicy i korzący się cesarz rzymski,
ten stulający uszy Prusak, wszystkie te nagłe cuda
napoleońskiego geniuszu kazały o doznanych zapomnieć
rozczarowaniach i straconą odżywiały ufność. Pierwotna wiara we Francyę i Bonapartego wskrzesała
w żołnierskich zwłaszcza sercach polskich, w wiecznie
ofiarnych i młodych, choć tyloma zrażonych, zwarzonych
zawodami, duszach legionowych. „Znowu część świata
w zbrojnej postawie — tak na schyłku 1805 r., ze skruchą, z niecierpliwem utęsknieniem, poetycki dobosz legionów do swej dawnej francuskiej i napoleońskiej nawracał się wiary — ...Znów hufce zbrojne ciągną od
Wołgi, Zlewki Połowców i Hippomolgi: Może i Brennów zawita plemię Na naszą ziemię!" Już szedł, już szedł największy z Brennów, by
miecz gallijski na szalę dziejowych Polski rzucić przeznaczeń. Już, dłużej niewstrzymanej ulegając konieczności, europejskie swe pełniąc posłannictwo, niosąc niedoskonały, niecały, nietrwały, lecz bądźcobądź wyzwoleńczy twór Księstwa Warszawskiego, szedł do Polski Napoleon.

Rozdział I, Przybycie Kościuszki
Rozdział II. Legiony bez Bonapartego
Rozdział III. Pierwszy Konsul
Rozdział IV. Koniec Legionów

Brak komentarzy: