14 Pułk Kirasjerów Armii Księstwa Warszawskiego odpowiednik dawnej Husarii Polskiej. Gen. Stanisław Aleksander Małachowski. |
Sztandar 14 Pułku Kirasjerów Polskich KW w epoce napoleońskiej złożony przy grobie Michaiła Kutuzowa Sobór Kazański w Sankt Petersburgu (sztandar zdobyczny na Polakach) |
Stanisław Aleksander Małachowski herbu Nałęcz (1770-1849) – hrabia, generał brygady armii Księstwa Warszawskiego, senator, kasztelan, regimentarz województw na lewym brzegu Wisły w powstaniu listopadowym, w Księstwie Warszawskim Krzyżem Kawalerskim Orderu Virtuti Militari. Syn Mikołaja i Marianny Ewy Męcińskiej, młodszy brat Jana Nepomucena. Ożenił się z Anną Stadnicką i miał z nią 3 synów: Gustawa, Juliusza i Henryka oraz 2 córki: Gabrielę i Karolinę. Absolwent Akademii Krakowskiej. Pracował w służbie dyplomatycznej Stanisława Augusta Poniatowskiego. Był członkiem świty poselstwa Piotra Franciszka Potockiego w Konstantynopolu w latach 1790-1791. Członek wolnomularstwa. Wziął udział w wojnie polsko-rosyjskiej 1792 roku. W 1807 roku własnym sumptem wystawił pułk kirasjerów i dowodził nim w stopniu pułkownika. Wziął udział w wojnie polsko-austriackiej 1809 roku, uczestnik inwazji na Rosję (1812). Dostał się do rosyjskiej niewoli. 11 sierpnia 1831 mianowany senatorem-wojewodą Królestwa Kongresowego.
Polski Kirasjer |
Oddajmy głos Małachowskiemu:
POCHÓD DO MOSKWY W R. 1812.
Nadzieja wskrzeszenia narodu naszego, rozszerzenia kraju przez połączenie braci naszych i chęć dzielenia stawy współziomków moich, przemogła nad wszystkiem; zerwałem, że tak rzeknę, ogniwa szczęścia mego, a duch żołnierski przejął mnie ca
łkiem.
Nieoświecony w tem rzemiośle, a odbierając przeciwne wrażenia mym
zasadom, z doświadczenia wyznam, że wyrzec się trzeba czułości i
litości, trzeba mieć zatwardziałe serce lub zimny temperament, aby być
wielbicielem tego stanu. Widziałem z zimną krwią popełniane największe
ekscesa, napadanie na domy, rabowanie i niszczenie ziarna, zabieranie
bydła, wypędzanie ludzi z ich własnych mieszkań. Wsie i miasta w
popiołach, padających z głodu żołnierzy, zawalone drogi nieżywemi końmi i
bydłem, stojące po polach smutne zwierzęta, konie ze zwieszonemi łbami,
które nie mogąc postępować, porzucone czuły bliski swój zgon i czekały
onego; wołających rannych o pomoc, której im dać nie można było;
omdlałych z głodu i wyniszczonych od trudów, przemarznięte członki
odpadające od ciała; leżących na ziemi i ledwie zrozumiałym głosem
żebrzących litości, aby trochę napoju lub pokarmu przedłużyło o chwilę
ich życie, gdy tymczasem jego rodak i towarzysz przechodząc około niego,
zdejmował żyjącemu jeszcze obuwie i odzież, aby podobnemu sam nie uległ
losowi, lub odwlekł swoje przeznaczenie.
Jedenastu narodów zebrana masa wojska, przeszło czterykroć stotysięcy wynosząca, składała armję naszą. Wojsko nieprzyjacielskie postanowiwszy cofać się bez przerwy, wszystko paliło na trakcie, przez który mieliśmy iść i przymuszało mieszkańców do opuszczania swych siedzib, tak dalece, że skorośmy tylko Niemen przeszli, ani magazynów żywności, ani furażów dla koni nigdzie już nie było i niedostatek dat się czuć nagle, nawet studnie zawalono, tak że wodę do napojów i gotowania braliśmy ze stawów i kałuż. Przymuszeni wysyłaliśmy do pobocznych wiosek małe oddziały, które zastając puste chaty i dwory, niszczyły i zabierały co tylko było. Potrzeba ta zwolniła karność żołnierską, ja zaś byłem szczęśliwy, że z początku dwa dworny dworskie uratowałem ud rabunku. Cieszyło mnie tu, żem mógł wstrzymać najrozwięźlejszych z całej armji "Westfalczyków, lecz później sam nie mając czem żywić koni, tolerowałem podobno grabieże, bo ludzi porażonych przykładem powszedniego rozprzężenia, wstrzymać już nie mogłem. Tem tylko różnili się moi od drugich, i to na ich usprawiedliwienie dodać muszę, że do żadnych podpalać, ani niszczeń sprzętów nie należeli, że się brzydzili postępowaniem swawolnego żołnierza i prócz rzeczy do wyżywienia potrzebnych, nic więcej nie wynosili. Nasz korpus byt pod rozkazami jenerała Latour-Maubourg, lecz znajdował się w wielkim nieładzie, chociaż sam wódz, mający przydomek słusznie sobie nadany przez Hiszpanów "general sans pear et sans eproche" wydawał najsurowsze rozkazy, aby krzywdy mieszkańcom nie robić. Nie było można zapobiedz złemu, sami niszczyliśmy ducha patrjotyzmu. Obywatel bojąc się zemsty uchodzącego nieprzyjaciela, a nie widząc żadnej różnicy między postępowaniem tych, co mu egzystencję polityczną i swobodę obiecywali, a swymi wrogami, uchodził przed nami, unikat spotkania naszego, tak dalece, żeśmy przez wsie, jak przez dzikie stepy przechodzili, istoty żyjącej nie widząc. Pogłoski gwałtów, których dopuszczaliśmy się, poprzedzały nasz przechód: bojaźń, opinja niechętnych powiększyła okropność; wystawiano nas gorszych jeszcze, jak byliśmy w rzeczywistości, tak dalece, że gdyśmy przeszli Dniepr, mieszkańcy wynosili sprzęty, uprowadzali żywność, dobytki, uchodzili w lasy i szukali puszcz głębokich, gdzie z bronią przeciw nam się okopywali. Głód, który coraz więcej dawał się nam czuć, wiódł nas do ich schronień; posyłaliśmy więc oddziały z nabitą bronią, aby ich ztamtąd wystraszać. Mężowie uciekali przed hukiem strzelby w głąb lasów, a naprzeciw żołnierzy wychodziły zatrwożone matki u piersi swoich trzymające dzieci, i wołały: "Nie zabijajcie nas, oto o kilkanaście kroków zastaniecie żywność naszą!" Podobne komendy za żywnością i gwałtowne marsze, które robiliśmy dla złączenia się z wielką armją, wyniszczyły tak korpusy naszę, że gdyśmy się z nią zeszli i stanęli na jednej linji, każdy pułk miał mniej o polowe, ludzi i koni. Maszerowaliśmy po 11 mil na dzień, noc nawet nie była spoczynkiem; 36 godzin trzeba było siedzieć na koniu. Trzy miesiące byliśmy w takich trudach, nie mając ani razu do czynienia z nieprzyjacielem, aż nakoniec figo września stanęliśmy w nocy w lasku pod Mozajskiem *, a rozkaz dzienny cesarza, zapowiadający nam batalji; na dzień następny, przekonał nas, że jesteśmy złączeni z wielką armją. W jednej minucie, jak iskra elektryczna zapal powszechny ogarnął i przejął każdego żołnierza, zapomnieliśmy o biedzie, a chęć pokazania się godnymi pochwały pierwszego bohatera świata i walczenia w oczach jego, podwajała męstwo powiększając niecierpliwość, w oczekiwaniu bitwy.
Jeszcze noc zakrywała w trzech częściach horyzont, a w czwartej blade tylko światło zapowiadało jutrzenkę, gdy generałowie już do brygad swoich wydawali rozkazy. Odgłos trąby jak zwykle nie budził żołnierza, pułki w największem milczeniu zebrały się i stanęły na miejscu przeznaczonem. Równo ze dniem ruszył nasz korpus złożony z 5 regimentów kirysjerów. 5 hułanów polskich i pułku artylerji, liczącym 24 armat. Na czele postępował dowódca, generał Latour Maubourg, Przechodziliśmy koło całej linji jazdy ciężkiej, złożonej z regimentów różnych narodów. Powszechne w szeregach glosy chwalące postawę naszą i dobry porządek dodawaty ochoty.
Gdyśmy stanęli na prawem skrzydle kirysjerów francuskich, wkrótce nadjechał król Neapolitański całą kawalerji! komenderujący, a przebiegłszy otwarte szeregi, odebrał od dowódców pojedynczych pułków raporta o ich sile. Ja miałem podówczas zdatnych do boju 365 ludzi, a wyszedłem w 456. Po odbytym przeglądzie szyło naprzód prawe skrzydło jazdy naszej. Zaledwie weszliśmy w wąwoz, którego armaty neapolitańskie broniły, gdy huk z dział ogłosił nam rozpoczęcie bitwy. Miejsce tak było wąskie, że kolumna nasza tylko szóstkami maszerowała. Krzyżowy ogień lak nam łamał szeregi, że pierwsze szóstki razem od jednego wystrzału padały, a drugie szły na śmierć oczywistą. Tam na czele swego szwadronu zginął mężny Jabłoński, jeden z najlepszych instruktorów jazdy; kula armatnia jego i konia w pół uderzyła, Żyjąc ze mną w przyjaźni, gdy padał o kroków kilkanaście odemnie, wolał mnie po imieniu przeraźliwym głosem, abym go nie odstępował. Powinność kazała zamilczeć litości: posłałem chirurga, aby go opatrzył. Kazano nam kłusem miejsce to przebyć; dałem znak trębaczowi przy mnie jadącemu, by otrąbił appel; zaledwie trąbę do ust przyłożył, kula armatnia urwała mu rękę, zabijając konia i jego. Potem już nie uważałem na padających żołnierzy. Kłusem dobrym wśród takiego ognia w pól godziny przebiegliśmy wąwoz, z którego wyszedłszy uformowaliśmy front, i cała jazda uszykowała się na równinie, mając jednę baterje nieprzyjacielską na wysokiej górze na przeciw siebie, a dwie inne z prawego i lewego boku. Tam dopiero prawdziwa zaczęła się batalja. Ośmset paszcz spiżowych zionęło z obydwu stron piekielnym ogniem, niosąc śmierć i zniszczenie na wszystkie strony. Jazda nasza stała nieporuszenie przez ośm godzin pod natężonym, kartaczowym ogniem, sama nic nie działając. Świstanie kul podobne było do jesiennego wiatru, a nieprzerwany huk armat do nawałnicy w czasie wielkich upałów, połączonej z łoskotem grzmotów i piorunów. Grad kul wyrywał ziemię obsypując nią ludzi i konie; wyrwane szeregi zapełniały się nowymi żołnierzami, którzy stawali na poległych towarzyszach swoich. Wśród takiej okropnej pozycji żołnierz stał w największem milczeniu, najmniejszy nieporządek oznaczający trwogę lub nieufność nie wcisnął się w szeregi, z uszanowaniem pełnem uwielbienia patrzałem na tę spokojną postawę żołnierzy. Dodać nawet trzeba, że żaden wódki w ten dzień nie pił, a od dwóch dni nie mieliśmy pożywienia.
W tem przyszedł rozkaz,
abyśmy redutę po prawej stronie leżącą, atakowali. Ruszyliśmy więc stępa
aż pod samą górę; tu zaczął się atak, z prawej strony baterji uderzyli
Westfalczyki, nasza zaś brygada, sam środek atakowała. Lecz rzęsisty
ogień sypany z baterji tak zmięszał brygadę kirysierów Westfalskich, że w
największym nieporządku zepchnął już prawie na szczycie baterji będącą
naszą kolumną i do cofnięcia się aż na dół przymusił. Nie tracąc
momentu, jenerał saski Tilmann naszą brygadą komenderujący szykuje nas
pod górą wśród kartaczowego ognia, obchodzi z drugiej strony baterję i w
największym impecie konia, przebija się na szczyt i zostaje panem
baterji.
Nadeszła piechota francuska, my zaś w największym porządku maszerowaliśmy do środkowej baterji; jużeśmy o kroków 300 od niej byli oddaleni, gdy przylatuje jenerał francuski, służbą adjutanta przy cesarzu pełniący, wołając do mnie: "Colonel au nom de l'Empercur chargez à l'instant." Odpowiedź moja była: "Vive l' Empereur! en avant!" i w mgnieniu oka baterja była okryta moim żołnierzem. Rowy, które ją opasywały, nie były żadną zawadą; koń zdawał się dzielić zapal i sławę jeźdzca, dobywał sił ostatnich, aby z drugiemi w zwody idąc, pierwszy przeskoczył. Tam pułk mój wziął przeszło 300 jeńców i jednę armatę zagwożdzoną, którą zaraz oddałem do kwatery cesarskiej. Byty jeszcze cztery armaty, ale bez koni i tych nie można było uwieść. Fosy były zasłane piechotą rossyjską; chciałem bezbronnych od śmierci zachować, ale rozjuszony żołnierz nic słuchał głosu dowódcy, rębał i żelazo swoje broczył we krwi nieprzyjacielskiej. Wyciągnąłem sam z rowów zatrwożonych i bez przytomności leżących żołnierzy i ze czterech tym sposobem ocaliwszy, jako jeńców z kapralem i kilku ludźmi odesłałem. Z lewego boku zostawała nam jeszcze do zdobycia jedna baterja. Tu kirysjerowie francuscy formowali czoło kolumny; atakowaliśmy w kolumnie regimentami, których w tej akcji było 12; szliśmy, że tak powiem, na wyścigi, aż nakoniec i ta w rękach naszych została. Była już 4ta z wieczora, a chociaż byliśmy już panami placu bitwy, staliśmy jeszcze gotowi do boju na płaszczyznie aż do 9ej w nocy. Nieprzyjaciel cofał się strzelając z ręcznej broni i armat, a chociaż był rozprószony, góry z tylu służyły mu za zasłonę. Żeby sobie wystawić okropność, rzezi dnia tego, należy wiedzieć, że naliczono 33 jenerałów francuskich zabitych lub rannych; w brygadzie saskiej z trzech regimentów zlożonej, w której ja byłem, 50 oficerów było rannych lab zabitych, a w moim pułku żadnego nie było oficera, któryby albo sam, albo koń jego nie był rannym. Ja dwa konie miałem pod sobą ranne, jeden od kartacza, drugi od kuli karabinowej, a kirys mój miał trzy zagięcia od kuli. Zdaniem samych Rossjan, dnia tego stracili oni 38. 000, my zaś 20, ale strata nasza była największa w oficerach. Jenerałowie francuscy i sam nawet cesarz wyznał, że ani Jena, ani Austerlitz, ani Preusisch-Eulau, ani nawet Wagram tak długo nie wytrzymały ognia i podobnie nie były okropne. Bitwa ta była tylko bitwą artylerji i jazdy; inne kolumny stały nieczynne w pozycji.
Dnia 8go września staliśmy jeszcze na placu bitwy przez cztery godziny, nim ruszyliśmy dalej. Wtedy widziałem cale pobojowisko zasłane trupami, rannych czołgających się od kilku dni, którzy zeznali, że żywili się surowem mięsem z koni, trzeba bowiem wiedzieć, że batalia zaczęła się. jeszcze przed pięciu dniami, a dopiero nasz korpus ją zakończył.
Nieprzyjaciel wciąż się cofał. Nareszcie dnia 14. września stanęliśmy pod murami Moskwy. Uszykowawszy się o pół mili do boju, spodziewaliśmy się bądź bitwy, bądź deputacyi z miasta, jak pospolicie dziać się zwykło. Patrjotyzm należy szanować nawet w nieprzyjacielu; wzgardził on majątkiem, wolał go wydać nieprzyjacielowi, niż wchodzić z nim w jakiekolwiek układy. Jenerał Mileradowicz komenderujący naczelnie tym korpusem, za którym myśmy postępowali, przysłał tylko oficera do nas z zawiadomieniem, że przechodząc przez miasto strzelać nie będzie, przyczem prosił o wzajemność, jak niemniej, aby domy rabunkowi nie podpadły. Taka więc tylko umowa stanęła.
Ruszył król Neapolitanski z
korpusem liczącym 30. 000 jazdy. Czoło kolumny formowały polskie pułki;
radość na twarzach żołnierzy była powszechna. Duch energji rossyjskiej
okazał się gdyśmy weszli na przedmieście; wszystkie okna i domy byty
pozamykane, nigdzie nie widziałeś żyjącej istoty. Maszerowaliśmy
plutonami tak, że zajmowaliśmy całe ulice i wszędzie panowało ponure
milczenie. W tem wchodzimy na szeroki plac, gdzie był dom poprawy. Tu
wypada tłuszcza pijana wypuszczonych z więzienia zbrodniarzy, i wita nas
krzykiem przeraźliwym" co niby radość miało oznaczać. Dalej koło
arsenału, tłum pijanego pospólstwa dat ognia do nas ze strzelb,
rozdawanych im przez rząd. Wystrzał z jednej armatki uspokoił jednak ich
zapal, a gdy broń rzucili, pozwolono im się rozejść.
Postępowaliśmy tak za nieprzyjacielem, że w końcu widzieliśmy go o kroków kilkanaście przed sobą. Tu muszę przytoczyć anegdotę jedną. Król neapolitański, który ze świtą swą zawsze na przodzie maszerował, tak się zbliżył do kozaków, że obok niego kilku jechało. W tem przypada oficer kozacki. "Najjaśniejszy panie — zawołał — nie zbliżaj się tak bardzo, bo narażasz się na niebezpieczeństwo. Mój oddział jest trochę napity, więc nie ręczę, czy kto przypadkiem lub umyślnie nie zechce do ciebie strzelić!" — "Dziękuję za przestrogę - odrzekł król — ale zkąd pan wiesz, kim jestem?" — "Któżby cię nie znał? — odparł oficer kozacki — przecież cię zawsze na przodzie między flankierami naszymi widzimy." Pochlebne i sprawiedliwe to wyznanie tak się podobało królowi, że obrócił się do otaczających go adjutantów, żądając zegarka, który ofiarował oficerowi kozackiemu mówiąc: "Proszę przyjąć ten upominek od króla neapolitatiskiego. "
Cztery godziny maszerowaliśmy przez miasto. To może dać wyobrażenie o jego rozciągłości. Wyszliśmy już nad wieczorem i o milę od miasta rozłożyliśmy obóz. W nocy pokazał się pożar. Ten, jakeśmy się dowiedzieli, był dziełem samych mieszkańców, złożonych z rozpasanego pospólstwa. Widok ognia smutne na nas wszystkich zrobił wrażenie. Wiadomo jaki był potem koniec tej ogromnej stolicy. Rabunek i zupełne jego zniszczenie, popioty i gruzy. Miasto mogące przynajmniej przez sześć miesięcy armję naszą wyżywić, zniknęło bez śladu, i odtąd głód tak nam się uczuć dawał, że wyżsi nawet oficerowie często mięsem końskiem żyli, a zupą naszą była mąka najgorsza, rozpuszczona w gorącej wodzie z solą. W takim więc niedostatku szliśmy codziennie. Nieprzyjaciel uchodząc przed nami, wszystkie wsie palił, a jeżeli jakie oddziały posełaliśmy na bok za żywnością, to najczęściej przez kozaków byty zabierane. Tu zaczęła się szerzyć ta powszechna zaraza w armji naszej, którą nazywają maroderami. Każdy regiment trzecią część swoich ludzi tracił, a wstrzymać tego nikt nie byt w stanie, bo każdy się tłumaczył, że idzie za żywnością. Z takiego to rodzaju ludzi składała się; największa liczba niewolników naszych, gdyż w boju traciliśmy ich bardzo mało. Nigdzie już nie mieliśmy akcji znaczniejszej, aż. pod Woronowem 29go września, gdzie przez 4 godziny trwał karabinowy i armatni ogień. Miasto było dość wielkie, ale my szliśmy po tlących się jeszcze popiołach. Zamek przepyszny grodem, za mieszkanie panującemu służyć mogący, został w perzynę obrócony, jedna tylko brama z tym napisem została: "Moi, Comte Rostopchine, proprietaire du lieu, à été le prémier pour allumer ma maison, enfin qu'aucun Français ne souille pas ma demeure par sa présence. "
Niechęć ta do nas tak była powszechną, że gdy raz w jednej wiosce na noclegu zastaliśmy kilku chłopów i jednę, starą kobietę przeszło 50 lat mającą, jenerał nasz stając w niej kwaterą, chciał dać bieliznę swoją do wyprania; dobył więc pieniędzy, aby pokazać, że chce jej zapłacić. " Możesz mi głowę ściąć — rzekła — życie moje jest w twojem ręku, ale ani twoich pieniędzy nie wezmę, ani usługi żadnemu Francuzowi nie zrobię. " Nie było już znaczniejszej akcji, aż pod Czerniszno, dnia 4go października, na drodze do Kaługi. Tam ogień wszczął się o godzinie 3ciej z południa. Nieprzyjaciel był w większej liczbie i miał mocne stanowisko. Siedm razy kolumna kawalerji naszej otoczona była z przeraźliwym wrzaskiem przez kozaków, a brygada nasza cofając się w szachownicę, zawsze ich odpierała, aż nakoniec noc ciemna obie strony do spoczynku przymusiła. Cofnęliśmy się o pół mili od tego miejsca i cała linja jazdy obóz swój rozłożyła. Tu przez 14 dni obie armje były tylko w obserwacji. Nieczynność robiła nam nadzieję pokoju. Rozsiewano pogłoski, że w Moskwie rozpoczęto negocjacje, a lubo nie biliśmy się przez te kilkanaście dni, traciliśmy codziennie ludzi i konie, przez dalekie posyłanie za furażem, bo małe te komendy kozacy ciągle nam zabierali. Przyszedł nakoniec rozkaz cesarza, byśmy się cofnęli dla zajęcia kwater zimowych. O godzinie 8mej rano dnia 18go października mieliśmy wyruszyć, ale o 6ej zostaliśmy napadnięci przez nieprzyjaciela i na wszystkich punktach tak silnie zaatakowani, że każdy korpus został przecięty. Tam kilkanaście armat stracit jenerał Sebastiani, a 3 armaty piąty korpus. którym książę Poniatowski dowodził. Punktem połączenia się byt wielki gościniec, ale znikąd nie mogliśmy dostać przewodnika. Tak więc nasz korpus musiał oddzielnie bronić się i działań; jenerałowie nie mając żadnej komunikacji, maszerowali tylko nadomysł, wysyłając co moment za szukaniem szlaku, aż nakoniec jasność dnia wskazała nam wielki gościniec, na którym uformowaliśmy front, oczekując drugich korpusów. Nieprzyjaciel już dalej za nami nie nacierał.
Muszę t. u przytoczyć piękny czyn sierżanta mego pułku, Aleksandra Rakowskiego, syna podprefekta radomskiego. Byt on przy eskorcie jenerała Latour-Maubourg. Widząc że wachmistrz mego pułku, Zelewski, otoczony przez kilkunastu kozaków i pchnięty kilka razy piką, został w niewole; uprowadzony, rzucił się z trzema ochotnikami, rozpędził kupę kozaków, odbił wachmistrza, podał mu konia i sam tylko lekko ranny w rękę powrócił z nimi do szeregu. Codziennie potem rano napadali nas kozacy, lecz ci pospolicie na bagaże i powózki z tyłu idące uderzali, przyczem prawie zawsze coś ułowili. Marszałek Durutte i my tworzyliśmy ariergardę wielkiej armji, lecz to nie przeszkadzało, żeby kozacy pomiędzy korpusy nasze się nie przedzierali i z boków nam się nie pokazywali. Przyznać trzeba, że kozacy w tej kampanji największą usługę swemu krajowi przynieśli; z nimi prawie zawsze mieliśmy do czynienia, a lubo tenżolnierz ani ataku nie wytrzyma, ani nie natrze, gdy mu się front zrobi, nikt jednakowoż od niego lepiej nie zna wybiegów wojny pod azdowej. Mieliśmy jeszcze większe, ale mniej znaczące w rejteradzie naszej utarczki, pod Drogobuczem, Medynem i Nowym Jarosławiem, gdzie cesarz francuski tak blisko i niespodzianie zbliżył się do korpusu czterech tysięcy kozaków, że w momencie z krzykiem ich zwyczajnym został napadnięty i otoczony, ale dwa szwadrony gwardji cesarskiej wystarczyły, aby ich odpędzić i zmusić do ucieczki. Pułk, który mi powierzono, wśród takich okoliczności doprowadziłem do Smoleńska.
Drogi w tej porze roku tak były zepsute, że w całej armji palono wozy, konie zaś dawano do armat. Nareszcie i ten środek nie wiele pomógł. Dawaliśmy konie z pod kawalerji, ale te osłabione, pod większym ciężarem ustawały i upadały. Sto czterdzieści mil cofając się przez wioski i miasteczka w popiołach, nietylko nie mieliśmy się czem żywić, lecz nawet gdyśmy na noc stanęli, od słót i wiatrów mroźnych nie mieliśmy zakrycia.
Gdy cala już kawalerją nasza zdemontowaną została, wyszedł rozkaz, by każdy regiment wysłał, co miał ludzi, do jenerała Latour-Maubourg. Z tych szczątków uformował on korpus z 2. 000 jazdy różnej broni, do którego i ja 15 moich posłałem, zostawiwszy jeszcze przy sobie tylko 10ciu. Rozprószenie armji naszej było zupełne. Nieład tak był powszechny, że do korpusów żadnych rozkazów nie przysyłano. Dodać trzeba postrach, alarmujących codzień i zabierających bagaże kozaków, a łatwo zrozumieć, że każdy o ocaleniu siebie tylko myślał, nic troszcząc się o drugiego. Ja zawsze trzymałem się mego jenerała Tilmana, który także nie mając już komendy jak wielu innych jechał powozem. Tym sposobem codziennie w obawie i nie pewności postępowaliśmy, nie wiedząc nic o losach armji, a co rano słysząc w tyle huk to z armat, to z wozów amunicyjnych wysadzanych w powietrze. Koło Orszy zostałem wzięty w niewolę... (Przez Rosjan)
Piętnastu Kozaków ścigało mnie krzycząc, abym się. poddał, obróciłem się i widząc dobiegającego jednego brodacza z piki, która plecy moje dotykała, już chciałem mu się poddać, gdy wtera rów szeroki koń mój przeskoczył a Kozak potknąwszy się upadł i strzelił za mną ; ja zaś rozumiałem sig już być zachowany. Gdy dojeżdżając do miasta, przebiegł mi drogę oficer kozacki i z przyłożonym pałaszem do bezbronnego zawołał „krzycz pardon" złapawszy mu prawą, ręką palacz, oświadczyłem, że mu się poddaję. Sam zsiadł z konia i to samo kazał zrobić, co uczyniwszy, gdym sig rozpiął i pokazał mundur z krzyżami, mówiąc „takim, jakim mnie WPan widzisz, jestem pułkownik polski," obaczywszy on szlify moje chciał mnie je odciąć... Tam zastałem bryczkę moją, w której leżał adjutant mój, major Ossoliński od akcyi pod Mozajskiem słaby. Ten, nie był tuk szczęśliwym, jak ja; Kozacy obdarli mu krzyże, szlify i kożuch mu już Ściągali, gdyby nasza przytomność nie była też wstrzymała. Zastałem wszystkich moich obdartych, bryczkę kapitana Wołłowicza, która się moj trzymała zrabowana, lecz moja jeszcze tknięta nie była...
Nadjechał potem generał kozacki Iłowajski, człowiek młody, przystojny i bardzo grzeczny, prosiłem go o oddanie mych rzeczy, rozśmiał się mówiąc, to jest prawo wojny, ale przyrzekł i mnie dał rozkaz, aby dekoracje moje i papiery oddane zostały...
5 maja 1814 r. O dniu szczęścia! jestem wolny! Zobaczę więc wreszcie moją najdroższą żonę, moje dzieci ukochane! będę mógł je uściskać, żyć z nimi i już się nigdy nie rozłączać. Skończyły się moje zmartwienia. Dalej w drogę! Zapakujmy nasze małe zawiniątka. Porzućmy pióro i atrament, a stangret niech popędza konie do kraju rodzinnego! do Ojczyzny! ...
Co do mnie, wróciwszy z niewoli podałem się do dymisyi, otrzymałem ze stopniem generała, chociaż nim już de facto I mając w komendzie podczas rejterady dwa pułki saskie, garde-corps i pułki kiryssierów...
Integer vitae scelerisque purus - nienaruszony życiem i wolny od nikczemności. Horacy
Za; Pamiętniki Stanisława hr. Nałęcz Małachowskiego posła do Stambułu w czasie Sejmu Czteroletniego, jenerała Wojsk Polskich, senatora, kasztelana Królestwa Polskiego i t.d. i i t.d. objaśn., z manuskryptu fr. przeł. i wyd. Wincenty hr. Łoś
Jedenastu narodów zebrana masa wojska, przeszło czterykroć stotysięcy wynosząca, składała armję naszą. Wojsko nieprzyjacielskie postanowiwszy cofać się bez przerwy, wszystko paliło na trakcie, przez który mieliśmy iść i przymuszało mieszkańców do opuszczania swych siedzib, tak dalece, że skorośmy tylko Niemen przeszli, ani magazynów żywności, ani furażów dla koni nigdzie już nie było i niedostatek dat się czuć nagle, nawet studnie zawalono, tak że wodę do napojów i gotowania braliśmy ze stawów i kałuż. Przymuszeni wysyłaliśmy do pobocznych wiosek małe oddziały, które zastając puste chaty i dwory, niszczyły i zabierały co tylko było. Potrzeba ta zwolniła karność żołnierską, ja zaś byłem szczęśliwy, że z początku dwa dworny dworskie uratowałem ud rabunku. Cieszyło mnie tu, żem mógł wstrzymać najrozwięźlejszych z całej armji "Westfalczyków, lecz później sam nie mając czem żywić koni, tolerowałem podobno grabieże, bo ludzi porażonych przykładem powszedniego rozprzężenia, wstrzymać już nie mogłem. Tem tylko różnili się moi od drugich, i to na ich usprawiedliwienie dodać muszę, że do żadnych podpalać, ani niszczeń sprzętów nie należeli, że się brzydzili postępowaniem swawolnego żołnierza i prócz rzeczy do wyżywienia potrzebnych, nic więcej nie wynosili. Nasz korpus byt pod rozkazami jenerała Latour-Maubourg, lecz znajdował się w wielkim nieładzie, chociaż sam wódz, mający przydomek słusznie sobie nadany przez Hiszpanów "general sans pear et sans eproche" wydawał najsurowsze rozkazy, aby krzywdy mieszkańcom nie robić. Nie było można zapobiedz złemu, sami niszczyliśmy ducha patrjotyzmu. Obywatel bojąc się zemsty uchodzącego nieprzyjaciela, a nie widząc żadnej różnicy między postępowaniem tych, co mu egzystencję polityczną i swobodę obiecywali, a swymi wrogami, uchodził przed nami, unikat spotkania naszego, tak dalece, żeśmy przez wsie, jak przez dzikie stepy przechodzili, istoty żyjącej nie widząc. Pogłoski gwałtów, których dopuszczaliśmy się, poprzedzały nasz przechód: bojaźń, opinja niechętnych powiększyła okropność; wystawiano nas gorszych jeszcze, jak byliśmy w rzeczywistości, tak dalece, że gdyśmy przeszli Dniepr, mieszkańcy wynosili sprzęty, uprowadzali żywność, dobytki, uchodzili w lasy i szukali puszcz głębokich, gdzie z bronią przeciw nam się okopywali. Głód, który coraz więcej dawał się nam czuć, wiódł nas do ich schronień; posyłaliśmy więc oddziały z nabitą bronią, aby ich ztamtąd wystraszać. Mężowie uciekali przed hukiem strzelby w głąb lasów, a naprzeciw żołnierzy wychodziły zatrwożone matki u piersi swoich trzymające dzieci, i wołały: "Nie zabijajcie nas, oto o kilkanaście kroków zastaniecie żywność naszą!" Podobne komendy za żywnością i gwałtowne marsze, które robiliśmy dla złączenia się z wielką armją, wyniszczyły tak korpusy naszę, że gdyśmy się z nią zeszli i stanęli na jednej linji, każdy pułk miał mniej o polowe, ludzi i koni. Maszerowaliśmy po 11 mil na dzień, noc nawet nie była spoczynkiem; 36 godzin trzeba było siedzieć na koniu. Trzy miesiące byliśmy w takich trudach, nie mając ani razu do czynienia z nieprzyjacielem, aż nakoniec figo września stanęliśmy w nocy w lasku pod Mozajskiem *, a rozkaz dzienny cesarza, zapowiadający nam batalji; na dzień następny, przekonał nas, że jesteśmy złączeni z wielką armją. W jednej minucie, jak iskra elektryczna zapal powszechny ogarnął i przejął każdego żołnierza, zapomnieliśmy o biedzie, a chęć pokazania się godnymi pochwały pierwszego bohatera świata i walczenia w oczach jego, podwajała męstwo powiększając niecierpliwość, w oczekiwaniu bitwy.
Jeszcze noc zakrywała w trzech częściach horyzont, a w czwartej blade tylko światło zapowiadało jutrzenkę, gdy generałowie już do brygad swoich wydawali rozkazy. Odgłos trąby jak zwykle nie budził żołnierza, pułki w największem milczeniu zebrały się i stanęły na miejscu przeznaczonem. Równo ze dniem ruszył nasz korpus złożony z 5 regimentów kirysjerów. 5 hułanów polskich i pułku artylerji, liczącym 24 armat. Na czele postępował dowódca, generał Latour Maubourg, Przechodziliśmy koło całej linji jazdy ciężkiej, złożonej z regimentów różnych narodów. Powszechne w szeregach glosy chwalące postawę naszą i dobry porządek dodawaty ochoty.
Gdyśmy stanęli na prawem skrzydle kirysjerów francuskich, wkrótce nadjechał król Neapolitański całą kawalerji! komenderujący, a przebiegłszy otwarte szeregi, odebrał od dowódców pojedynczych pułków raporta o ich sile. Ja miałem podówczas zdatnych do boju 365 ludzi, a wyszedłem w 456. Po odbytym przeglądzie szyło naprzód prawe skrzydło jazdy naszej. Zaledwie weszliśmy w wąwoz, którego armaty neapolitańskie broniły, gdy huk z dział ogłosił nam rozpoczęcie bitwy. Miejsce tak było wąskie, że kolumna nasza tylko szóstkami maszerowała. Krzyżowy ogień lak nam łamał szeregi, że pierwsze szóstki razem od jednego wystrzału padały, a drugie szły na śmierć oczywistą. Tam na czele swego szwadronu zginął mężny Jabłoński, jeden z najlepszych instruktorów jazdy; kula armatnia jego i konia w pół uderzyła, Żyjąc ze mną w przyjaźni, gdy padał o kroków kilkanaście odemnie, wolał mnie po imieniu przeraźliwym głosem, abym go nie odstępował. Powinność kazała zamilczeć litości: posłałem chirurga, aby go opatrzył. Kazano nam kłusem miejsce to przebyć; dałem znak trębaczowi przy mnie jadącemu, by otrąbił appel; zaledwie trąbę do ust przyłożył, kula armatnia urwała mu rękę, zabijając konia i jego. Potem już nie uważałem na padających żołnierzy. Kłusem dobrym wśród takiego ognia w pól godziny przebiegliśmy wąwoz, z którego wyszedłszy uformowaliśmy front, i cała jazda uszykowała się na równinie, mając jednę baterje nieprzyjacielską na wysokiej górze na przeciw siebie, a dwie inne z prawego i lewego boku. Tam dopiero prawdziwa zaczęła się batalja. Ośmset paszcz spiżowych zionęło z obydwu stron piekielnym ogniem, niosąc śmierć i zniszczenie na wszystkie strony. Jazda nasza stała nieporuszenie przez ośm godzin pod natężonym, kartaczowym ogniem, sama nic nie działając. Świstanie kul podobne było do jesiennego wiatru, a nieprzerwany huk armat do nawałnicy w czasie wielkich upałów, połączonej z łoskotem grzmotów i piorunów. Grad kul wyrywał ziemię obsypując nią ludzi i konie; wyrwane szeregi zapełniały się nowymi żołnierzami, którzy stawali na poległych towarzyszach swoich. Wśród takiej okropnej pozycji żołnierz stał w największem milczeniu, najmniejszy nieporządek oznaczający trwogę lub nieufność nie wcisnął się w szeregi, z uszanowaniem pełnem uwielbienia patrzałem na tę spokojną postawę żołnierzy. Dodać nawet trzeba, że żaden wódki w ten dzień nie pił, a od dwóch dni nie mieliśmy pożywienia.
Polscy Kirasjerzy w Bitwie pod Borodino - Możajskiem 7 września 1812 roku |
Nadeszła piechota francuska, my zaś w największym porządku maszerowaliśmy do środkowej baterji; jużeśmy o kroków 300 od niej byli oddaleni, gdy przylatuje jenerał francuski, służbą adjutanta przy cesarzu pełniący, wołając do mnie: "Colonel au nom de l'Empercur chargez à l'instant." Odpowiedź moja była: "Vive l' Empereur! en avant!" i w mgnieniu oka baterja była okryta moim żołnierzem. Rowy, które ją opasywały, nie były żadną zawadą; koń zdawał się dzielić zapal i sławę jeźdzca, dobywał sił ostatnich, aby z drugiemi w zwody idąc, pierwszy przeskoczył. Tam pułk mój wziął przeszło 300 jeńców i jednę armatę zagwożdzoną, którą zaraz oddałem do kwatery cesarskiej. Byty jeszcze cztery armaty, ale bez koni i tych nie można było uwieść. Fosy były zasłane piechotą rossyjską; chciałem bezbronnych od śmierci zachować, ale rozjuszony żołnierz nic słuchał głosu dowódcy, rębał i żelazo swoje broczył we krwi nieprzyjacielskiej. Wyciągnąłem sam z rowów zatrwożonych i bez przytomności leżących żołnierzy i ze czterech tym sposobem ocaliwszy, jako jeńców z kapralem i kilku ludźmi odesłałem. Z lewego boku zostawała nam jeszcze do zdobycia jedna baterja. Tu kirysjerowie francuscy formowali czoło kolumny; atakowaliśmy w kolumnie regimentami, których w tej akcji było 12; szliśmy, że tak powiem, na wyścigi, aż nakoniec i ta w rękach naszych została. Była już 4ta z wieczora, a chociaż byliśmy już panami placu bitwy, staliśmy jeszcze gotowi do boju na płaszczyznie aż do 9ej w nocy. Nieprzyjaciel cofał się strzelając z ręcznej broni i armat, a chociaż był rozprószony, góry z tylu służyły mu za zasłonę. Żeby sobie wystawić okropność, rzezi dnia tego, należy wiedzieć, że naliczono 33 jenerałów francuskich zabitych lub rannych; w brygadzie saskiej z trzech regimentów zlożonej, w której ja byłem, 50 oficerów było rannych lab zabitych, a w moim pułku żadnego nie było oficera, któryby albo sam, albo koń jego nie był rannym. Ja dwa konie miałem pod sobą ranne, jeden od kartacza, drugi od kuli karabinowej, a kirys mój miał trzy zagięcia od kuli. Zdaniem samych Rossjan, dnia tego stracili oni 38. 000, my zaś 20, ale strata nasza była największa w oficerach. Jenerałowie francuscy i sam nawet cesarz wyznał, że ani Jena, ani Austerlitz, ani Preusisch-Eulau, ani nawet Wagram tak długo nie wytrzymały ognia i podobnie nie były okropne. Bitwa ta była tylko bitwą artylerji i jazdy; inne kolumny stały nieczynne w pozycji.
Dnia 8go września staliśmy jeszcze na placu bitwy przez cztery godziny, nim ruszyliśmy dalej. Wtedy widziałem cale pobojowisko zasłane trupami, rannych czołgających się od kilku dni, którzy zeznali, że żywili się surowem mięsem z koni, trzeba bowiem wiedzieć, że batalia zaczęła się. jeszcze przed pięciu dniami, a dopiero nasz korpus ją zakończył.
Nieprzyjaciel wciąż się cofał. Nareszcie dnia 14. września stanęliśmy pod murami Moskwy. Uszykowawszy się o pół mili do boju, spodziewaliśmy się bądź bitwy, bądź deputacyi z miasta, jak pospolicie dziać się zwykło. Patrjotyzm należy szanować nawet w nieprzyjacielu; wzgardził on majątkiem, wolał go wydać nieprzyjacielowi, niż wchodzić z nim w jakiekolwiek układy. Jenerał Mileradowicz komenderujący naczelnie tym korpusem, za którym myśmy postępowali, przysłał tylko oficera do nas z zawiadomieniem, że przechodząc przez miasto strzelać nie będzie, przyczem prosił o wzajemność, jak niemniej, aby domy rabunkowi nie podpadły. Taka więc tylko umowa stanęła.
14 Pułk Kirasjerów Armii Księstwa Warszawskiego w Moskwie, mal. Vasili Vereshchagin |
Postępowaliśmy tak za nieprzyjacielem, że w końcu widzieliśmy go o kroków kilkanaście przed sobą. Tu muszę przytoczyć anegdotę jedną. Król neapolitański, który ze świtą swą zawsze na przodzie maszerował, tak się zbliżył do kozaków, że obok niego kilku jechało. W tem przypada oficer kozacki. "Najjaśniejszy panie — zawołał — nie zbliżaj się tak bardzo, bo narażasz się na niebezpieczeństwo. Mój oddział jest trochę napity, więc nie ręczę, czy kto przypadkiem lub umyślnie nie zechce do ciebie strzelić!" — "Dziękuję za przestrogę - odrzekł król — ale zkąd pan wiesz, kim jestem?" — "Któżby cię nie znał? — odparł oficer kozacki — przecież cię zawsze na przodzie między flankierami naszymi widzimy." Pochlebne i sprawiedliwe to wyznanie tak się podobało królowi, że obrócił się do otaczających go adjutantów, żądając zegarka, który ofiarował oficerowi kozackiemu mówiąc: "Proszę przyjąć ten upominek od króla neapolitatiskiego. "
Cztery godziny maszerowaliśmy przez miasto. To może dać wyobrażenie o jego rozciągłości. Wyszliśmy już nad wieczorem i o milę od miasta rozłożyliśmy obóz. W nocy pokazał się pożar. Ten, jakeśmy się dowiedzieli, był dziełem samych mieszkańców, złożonych z rozpasanego pospólstwa. Widok ognia smutne na nas wszystkich zrobił wrażenie. Wiadomo jaki był potem koniec tej ogromnej stolicy. Rabunek i zupełne jego zniszczenie, popioty i gruzy. Miasto mogące przynajmniej przez sześć miesięcy armję naszą wyżywić, zniknęło bez śladu, i odtąd głód tak nam się uczuć dawał, że wyżsi nawet oficerowie często mięsem końskiem żyli, a zupą naszą była mąka najgorsza, rozpuszczona w gorącej wodzie z solą. W takim więc niedostatku szliśmy codziennie. Nieprzyjaciel uchodząc przed nami, wszystkie wsie palił, a jeżeli jakie oddziały posełaliśmy na bok za żywnością, to najczęściej przez kozaków byty zabierane. Tu zaczęła się szerzyć ta powszechna zaraza w armji naszej, którą nazywają maroderami. Każdy regiment trzecią część swoich ludzi tracił, a wstrzymać tego nikt nie byt w stanie, bo każdy się tłumaczył, że idzie za żywnością. Z takiego to rodzaju ludzi składała się; największa liczba niewolników naszych, gdyż w boju traciliśmy ich bardzo mało. Nigdzie już nie mieliśmy akcji znaczniejszej, aż. pod Woronowem 29go września, gdzie przez 4 godziny trwał karabinowy i armatni ogień. Miasto było dość wielkie, ale my szliśmy po tlących się jeszcze popiołach. Zamek przepyszny grodem, za mieszkanie panującemu służyć mogący, został w perzynę obrócony, jedna tylko brama z tym napisem została: "Moi, Comte Rostopchine, proprietaire du lieu, à été le prémier pour allumer ma maison, enfin qu'aucun Français ne souille pas ma demeure par sa présence. "
Niechęć ta do nas tak była powszechną, że gdy raz w jednej wiosce na noclegu zastaliśmy kilku chłopów i jednę, starą kobietę przeszło 50 lat mającą, jenerał nasz stając w niej kwaterą, chciał dać bieliznę swoją do wyprania; dobył więc pieniędzy, aby pokazać, że chce jej zapłacić. " Możesz mi głowę ściąć — rzekła — życie moje jest w twojem ręku, ale ani twoich pieniędzy nie wezmę, ani usługi żadnemu Francuzowi nie zrobię. " Nie było już znaczniejszej akcji, aż pod Czerniszno, dnia 4go października, na drodze do Kaługi. Tam ogień wszczął się o godzinie 3ciej z południa. Nieprzyjaciel był w większej liczbie i miał mocne stanowisko. Siedm razy kolumna kawalerji naszej otoczona była z przeraźliwym wrzaskiem przez kozaków, a brygada nasza cofając się w szachownicę, zawsze ich odpierała, aż nakoniec noc ciemna obie strony do spoczynku przymusiła. Cofnęliśmy się o pół mili od tego miejsca i cała linja jazdy obóz swój rozłożyła. Tu przez 14 dni obie armje były tylko w obserwacji. Nieczynność robiła nam nadzieję pokoju. Rozsiewano pogłoski, że w Moskwie rozpoczęto negocjacje, a lubo nie biliśmy się przez te kilkanaście dni, traciliśmy codziennie ludzi i konie, przez dalekie posyłanie za furażem, bo małe te komendy kozacy ciągle nam zabierali. Przyszedł nakoniec rozkaz cesarza, byśmy się cofnęli dla zajęcia kwater zimowych. O godzinie 8mej rano dnia 18go października mieliśmy wyruszyć, ale o 6ej zostaliśmy napadnięci przez nieprzyjaciela i na wszystkich punktach tak silnie zaatakowani, że każdy korpus został przecięty. Tam kilkanaście armat stracit jenerał Sebastiani, a 3 armaty piąty korpus. którym książę Poniatowski dowodził. Punktem połączenia się byt wielki gościniec, ale znikąd nie mogliśmy dostać przewodnika. Tak więc nasz korpus musiał oddzielnie bronić się i działań; jenerałowie nie mając żadnej komunikacji, maszerowali tylko nadomysł, wysyłając co moment za szukaniem szlaku, aż nakoniec jasność dnia wskazała nam wielki gościniec, na którym uformowaliśmy front, oczekując drugich korpusów. Nieprzyjaciel już dalej za nami nie nacierał.
Muszę t. u przytoczyć piękny czyn sierżanta mego pułku, Aleksandra Rakowskiego, syna podprefekta radomskiego. Byt on przy eskorcie jenerała Latour-Maubourg. Widząc że wachmistrz mego pułku, Zelewski, otoczony przez kilkunastu kozaków i pchnięty kilka razy piką, został w niewole; uprowadzony, rzucił się z trzema ochotnikami, rozpędził kupę kozaków, odbił wachmistrza, podał mu konia i sam tylko lekko ranny w rękę powrócił z nimi do szeregu. Codziennie potem rano napadali nas kozacy, lecz ci pospolicie na bagaże i powózki z tyłu idące uderzali, przyczem prawie zawsze coś ułowili. Marszałek Durutte i my tworzyliśmy ariergardę wielkiej armji, lecz to nie przeszkadzało, żeby kozacy pomiędzy korpusy nasze się nie przedzierali i z boków nam się nie pokazywali. Przyznać trzeba, że kozacy w tej kampanji największą usługę swemu krajowi przynieśli; z nimi prawie zawsze mieliśmy do czynienia, a lubo tenżolnierz ani ataku nie wytrzyma, ani nie natrze, gdy mu się front zrobi, nikt jednakowoż od niego lepiej nie zna wybiegów wojny pod azdowej. Mieliśmy jeszcze większe, ale mniej znaczące w rejteradzie naszej utarczki, pod Drogobuczem, Medynem i Nowym Jarosławiem, gdzie cesarz francuski tak blisko i niespodzianie zbliżył się do korpusu czterech tysięcy kozaków, że w momencie z krzykiem ich zwyczajnym został napadnięty i otoczony, ale dwa szwadrony gwardji cesarskiej wystarczyły, aby ich odpędzić i zmusić do ucieczki. Pułk, który mi powierzono, wśród takich okoliczności doprowadziłem do Smoleńska.
Drogi w tej porze roku tak były zepsute, że w całej armji palono wozy, konie zaś dawano do armat. Nareszcie i ten środek nie wiele pomógł. Dawaliśmy konie z pod kawalerji, ale te osłabione, pod większym ciężarem ustawały i upadały. Sto czterdzieści mil cofając się przez wioski i miasteczka w popiołach, nietylko nie mieliśmy się czem żywić, lecz nawet gdyśmy na noc stanęli, od słót i wiatrów mroźnych nie mieliśmy zakrycia.
Gdy cala już kawalerją nasza zdemontowaną została, wyszedł rozkaz, by każdy regiment wysłał, co miał ludzi, do jenerała Latour-Maubourg. Z tych szczątków uformował on korpus z 2. 000 jazdy różnej broni, do którego i ja 15 moich posłałem, zostawiwszy jeszcze przy sobie tylko 10ciu. Rozprószenie armji naszej było zupełne. Nieład tak był powszechny, że do korpusów żadnych rozkazów nie przysyłano. Dodać trzeba postrach, alarmujących codzień i zabierających bagaże kozaków, a łatwo zrozumieć, że każdy o ocaleniu siebie tylko myślał, nic troszcząc się o drugiego. Ja zawsze trzymałem się mego jenerała Tilmana, który także nie mając już komendy jak wielu innych jechał powozem. Tym sposobem codziennie w obawie i nie pewności postępowaliśmy, nie wiedząc nic o losach armji, a co rano słysząc w tyle huk to z armat, to z wozów amunicyjnych wysadzanych w powietrze. Koło Orszy zostałem wzięty w niewolę... (Przez Rosjan)
Piętnastu Kozaków ścigało mnie krzycząc, abym się. poddał, obróciłem się i widząc dobiegającego jednego brodacza z piki, która plecy moje dotykała, już chciałem mu się poddać, gdy wtera rów szeroki koń mój przeskoczył a Kozak potknąwszy się upadł i strzelił za mną ; ja zaś rozumiałem sig już być zachowany. Gdy dojeżdżając do miasta, przebiegł mi drogę oficer kozacki i z przyłożonym pałaszem do bezbronnego zawołał „krzycz pardon" złapawszy mu prawą, ręką palacz, oświadczyłem, że mu się poddaję. Sam zsiadł z konia i to samo kazał zrobić, co uczyniwszy, gdym sig rozpiął i pokazał mundur z krzyżami, mówiąc „takim, jakim mnie WPan widzisz, jestem pułkownik polski," obaczywszy on szlify moje chciał mnie je odciąć... Tam zastałem bryczkę moją, w której leżał adjutant mój, major Ossoliński od akcyi pod Mozajskiem słaby. Ten, nie był tuk szczęśliwym, jak ja; Kozacy obdarli mu krzyże, szlify i kożuch mu już Ściągali, gdyby nasza przytomność nie była też wstrzymała. Zastałem wszystkich moich obdartych, bryczkę kapitana Wołłowicza, która się moj trzymała zrabowana, lecz moja jeszcze tknięta nie była...
Nadjechał potem generał kozacki Iłowajski, człowiek młody, przystojny i bardzo grzeczny, prosiłem go o oddanie mych rzeczy, rozśmiał się mówiąc, to jest prawo wojny, ale przyrzekł i mnie dał rozkaz, aby dekoracje moje i papiery oddane zostały...
5 maja 1814 r. O dniu szczęścia! jestem wolny! Zobaczę więc wreszcie moją najdroższą żonę, moje dzieci ukochane! będę mógł je uściskać, żyć z nimi i już się nigdy nie rozłączać. Skończyły się moje zmartwienia. Dalej w drogę! Zapakujmy nasze małe zawiniątka. Porzućmy pióro i atrament, a stangret niech popędza konie do kraju rodzinnego! do Ojczyzny! ...
Co do mnie, wróciwszy z niewoli podałem się do dymisyi, otrzymałem ze stopniem generała, chociaż nim już de facto I mając w komendzie podczas rejterady dwa pułki saskie, garde-corps i pułki kiryssierów...
Pistolet skałkowy gen. Stanisława Małachowskiego |
Integer vitae scelerisque purus - nienaruszony życiem i wolny od nikczemności. Horacy
Za; Pamiętniki Stanisława hr. Nałęcz Małachowskiego posła do Stambułu w czasie Sejmu Czteroletniego, jenerała Wojsk Polskich, senatora, kasztelana Królestwa Polskiego i t.d. i i t.d. objaśn., z manuskryptu fr. przeł. i wyd. Wincenty hr. Łoś
14 Pułk Kirasjerów Armii Księstwa Warszawskiego odpowiednik dawnej Husarii Polskiej. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz